Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XLI

„Ogniska na zachodnim brzegu gorzały płomieniem aż do ostatniej chwili, kiedy jasny dzień zjawił się jednym skokiem; a wówczas Brown ujrzał w grupie barwnych postaci, stojących nieruchomo wśród najbliższych domów, człowieka w białem europejskiem ubraniu i korkowym hełmie.
„ — To on! Widzi pan, widzi pan? — zawołał podniecony Cornelius.
„Wszyscy ludzie Browna zerwali się i stłoczyli za jego plecami, patrząc tępym wzrokiem. Grupa barwnych postaci o ciemnych obliczach, z biało odzianym człowiekiem pośrodku, obserwowała kopiec. Brown widział jak się nagie ramiona podnosiły, ocieniając oczy, jak inne brunatne ramiona coś wskazywały. Co miał począć? Rozejrzał się; lasy otaczające go ze wszystkich stron okrążały murem arenę nierównej walki. Spojrzał znów na swych ludzi. Pogarda, wyczerpanie, żądza życia, pragnienie aby zmierzyć się jeszcze raz z losem — położyć się w innym grobie — kotłowały się w jego piersi. Brown miał wrażenie, patrząc na zarys białej postaci, że ten człowiek, poparty przez wszystkie siły kraju, ogląda jego pozycję przez lornetkę. Brown wskoczył na kłodę, wyrzucając w górę ramiona dłońmi nazewnątrz. Barwna grupa zamknęła się naokoło białego i cofnęła przed nim dwa razy, nim się znowu pokazał i ruszył naprzód samotnie. Brown stał ciągle na kłodzie, póki Jim, ukazując się i niknąc między plamami ciernistych zarośli, nie dotarł prawie do samej zatoki; wówczas Brown zeskoczył i zeszedł powoli ze wzgórza aby się z nim spotkać, stojąc na drugim brzegu.
„Spotkali się, jak sądzę, niezbyt daleko od miejsca — może na tem samem miejscu — skąd Jim wziął rozpęd do drugiego rozpaczliwego skoku w swem życiu — skoku, dzięki któremu znalazł się w sercu Patusanu, otoczony wiarą, miłością, zaufaniem tego ludu. Patrzyli na siebie obaj poprzez zatokę i spokojnym wzrokiem usiłowali jeden drugiego przeniknąć, zanim otworzą usta. Antagonizm ich przejawił się zapewne w spojrzeniach; wiem, że Brown znienawidził Jima od pierwszej chwili. Wszelkie nadzieje, które mógł żywić, rozwiały się natychmiast. To nie był człowiek, jakiego spodziewał się ujrzeć. Nienawidził go za to; i stojąc przed nim w kraciastej flanelowej koszuli o rękawach obciętych u łokcia, siwobrody, z zapadłą, poczerniałą od słońca twarzą — przeklinał w duchu młodość i pewność siebie tamtego, jego jasne spojrzenie i spokój. Ten biały dawno się tu już zagnieździł! Nie wyglądał na człowieka, któryby był skłonny zrzec się czegoś wzamian za poparcie. Miał w ręku wszystkie atuty — władzę, bezpieczeństwo, potęgę; stał po stronie przygniatającej siły! Nie był głodny ani zrozpaczony i nie wyglądał ani trochę na zalęknionego. A przytem w samej schludności jego ubioru — od białego hełmu do płóciennych kamaszy i białych trzewików — tkwiło coś, co w posępnych, gniewnych oczach Browna zdawało się uosabiać wszystko, czem już w zaraniu życia pogardzał i z czego szydził.
„ — Kim pan jest? — spytał wreszcie Jim zwykłym swym tonem.
„ — Nazywam się Brown — odrzekł tamten głośno; — kapitan Brown. A jak pan się nazywa? — Po chwili milczenia Jim mówił dalej spokojnie, jakby nie słyszał tego pytania:
„ — Co pana tutaj przywiodło?
„ — Pan chce to wiedzieć — rzekł gorzko Brown. — Łatwo mi dać odpowiedź. Głód. A co pana tu sprowadziło?
„ — Drgnął na to — rzekł Brown, opowiadając mi początek tej dziwnej rozmowy między dwoma ludźmi; przedzielało ich tylko błotniste łożysko zatoczki, choć stali na przeciwległych biegunach, jeśli chodzi o stosunek do życia i ludzkości. — Drgnął na to — ciągnął Brown — i oblał się krwią. Znajdował pewno że jest zbyt wielki, aby odpowiadać na pytania. Oświadczyłem, że jeśli mię uważa za martwego człowieka, z którym można sobie na wszystko pozwalać, to on sam nie jest wcale w lepszem położeniu. Jeden z moich ludzi trzyma go ciągle na celu i tylko czeka na mój znak. „Niech pan się tem nie gorszy“ — rzekłem. „Przyszedł pan z własnej woli. Zgódźmy się na to, żeśmy obaj martwi ludzie i na tej podstawie rozmawiajmy jak równy z równym. Jesteśmy wszyscy równi wobec śmierci“. Przyznałem, żem się znalazł jak szczur w pułapce, ale zapędzono mię siłą na ten kopiec, a nawet schwytany szczur może ugryźć. Odciął mi się natychmiast: „To też nie trzeba się zbliżać do pułapki, póki szczur jest żywy“. Odparłem, że tego rodzaju igraszki byłyby godne jego przyjaciół krajowców; sądzę jednak iż on, człowiek biały, nie postąpiłby tak nawet ze szczurem. Nie zaprzeczam że chciałem z nim mówić. Ale nie poto aby żebrać o życie. Co się tyczy moich ludzi, są to... no, jacy są, tacy są — a w każdym razie to ludzie jak i on sam. Żądamy tylko jednego: zacząć walkę i już raz skończyć z tem wszystkiem. „Do djabła ciężkiego“ — rzekłem, podczas gdy stał tam bez ruchu jak wryty — „chyba pan nie zamierza codzień tu z lornetką przychodzić i liczyć, ilu z nas trzyma się jeszcze na nogach. Więc dalej! Albo niech pan naprowadzi na nas swoją psiakrew bandę, albo niech pan nas wypuści i pozwoli nam zamrzeć z głodu na pełnem morzu. Na Boga! Pan był przecież niegdyś białym człowiekiem, mimo swej napuszonej gadaniny, że to jest pański lud i że pan z nim jedno stanowi. Czyżby tak było naprawdę? Co pan u czorta ma za to — co pan tu znalazł tak wściekle cennego? No? A może pan nie chce, abyśmy zeszli tam do was? Jest was dwustu na jednego. Więc pan sobie nie życzy, żebyśmy tam zeszli na otwarte pole. Oho! obiecuję panu, że damy wam szkołę, nim załatwicie się z nami. Pan mi zawraca głowę, że napadliśmy jak tchórze na niewinnych ludzi. Co mnie to obchodzi, czy są niewinni czy nie, kiedy ja wskutek głupstwa ginę z głodu? Ale tchórzem nie jestem. Niech i pan tchórzem nie będzie. Dawaj tu pan swoich ludzi, bo inaczej — klnę się na piekło — potrafimy jeszcze posłać z dymem do nieba pół tego niewinnego miasta — razem z nami!
„Był straszny, opowiadając to wszystko — ten storturowany ludzki szkielet, skurczony na nędznym barłogu w marnej szopie; dźwignął głowę opartą o kolana, aby spojrzeć na mnie ze złośliwym tryumfem.
„ — Tak mu powiedziałem — ja czułem dobrze co mam powiedzieć — zaczął znów, bardzo cicho z początku, lecz podniecił się niewiarygodnie szybko i opowiadał dalej z namiętną pogardą: — Nie myślimy uciekać do lasu, żeby się włóczyć jak banda żywych szkieletów i padać jeden za drugim na żer dla mrówek, nim ostatni dech z nas wyjdzie. Ani nam się śni! „Nie zasługujecie na nic lepszego“, rzekł na to. A na co pan zasługuje — krzyknąłem — pan, który siedzi tu przyczajony i gardłuje o swoich psiamać obowiązkach i odpowiedzialności za niewinnych ludzi? Co pan wie o mnie więcej niż ja o panu? Przybyłem tutaj po żywność. Słyszy pan? po żywność, żeby napełnić nasze brzuchy. A co pana tu sprowadziło? Czego pan szukał, przybywając tutaj? Żądamy tylko jednego: niech pan nam da sposobność do walki, albo niech pan nas puści z powrotem tam, skądeśmy przyszli. — „Chętniebym się bił z wami zaraz“ — powiada, szarpiąc swój mały wąsik. — A jabym z przyjemnością pozwolił się panu zastrzelić — mówię. — Mogę równie dobrze zdechnąć tu jak gdzieindziej. Mam już swego pecha po uszy. Ale toby było zbyt łatwe. Moi ludzie są tu razem ze mną — i na Boga, nie taki ze mnie człowiek, żeby wziąć nogi za pas i zostawić ich w piekielnych opałach. — Stał, rozmyślając i po chwili spytał, co ja takiego zrobiłem („tam“, dodał, pokazawszy głową wdół rzeki), że mię tak prześladują? — Czyśmy się po to spotkali, aby rozpowiadać jeden drugiemu historję swego życia? — zapytałem. — A możeby tak pan zaczął? Co? zapewniam pana, że nie mam najmniejszej ochoty słuchać. Może pan zatrzymać swoją historję dla siebie. Wiem, że nie jest lepsza od mojej. Żyłem — i pan żył także, choć pan gada jakby pan był jednym z tych ludzi, którym skrzydła powinny wyrosnąć, żeby krążyli, nie dotykając brudnej ziemi. Tak — ziemia jest brudna. A ja skrzydeł nie mam. Jestem tutaj, ponieważ się zląkłem raz w życiu. Chce pan wiedzieć czego? Więzienia. Oto co mnie przeraża i może pan sobie to wiedzieć — jeśli się to panu na coś przyda. Nie będę pytał, jaki strach zapędził pana do tej parszywej dziury, gdzie jak się zdaje znalazł pan wcale niezłe łupy. Tamto było pańskie szczęście, a to jest moje: przywilej błagania o łaskę, żeby pan mię prędko zastrzelił, albo żeby mię pan wyrzucił na zbity łeb na swobodę, gdzie będzie mi wolno umrzeć z głodu.
„Wycieńczone ciało Browna trzęsło się w tak gwałtownym paroksyzmie pychy i złości, iż — rzekłbyś — odpędziło to śmierć czekającą na niego w tej chacie. Upiór jego obłąkanej miłości własnej dźwignął się z łachmanów i nędzy, jak z mrocznej ohydy grobu. Niepodobna orzec, do jakiego stopnia kłamał wówczas przed Jimem, do jakiego stopnia kłamał teraz przede mną i zawsze — przed samym sobą. Próżność płata dziwaczne figle naszej pamięci, a prawda każdej namiętności potrzebuje jakiegoś bodźca żeby się uzewnętrznić. Stojąc u wrót tamtego świata w żebrackiem odzieniu, Brown spoliczkował nasz świat, plunął nań, rzucił w niego nieskończoną pogardą i buntem, które tkwiły na dnie jego złych czynów. Zwyciężył wszystkich — mężczyzn, kobiety, dzikich, misjonarzy, kupców, zbójów — i Jima — „tego błazna o czerwonej twarzy“. Nie zazdrościłem mu triumfu in articulo mortis, tej prawie pośmiertnej iluzji, że podeptał cały świat. Gdy się tak chełpił przede mną podczas swej plugawej, odrażającej agonji, przypomniało mi się mimo woli, jak go brano na języki w dniach największej jego świetności. Wówczas to przez rok lub więcej widywało się dzień w dzień statek Gentlemana Browna, krążący koło wysepki udrapowanej w zieleń na tle lazuru, z ciemną plamką misyjnego domu wśród białej plaży; na wybrzeżu zaś Gentleman Brown roztaczał swe czary przed młodą, romantyczną pastorową — którą Melanezja wytrąciła z równowagi — i łudził pastora nadzieją, że się nawróci. Słyszano kiedyś jak biedny misjonarz opowiadał, iż chciałby naprowadzić „kapitana Browna na drogę lepszego życia“. — „Porwać Gentlemana Browna do nieba — wyraził się raz pewien chytrooki łazęga z wybrzeża — aby im pokazać tam w górze, jak wygląda kapitan marynarki handlowej z zachodniego Pacyfiku“. — Więc to był ten sam człowiek, który uprowadził dogorywającą kobietę i wylewał łzy nad jej ciałem! — „Zachowywał się poprostu jak smarkacz — opowiadał na prawo i lewo jego ówczesny pierwszy oficer — a niech mię nędzni Kanacy zatłuką na śmierć, jeśli wiem co mu przyszło z tego porwania. Moi panowie, przecież z nią było już tak kiepsko, kiedy ją przywiózł na statek, że go nie poznawała; leżała tylko nawznak w swojej koi i patrzyła w sufit strasznie błyszczącemi oczami — a potem umarła. Nic innego, tylko jakaś paskudna febra...“
„Przypominałem sobie te wszystkie historie, a Brown przesuwał siną rękę po skołtunionej brodzie, leżąc na cuchnącym tapczanie, i opowiadał mi, jak objechał, jak nabrał, jak wykończył tego psiakrew niepokalanego kpa, co nos do góry zadzierał. Przyznawał sam, że zastraszyć się Jima nie dało, lecz — mówił — „znalazłem drogę szeroką jak szosa, po której dobrałem się do niego — i szarpałem, i targałem jego marną duszą na wszystkie strony — jak Bóg na niebie!“



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.