Lord Jim (tłum. Zagórska)/Rozdział XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Conrad
Tytuł Lord Jim
Pochodzenie Pisma zbiorowe Josepha Conrada (Józefa Konrada Korzeniowskiego) z przedmową Stefana Żeromskiego
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1933
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aniela Zagórska
Tytuł orygin. Lord Jim
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział XL

„Chcąc zyskać na czasie, Brown udawał, że bierze poważnie dyplomatyczne zabiegi Kassima. Nie mógł się powstrzymać od myśli, iż aby istotnie czegoś dopiąć, należy związać się z białym. Nie wyobrażał sobie żeby ten człowiek — który w gruncie rzeczy musi być piekielnie sprytny, jeśli zdołał tak krajowców ujeździć — żeby taki człowiek odrzucił pomoc, któraby położyła koniec przewlekłym, ostrożnym, ryzykownym matactwom, narzucającym się jako jedyny sposób postępowania człowiekowi idącemu samopas. On, Brown, dałby mu siłę. Nie odrzuca się takiej propozycji. Wszystko polegało na dojściu do porozumienia. Będą się naturalnie dzielili. Podniecała Browna myśl o forcie, o prawdziwym forcie z artylerją (wiedział o nim od Corneliusa), który był tam gotów, pod ręką. Byle tylko do niego się dostać, a wówczas... Postawi skromne warunki. Jednak nie zanadto niskie. Zdaje się, że ten człowiek głupi nie jest. Będą pracowali jak bracia, póki... póki nie przyjdzie czas na kłótnię i strzał, który załatwi wszystkie porachunki. Ogarnięty dziką żądzą grabieży, Brown nie mógł się doczekać rozmowy z tym człowiekiem. Zdawało mu się że kraj jest już w jego władzy, że może go rozszarpać, wycisnąć i odrzucić precz. Tymczasem trzeba tumanić Kassima nietylko ze względu na żywność, ale i po to żeby sobie zostawić jeszcze jedno wyjście. Lecz główną rzeczą było uzyskanie żywności z dnia na dzień. Pozatem Brown nie odrzucał wcale myśli o walce na rzecz radży, o udzieleniu nauczki tym ludziom, którzy przyjęli go strzałami. Owładnęła nim dzika żądza walki.
Żałuję że nie umiem panu zacytować słów, jakiemi Brown mi to wszystko opisywał, bo naturalnie dowiedziałem się o tem głównie od Browna. W urywanych, gwałtownych zdaniach tego człowieka — który odsłaniał mi swe myśli, w chwili gdy ręka śmierci zaciskała mu się na gardle — było otwarte, bezwzględne dążenie do celu, dziwna, mściwa postawa w stosunku do własnej przeszłości i ślepa wiara w słuszność swoich zamierzeń, zwracających się przeciwko wszystkim ludziom; coś w rodzaju uczucia, które skłoniło wodza hordy wędrownych zbójów do mianowania siebie z pychą Biczem Bożym. Nie ulega wątpliwości, że wrodzona, bezmyślna dzikość, która jest podłożem takich charakterów, była w tym wypadku rozjątrzona przez szereg niepowodzeń, a ostatnio głód, niewygody i rozpaczliwą sytuację, w jakiej się Brown znalazł; ale co najciekawsze, Brown — który obmyślał zdradliwe przymierza, przesądzał już w myśli los białego i wchodził w konszachty z Kassimem, traktując go wyniośle i niedbale — jednocześnie pragnął przedewszystkiem (zdradzał się z tem mimowoli) — prawie wbrew samemu sobie — splondrować to miasto wśród dżungli, które mu rzuciło wyzwanie i ujrzeć je w płomieniach, zasłane trupami. Słuchając bezlitosnego, dyszącego głosu Browna, wyobrażałem sobie jak spoglądał z kopca na osadę, zapełniając ją obrazami mordów i łupiestw. Część położona najbliżej zatoczki wyglądała na opustoszałą, choć w gruncie rzeczy każdy dom ukrywał kilku zbrojnych ludzi, trzymających się w pogotowiu. Nagle za przestrzenią nieuprawnych gruntów, usianych niewielkiemi plamami niskiego, zwartego gąszczu, rowami i stosami śmieci, wśród których snuły się wydeptane ścieżki, samotny człowiek, bardzo drobny z tej odległości, wyszedł powoli na opustoszały wylot ulicy między zamknięte, ciemne, zamarłe budynki. Był to może zbieg z drugiego brzegu rzeki, który wrócił po jakiś domowy sprzęt. Uważał się widać za zupełnie bezpiecznego w tej odległości od kopca, po drugiej stronie zatoczki. Tuż przy zakręcie ulicy, za lekkim ostrokołem zbudowanym naprędce, pełno było jego przyjaciół. Szedł zwolna naprzód. Brown go zobaczył i wezwał natychmiast Jankesa dezertera, który odgrywał rolę jakgdyby adjutanta. Chudy, wysoki drab o elastycznych ruchach i twarzy bez wyrazu zbliżył się, ciągnąc za sobą leniwie strzelbę. Kiedy usłyszał o co chodzi, pokazał zęby w krwiożerczym, zarozumiałym uśmiechu, który wyżłobił dwie głębokie, podłużne brózdy w bladych, jakby skórzanych policzkach. Pysznił się zawsze celnością swych strzałów. Przyklęknął na jedno kolano; oparł strzelbę na ściętym pniu, wycelował do tego człowieka poprzez gałęzie, strzelił i wstał natychmiast aby zobaczyć co się stanie. Krajowiec w oddali obejrzał się na odgłos wystrzału, uczynił krok naprzód jakby z wahaniem i zwalił się nagle na ręce i kolana. W ciszy, która zapadła po ostrym huku strzelby, niezawodny strzelec wyraził przekonanie, utkwiwszy oczy w swej zdobyczy, że „zdrowie tego tchórza nie sprawi już nigdy niepokoju jego przyjaciołom“. Widać było jak ręce i nogi rannego poruszają się szybko pod jego ciałem, co robiło wrażenie, że usiłuje biec na czworakach. W pustej przestrzeni rozległ się zbiorowy okrzyk zdumienia i zgrozy. Ranny człowiek opadł plackiem na twarz i znieruchomiał.
„ — Pokazało im to, do czego jesteśmy zdolni — rzekł do mnie Brown. — Strach przed niespodziewaną śmiercią padł na nich. Tegośmy właśnie chcieli. Było ich dwustu na jednego z nas; dałem im temat do rozmyślań w ciągu nocy. Żaden z nich nie miał dotąd pojęcia, że strzał może sięgnąć tak daleko. Tamten łajdak od radży podyrdał nadół a oczy wyłaziły mu z głowy. — Mówiąc to, Brown usiłował otrzeć trzęsącą się ręką odrobinę piany z posiniałych ust. — Dwustu na jednego... napędziłem im przerażenia... przerażenia... i jakiego jeszcze, mówię panu... — Oczy wyszły mu także na wierzch. Opadł w tył, drapiąc powietrze kościstemi palcami, dźwignął się z powrotem, zgięty i włochaty, i wpatrzył się we mnie zukosa niby wilkołak z podań ludowych, dysząc z otwartemi ustami w okropnej męce, zanim odzyskał mowę po tym ataku. Są rzeczy, których niepodobna zapomnieć.
„Potem, aby przyciągnąć nieprzyjacielski ogień i przekonać się gdzie są rozmieszczone oddziały, kryjące się prawdopodobnie w zaroślach wzdłuż zatoczki, Brown rozkazał dzikiemu z wysp Salomona, aby zeszedł do łodzi i przyniósł wiosło — jak się każe skakać wyżłowi po kij do wody. Podstęp zawiódł; wyspiarz wrócił, nie strzelono do niego ani razu.
„ — Niema tam nikogo — twierdzili niektórzy z ludzi Browna.
„ — To nie jest naturalne — zauważył Jankes.
„Kassima już wówczas nie było; odszedł, wstrząśnięty zabójstwem, a jednocześnie zadowolony i trochę niespokojny. Trzymając się w dalszym ciągu krętej polityki, wysłał gońca do Daina Warisa, przestrzegając go, aby wypatrywał okrętu białych, który — jak odebrał wiadomość — miał ruszyć w górę rzeki. Pomniejszał wielkość statku i wzywał Daina, aby zapobiegł jego przejazdowi. Ta dwulicowość sprzyjała zamiarom Kassima, który chciał utrzymać rozdział sił bugiskich i osłabić je przez walkę. Z drugiej zaś strony wysłał w ciągu dnia parę słów do starszyzny bugiskiej zebranej w mieście, zapewniając, że usiłuje nakłonić napastników do odwrotu; jego gońcy zaś, słani do fortu, domagali się usilnie prochu dla ludzi radży. Już od niepamiętnych czasów Tunku Allang nie miał naboi do dwudziestu mniej więcej starych muszkietów, które rdzewiały w stojaku na sali przyjęć. Jawne stosunki, nawiązane między kopcem a pałacem, wytrąciły wszystkich z równowagi. Zaczęto mówić, że przyszedł już czas aby zająć jakieś stanowisko. Wkrótce krew się poleje obficie i wielkie troski wynikną stąd dla wielu ludzi. Zdawało się tego wieczoru, że to życie społeczne, uregulowane i spokojne, w którem każdy człowiek był pewien swego jutra — że ten gmach wzniesiony rękami Jima gotów rozpaść się każdej chwili w ociekające krwią gruzy. Biedniejsza ludność zaczynała już się wymykać do lasu lub uciekać w górę rzeki. Wielu dostojników uznało za potrzebne udać się do radży i złożyć mu swą czołobitność. Młodsi z pośród dworzan potrącali ich brutalnie. Stary Tunku Allang, prawie oszalały ze strachu i niezdecydowania, zachowywał zgryźliwe milczenie albo beształ gwałtownie dostojników za to, że ośmielają się pokazywać z pustemi rękami; odchodzili w wielkiej trwodze. Tylko stary Doramin skupiał koło siebie rodaków i trzymał się nieugięcie swej metody postępowania. Siedząc majestatycznie na wielkiem krześle za wzniesionym naprędce ostrokołem, wydawał rozkazy dudniącym, nieco ochrypłym basem, niewzruszony wśród obiegających pogłosek, jak człowiek głuchy.
„Zapadał zmierzch; skrył najpierw zwłoki zabitego, które leżały z rozpostartemi ramionami jakby przygwożdżone do ziemi; potem obracające się sklepienie nocy przetoczyło się gładko nad Patusan i znieruchomiało, sypiąc na ziemię migot niezliczonych światów. W zagrożonej części miasta wielkie ogniska rozbłysły znowu wzdłuż jedynej ulicy; na tle ich blasku rysowały się gdzieniegdzie spadziste, proste linje dachów, niewyraźne fragmenty plecionych ścian, niekiedy cała chata wzniesiona na czarnych, pionowych pręgach wysokich pali; a cały ten szereg budynków, oświetlony miejscami przez chwiejne płomienie, zdawał się sunąć kręto wśród pełgającego blasku w górę rzeki, zanurzać się w mrok, w samo serce lądu. Wielka cisza, wśród której łuny szeregu ognisk igrały bezgłośnie, rozpościerała się w mroku aż do stóp pagórka, lecz drugi brzeg, cały ciemny poza samotnem ogniskiem palącem się nawprost fortu nad rzeką, słał w powietrze potężniejące wciąż drganie, które brzmiało jak kroki stąpającego tłumu, gwar licznych głosów, lub niezmiernie daleki szum wodospadu.
„Brown wyznał mi, że właśnie w owej chwili gdy siedział zwrócony tyłem do swej bandy, patrząc na to wszystko, że właśnie wówczas — wbrew swej pogardzie dla ludzi i bezwzględnej wierze w samego siebie — doznał uczucia, iż wkońcu uderzył głową o mur z kamienia. Gdyby jego łódź leżała wówczas na wodzie, byłby się pewno starał wymknąć cichaczem, ryzykując długi pościg po rzece i śmierć głodową na morzu. Bardzo jest wątpliwe, czyby mu się udało uciec. Jednak nie zdecydował się na to. Potem błysnęła mu myśl aby zdobyć szturmem miasto, ale rozumiał bardzo dobrze, że jego oddział znalazłby się wkońcu na oświetlonej ulicy, gdzieby ich wybito jak psy co do nogi, strzelając z domostw. Tych krajowców było przecież dwustu na jednego, rozmyślał; a tymczasem jego ludzie, stłoczeni naokoło dwóch stosów tlejącego się żaru, jedli resztę bananów i piekli trochę jadalnych korzeni, które zawdzięczali dyplomacji Kassima. Cornelius siedział wśród nich, podrzemując markotnie.
„Jeden z białych przypomniał sobie nagle, że zostawili w łodzi trochę tytoniu; zachęcony bezkarnością wyspiarza, oświadczył iż zejdzie po ten tytoń. Na to wszyscy otrząsnęli się z przygnębienia. Zapytano o pozwolenie Browna, który rzekł pogardliwie:
„ — Idź na złamanie karku.
„Nie sądził, aby zejście do zatoki pociemku było niebezpieczne. Marynarz przerzucił nogę przez pień i zniknął. Po chwili usłyszeli że się wdrapuje do łodzi i że z niej wyłazi. „Mam go!“ krzyknął. Wtem u stóp kopca błysnął i huknął strzał. „Jestem ranny!“ wrzasnął marynarz. „Słyszycie — słyszycie — jestem ranny!“ W mig wypaliły wszystkie strzelby. Wzgórze tryskało ogniem i hukiem jak mały wulkan, a gdy Brown z Jankesem wstrzymali paniczną strzelaninę zapomocą przekleństw i szturchańców, od zatoki przypłynął głęboki, zbolały jęk a potem skarga, której rozdzierający smutek był jak trucizna mrożąca krew w żyłach. Nagle gdzieś z drugiej strony zatoki rozległ się silny głos, który wyrzekł kilka słów wyraźnych i niezrozumiałych.
„ — Nie strzelać! — krzyknął Brown. — Co to znaczy?
„ — Czy słyszycie, wy tam na wzgórzu? Czy słyszycie? Czy słyszycie?“ — powtórzył głos potrzykroć. Cornelius przetłumaczył to i naglił do odpowiedzi.
„ — Mów — krzyknął Brown — słuchamy“.
„Wówczas głos, przemawiając dźwięcznym, donośnym tonem herolda i krążąc wciąż po skraju majaczącego ugoru, oświadczył że między mężami bugiskiego ludu, zamieszkującego Patusan, a białymi ludźmi na wzgórzu i ich sprzymierzeńcami — niema zaufania, ani współczucia, ani porozumienia, ani pokoju. Zaszeleścił krzak; rozległa się salwa na chybił trafił.
„ — Brednie, psiakrew — mruknął ze złością Jankes, opuszczając kolbę na ziemię. Cornelius tłumaczył. „Zabierzcie mię! Zabierzcie mię!“ krzyknął ranny pod wzgórkiem, skarżąc się i jęcząc. Póki schodził po zczerniałej ziemi kopca a potem przykucnął w łodzi, był mniej więcej bezpieczny. Prawdopodobnie stracił głowę z radości, znalazłszy tytoń, i wyskoczył z drugiej strony łodzi. Zarysował się wówczas wyraźnie na tle białej burty sterczącej wysoko; zatoczka miała w tem miejscu najwyżej siedem jardów szerokości i zdarzyło się, że po drugiej stronie ukrywał się w gąszczu człowiek.
„Był to Bugis z Tondano przybyły niedawno do Patusanu, krewny człowieka zastrzelonego popołudniu. Sławetny długi strzał Jankesa istotnie wszystkich przeraził. Tamten człowiek został ugodzony wśród zupełnego bezpieczeństwa, w oczach swych przyjaciół i padł z żartem na ustach. Jego ziomkowie uznali to za czyn okrutny; ogarnęła ich gorycz i wściekłość. Krewny zabitego, Si-Lapa, znajdował się wówczas wewnątrz ostrokołu przy Doraminie, oddalony od miejsca wypadku zaledwie o kilka stóp. Pan zgodzi się ze mną, znając tych ludzi, że Si-Lapa okazał wyjątkową odwagę, ofiarowując się na posła, gdyż musiał wykonać zlecenie samopas, wśród ciemności. Pełznąc po otwartej przestrzeni, zboczył na lewo i znalazł się naprzeciw łódki. Zaskoczyły go krzyki bandy brownowskiej. Usiadł, przyłożył strzelbę do ramienia, a gdy biały wyskoczył z łodzi, wystawiając się na strzał, Si-Lapa pociągnął za kurek; ulokował trzy ponacinane loftki w żołądku nieboraka i padł natychmiast na twarz, mając się już za trupa. Drobny grad ołowiu zaszeleścił, siekąc krzaki na prawo tuż koło niego. Zaraz potem Si-Lapa wygłosił donośnie swą przemowę, zgięty wpół, klucząc wśród gąszczu. Z ostatniem słowem uskoczył w bok, leżał nieruchomo przez chwilę i wreszcie dotarł zdrów i cały do częstokołu, zdobywszy owej nocy sławę, której jego dzieci przebrzmieć nie dadzą.
„A tymczasem nieszczęsna banda na kopcu siedziała ze zwieszonemi głowami naokoło dwóch małych kup żaru, którym pozwoliła wygasnąć. Wszyscy ludzie zacisnęli usta w zgnębieniu, spuścili oczy i przysłuchiwali się towarzyszowi tam w dole. Był to silny chłop i borykał się ciężko ze śmiercią; jego jęki rozlegały się głośno, lub przechodziły w dziwny, poufny szept bólu. Krzyczał od czasu do czasu, to znów po dłuższej chwili milczenia mamrotał nieprzytomnie długą i niezrozumiałą skargę. Nie było temu końca.
„ — I poco? — rzekł Brown niewzruszenie, gdy Jankes, klnąc pocichu, gotował się do zejścia.
„ — Racja — przyznał dezerter, odstępując niechętnie od swego zamiaru. — Pocieszanie rannych jest tu nie na miejscu. Tylko że, panie kapitanie, jego krzyki akurat na to są obliczone, żeby wszyscy inni myśleli za wiele o tem, co może nastąpić.
„ — Wody! — krzyknął ranny niezwykle wyraźnym, silnym głosem i, jęcząc cicho, stracił przytomność.
„ — Aha, wody. Woda to mu da radę — mruknął pod nosem Jankes z rezygnacją. — Wkrótce będzie jej miał dosyta. Przypływ się zbliża.
„Wreszcie przypływ uciszył skargi i krzyki bólu, a świt był już za pasem gdy Brown, siedząc z brodą opartą na dłoni nawprost Patusanu, jak przed niedostępnem zboczem góry, usłyszał krótki, dźwięczny szczek mosiężnej sześciofuntowej armatki gdzieś daleko w osadzie.
„ — Co to takiego? — zapytał Corneliusa, który się snuł naokoło. Cornelius nasłuchiwał. Zgłuszony lecz potężny okrzyk potoczył się rzeką na miasto; wielki bęben zaczął dudnić, inne mu odpowiedziały monotonną wibracją. Drobne, rozproszone światełka jęły migotać w mrocznej połowie osady, a część oświetlona przez łuny ognisk brzęczała głębokim, przeciągłym rozgwarem.
„ — Wrócił — rzekł Cornelius.
„ — Co? Już? Czy pan jest pewien? — spytał Brown.
„ — Tak, tak! jestem pewien. Niech pan posłucha jaki tam rwetes.
„ — Dlaczego oni tak się drą? — ciągnął Brown.
„ — Z radości — zgrzytnął Cornelius; — on jest bardzo wielkim człowiekiem, ale mimo to nie ma więcej oleju w głowie od dziecka, to też wyprawiają wielki harmider żeby mu się przypodobać, bo ich nie stać na nic innego.
„ — Słuchajno pan — rzekł Brown — jak się dobrać do niego?
„ — On przyjdzie się z panem rozmówić — oświadczył Cornelius.
„ — Co też pan mówi? Przyjdzie tu — niby tak, spacerkiem? — Cornelius skinął energicznie głową w ciemności.
„ — Tak. Przyjdzie wprost tutaj i będzie z panem mówił. On jest zupełnie jak niespełna rozumu. Pan się przekona, co z niego za dureń. — Brown nie chciał temu wierzyć. — Przekona się pan — powtórzył Cornelius. — On się nie boi niczego — niczego. Przyjdzie tu i rozkaże, żeby pan zostawił jego lud w spokoju. Wszyscy muszą zostawić jego lud w spokoju. On jest jak małe dziecko. Przyjdzie tu wprost do pana. — Niestety! ten nędzny tchórz, jak go Brown nazywał, znał dobrze Jima. — Tak, przyjdzie z całą pewnością — ciągnął zapalczywie Cornelius — a wtedy, kapitanie, każe pan temu wysokiemu mężczyźnie z fuzją, żeby go zastrzelił. Poprostu każe go pan zabić, a wówczas tak się wszyscy przerażą, że będzie pan mógł zrobić z nimi co się panu żywnie spodoba — dostać co pan zapragnie — odejść kiedy pan zechce. Ha, ha, ha! To będzie wspaniałe!... — Nie posiadał się z niecierpliwości i zapału, a Brown, spoglądając na niego przez ramię, widział w bezlitosnym świcie swych ludzi przemokłych od rosy, siedzących wśród zimnych popiołów i śmieci, wynędzniałych, przelękłych, okrytych łachmanami.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Conrad i tłumacza: Aniela Zagórska.