Literatura, biografia i krytyka/Teatr (Przed ślubem)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Teatr |
Podtytuł | Przed ślubem |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza Tom LXXIX Pisma ulotne (1874-1877) |
Wydawca | Redakcya Tygodnika Illustrowanego |
Data wyd. | 1906 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tom LXXIX |
Indeks stron |
Przed ślubem.
Łowiectwo na posagi ma swoją przeciwwagę w łowieniu przez panny, matki panien i ciotki panien majętnych kawalerów. Ludzie mówią, że panna robi partyę tylko wówczas, gdy wychodzi za człowieka, mającego prócz środków utrzymania, jakie zdobywa przez pracę, prócz uczciwości, serca i charakteru, jeszcze majątek stały, odziedziczony i od osoby swej niezależny. Taki stan rzeczy rozpowszechniony jest u nas daleko bardziej, niż wszędzie zagranicą, gdzie z jednej strony i kobiety otrzymują praktyczniejsze wychowanie, z drugiej strony, drogi do pracy i dojścia do niezależnego bytu nie są tak zamknięte. Owo położenie bez wyjścia, owa niepewność jutra, owa trudność, jaką napotykają młodzi ludzie w zdobyciu sobie pracą środków utrzymania i w utrwaleniu spokojnego, domowego ogniska, poniekąd nawet tłómaczy tę gonitwę za majętnymi kawalerami. Mówię jednak: tłómaczy, ale nie usprawiedliwia, bo tak mamy, jak i ciocie-lafiryndy, posuwają swój myśliwski zapał za daleko. Na serce, rozum, młodość, zdrowie, uczciwość nie zwracają najmniejszej uwagi; więc lada reumatyczny safanduła, lada bankrut umysłowy, moralny i fizyczny, lada głupiec, nie umiejący trzech zliczyć, lada Klapkiewicz z komedyi pana Zalewskiego, lada kostera, któremu na dnie kieliszka życia męty tylko pozostały, byle majętny, jest pożądanym i zapalczywie naganką, złożoną z ciotek, zapędzanym do ołtarza „epuzerem“.
Jednem słowem, na męża dla panny powszechnie szukają u nas worka, nie człowieka, a skutki z tego?… Czyż potrzeba tego uczyć. Kojarzy się małżeństwa, a później od jaskrawego światła buduarowych skandalików opinię oczy bolą, więc potrzeba jej umbrelki. Tą umbrelką jest mąż. W życiu dzieje się przeciwnie, jak w komedyi. Gdy na deskach scenicznych o pannę stara się stary bogacz i młody święty turecki, w komedyi dostaje ją młody, a stary przegrywa i odchodzi z kwitkiem. W życiu dostaje ją stary, ale młody nie przegrywa i nie odchodzi z kwitkiem!… Oto różnica, a zarazem skutek polowania na worek, nie na człowieka. Ale jest i więcej tych skutków; zgorzkniałe życie, zabawa w lwice albo w dewocyę, stępienie uczuć i myśli, gasnący promień domowego ogniska, dzieci, zdane na łaskę i niełaskę bon cudzoziemek, wychowanie nie obywatelskie, ale arlekińskie, skarlenie społeczne i słabość społeczna, oto dalsze konsekwencye tej samej zawsze zasady, tegoż samego obyczaju.
Gdy usłyszycie, że gdzieś rozchwiała się rodzina, mówcie: to cegła wyleciała ze społecznego gmachu. A owoż ileż to już takich cegieł wypadło i wypada codziennie przez ów zły zwyczaj kojarzenia się małżeństw. Spytacie o środki ratunku. Jest ich wiele, ale będę mówił dziś o jednym tylko, o tym, który obecnie szczególnie nas zajmuje, o satyrze.
Komedya nasza narodowa poruszała już niejednokrotnie ową społeczną chorobę; poruszała ją nawet tak często, że dziś dla wielu stało się to już zwietrzałym tylko ogólnikiem. Kto nie ma nic nowego do powiedzenia, kto nie potrafi oświecić nowem światłem tych ciemnych stron społecznych, komu w oryginalny a potężny sposób nie zarysują się one w umyśle, ten, poruszając sprawę, nie wyrządza jej wcale dobrodziejstwa. Ludzie przyjdą, popatrzą, kiwną rękami i powiedzą: słyszeliśmy już to, to tylko frazesy. I życie potoczy się po staremu, i po staremu — na spadzistej drodze, a całym rezultatem będzie większy jeszcze, niż dziś, rozbrat między tem, co się robi, a tem, co się pisze, między ideałem a praktyką życiową.
W ten sposób satyra powszednieje tylko i traci swą powagę. Trzeba ogromnie czuć samemu wady społeczne, żeby dość potężnie w nie uderzać. Potrzeba przejąć się niemi, przeboleć je, a wówczas prawie mimowolnie wyrwie się z duszy coś takiego, co zastanowi wszystkich i wszystkim da do myślenia. Po drugie jeszcze: trzeba być artystą prawdziwym, potrzeba władać wyobraźnią i słowem, jak mieczem, by umieć wewnętrzne swe ideały wcielić w żywe postacie i rzucić je światu, jako przykład ohydy lub jako wzór do naśladowania.
A teraz, czy pan Zalewski posiada te warunki? Zobaczcie sami; ja na początek opowiem wam treść jego komedyi.
Jest pewna piękna panna, Helena Łucka, mająca matkę, niby wielką damę, i wuja, wysokiego urzędnika. Matka panny Heleny stroiła się, jeździła po wodach i kąpielach zagranicznych i traciła majątek córki, wuj zaś zamiast go ratować grabił, korzystając z roli opiekuna. Przychodzi chwila wreszcie, kiedy obie te panie są blizkie bankructwa. Cóż wtedy robić? Zwyczajna rzecz: wydać córkę bogato za mąż. Panie te poznały gdzieś na wodach niejakiego pana Klapkiewicza, szlachcica głupiego, jak midasowe uszy, ale bogatego, jak Midas, a przynajmniej bardzo zamożnego. Klapkiewicz jest tedy głupi, przytem niemłody już, o okrągłym brzuszku, powierzchowności mizernej; ale dobry i taki, skoro się inny nie zdarza. Przyjeżdża, witają go radośnie, oświadcza się matce i córce, przyjmują go; dzień zaręczyn naznaczony i wszystko według tego, jak zwykle dzieje się na świecie, poszłoby dalej swoją koleją, gdyby nagle nie zjawił się nowy, nieoczekiwany, a jeszcze pożądańszy konkurent.
Jest nim pan August Nowowiejski. Człowiek to również niemłody, pięćdziesiątkę, mówią, przeszedł, albo przynajmniej mu niedaleko, przytem dziwnie szpetny. Ramię jedno ma wyższe, głowę nieforemną, rysy, jak Quasimodo, zimny przytem, przynajmniej napozór, ironiczny, cięty satyryk. Śmieje się i wyśmiewa ze wszystkiego, nawet bardzo często i z siebie. Kto wie, jakie tam serce bije pod tą zaklęsłą piersią, ale to człowiek rozumny. Jest on przyjacielem wujaszka panny Heleny, przyjacielem, zresztą, może to nadto powiedzieć, bo drwi z niego zbyt często i pogardza nim trochę i bawi się tą hipokryzyą filisterską, tą pozłotą i pompą, jaka pokrywa rzeczywiście lichą moralną wartość szanownego wujaszka. Otóż ten pan August, mimo iż Helena jest już przeznaczoną Klapkiewiczowi, niespodzianie oświadcza się o nią jej matce.
Co za nim przemawia? Jest kolosalnie bogaty, bez porównania bogatszy od Klapkiewicza; a o cóż tu chodzi, przecież nie o co innego. Oczywiście, jest więc przyjęty. Klapkiewicza odprawiają z kwitkiem, właśnie w dniu zaręczynowego balu. Szlachcic wyjeżdża do siebie, dostaje gorączki, tyfusu, o czem zresztą nikt już nie myśli. Ale teraz odsłania się coraz bardziej postać Augusta. Nie chodziło mu o poślubienie Helenki; lecz i w jego sercu odzywają się różne głosy, wołające o miłość, o szczęście, o różaną twarzyczkę na wieczorne dni żywota, ale są to głosy egoistyczne. August, rozumny człowiek, wie, że jest zbyt szpetny, by mógł obudzić miłość, a za pieniądze kupować jej nie chce. Ten, napozór zimny sceptyk, szyderca ma gorące, młodzieńcze serce i kocha Helenkę, a jednak oświadcza się jej dlatego tylko, by ją uratować od Klapkiewicza. Może, myśli August, może wśród świata innego, nie tego sfrancuziałego, upudrowanego, wyzłoconego z wierzchu, a brudnego w środku świata znajdzie się jakie serce uczciwe, zacne a kochające, dla którego i serce Heleny uderzy. August znał ten inny świat, w którym uczucia nie czerpią się z francuskich romansów, więc nie wątpił. Co więcej, u wuja Helenki poznał nawet młodego malarza, Uszyńskiego, który zdawał się mu posiadać wszystkie warunki. Był to talent wielki, niepospolity, a przytem dusza surowa, nie wystudzona, nie zmarnowana, umiejąca kochać potężnie a poprostu. August zbliżył umyślnie tych dwoje ludzi. Jeżeli się próba nie uda, myślał, jeżeli Helenka nie znajdzie nikogo, kogoby mogła ukochać i oddać się z duszą i ciałem, wówczas… I prawie nie śmiał marzyć biedak o swojem wówczas szczęściu. Dusza rozłamała mu się na dwoje. Jedną połową żądał szczęścia Helenki, miłości dla niej i godniejszego, niż sam, przedmiotu dla tej miłości; drugą połową pragnął szczęścia dla siebie, tego szczęścia, które miał w swem ręku i które dobrowolnie mógł stracić.
Toczyła się tedy w nim walka, a tymczasem łatwo przewidzieć, co się stało. Helena pokochała malarza, a malarz Helenę, choć oboje taili przed sobą tę miłość, wzbierała ona i wzbierała coraz więcej, aż wreszcie, zerwawszy więzy, wybuchła. Było to w pracowni. Zostali sami. On ją malował, ale wreszcie rzucił pędzel; ona była zmieszana, rozdrażniona, pełna obawy, czy wytrwa w walce. Bo jednak młodzi musieli się liczyć z sumieniem. A przecież ten biedak August był i dla niego i dla niej dobroczyńcą, niełatwo im tedy przyszło własnemi rękoma i dla własnego szczęścia kopać grób dla jego szczęścia. Ale miłość, kiedy chce wyrwać się przez usta, silniejszą jest od wszelkich względów. Stało się więc, wyznali sobie tę miłość. Ale tu dopiero zaczęła się walka naprawdę. Malarz słaby był w niej bez woli autora, bardzo słaby, dziewica silniejsza. Nie tylko zwyciężyła sama siebie, ale pociągnęła i za sobą malarza na wyżynę szlachetnego poświęcenia. Napróżno się opierał, napróżno chwiejnem postępowaniem zdawał się świadczyć, że to dla niego za wysoko. Musiał wejść. Postanowili, że on wyjedzie, a ona odda rękę Augustowi.
Ale teraz przyszła właśnie kolej na Augusta. I on nie chciał być gorszym od tych dwojga. Miał wprawdzie chwile słabości, a przynajmniej wahania się, ale stary weteran życia umiał panować nad sobą, umiał rozkazywać nawet sercu. Szczęście Helenki oto cel, do którego postanowił zdążać, choćby kosztem własnej przyszłości. Szczęście jest miłością, miłość Heleny posiadał malarz, więc August oddał mu i jej rękę.
Kurtyna spada.
A teraz precz z wrażeniami, które nieraz we własne kolory każdą rzecz stroją, a przywołajmy trzeźwą rozwagę. Mówiłem, że autor dotknął kwestyi łowiectwa bogatych konkurentów i że ostatecznie taka jest tendencya sztuki. Doprawdy, obawiam się, by z mego opowiadania nie wydała się wam ona zaznaczoną i odczutą silniej, niż jest wistocie. W sztuce nie występuje ta tendencya równie silnie. Autor tu sobie stoi poza tą myślą, chłodny, obojętny, spokojny. Podniósł ją, bo mu dawała materyał do komedyi, ale podniósł tylko dlatego. Nie o samą ranę społeczną tu chodzi, nie o grozę gangreny z tej rany. Autor kwestyi nie odczuł, nie przebolał, nie zaszło mu krwią serce, a żółcią oczy. W sztuce zauważył, że na świecie polują na bogatych głupców, zauważył, że wynikają stąd różne perypetye, a z tych perypetyi różne komedye, a z tych komedyi wielu można zrobić niezgorszą jedną. Oto wszystko. Choroba społeczna jest dla niego motywem, nie tendencyą. Brak autorowi satyrycznego zapału. W sztuce panuje chłód. Autora nie oburza, że tak jest, jak jest z temi poszukiwaniami mężów. On zaznacza tylko fakt i przechodzi nad nim do porządku dalszych scen, dalszych aktów i dalszych zdarzeń. Ale pociąga to za sobą fatalne konsekwencye, bo wiadomo wam, moi czytelnicy, że żeby coś mocno wyrazić, trzeba czuć mocno. Zapał, z jakim się porusza jaką kwestyę, jest niesłychanej literackiej wartości, on bowiem, jak płomień, ogrzewa ją, oświeca ją i pokazuje te jej strony, które przed zwyczajnem okiem są zakryte. Jeżeli naprzykład siadasz do napisania o jakiej kwestyi, dlatego że leży ci ona na sercu głęboko, napiszesz zawsze potężnie; jeżeli siadasz do niej dlatego tylko, żeby napisać jakiś artykuł i wziąć zań honoraryum i zyskać sobie rozgłos, napiszesz komunał, porobisz komplikacye, ubierzesz się we frazesy, jak w szlafrok, powtórzysz to, co stu innych przed tobą powiedziało i coby każdy, mający trochę oleju w głowie, na twojem miejscu powiedział, słowem, powtarzam, że napiszesz komunał.
Toż samo trafiło się z autorem. Poruszył kwestyę, nie żeby ona go paliła, ale że postanowił napisać komedyę. Napisał ją więc, ale — zwyczajną. Wszystko tam jest w porządku; jedna scena wywija się z drugiej; następują w porządku zdarzenia, jak wymustrowani dobrze żołnierze; miejscami trafiają się dobre dowcipy i tak wszystko idzie ku końcowi, według reguł, ale chłodno. Uczucia, oryginalnego sposobu widzenia rzeczy, autorskiej indywidualności i autorskiego temperamentu napróżnobyś tam szukał. Komedya jest przyzwoita, ale niemasz w niej polotu. Widzisz, że autor ma środki, brak mu natchnienia.
Oto już jeden ciężki zarzut, na który zgodzi się jednak każdy, zgodzi się nawet i sam autor, jeżeli nie zechce patrzeć przez różowe okulary na siebie i na swój talent. Zarzut ten ma dwa ostrza, bo, odnosząc się do tendencyi, odnosi się zarazem i do artystycznej strony obrazu. Ani postacie, ani położenie nie są w komedyi tej dostatecznie odczute, a stąd, choć malowane jaskrawemi barwami, są jednak zimne. Tworzy się wtedy, kiedy się czuje głęboko; kiedy się nie czuje, a chce się tworzyć, szuka się postaci pamięcią, nie twórczą wyobraźnią i sercem, i znajduje się we wspomnieniach u innych autorów i w innych sztukach. To jasne, jak na dłoni, i stąd to w sztuce autora mnóstwo reminiscencyi. Postać Augusta naprzykład, ta postać, najpiękniejsza ze wszystkich. Dużo ma w sobie wdzięku, a nawet smutnej poezyi ten stary, biedny sceptyk, przezywany egoistą i pasożytem, a w gruncie rzeczy chroniący się tylko w maskę egoizmu i złośliwości przed własnem, gorącem sercem i przed pragnieniem miłości i przed niedolą własną. Postać to, odnośnie do życia, do jego szarych, głupich i bezbarwnych, zwykłych figur oryginalna, ale nie oryginalna w sztuce pana Zalewskiego. Widzieliśmy ją już na scenie; widzieliśmy ją w Starym mężu Korzeniowskiego. Stary mąż był opiekunem młodej sierotki i, chcąc losami jej bez obcych wpływów rozporządzać, ożenił się z nią; ożeniwszy się, szukał dla niej kogoś godniejszego miłości, znalazł, poświęcił się i oddał mu swój skarb najdroższy. August Nowowiejski był opiekunem młodej sierotki, chcąc losami jej bez obcych wpływów rozporządzać, oświadczył się o nią; oświadczywszy się, szukał dla niej kogoś godniejszego, znalazł, poświęcił się i oddał mu swój skarb najdroższy. Niechajże teraz, kto chce, mi powie, że to postacie niepodobne, że strona ich moralna i moralne motywy ich postępków nie jednakowe. A jednak to postać najlepsza i chwaliłbym za nią autora niezawodnie, gdyby była utworem jego, a nie czyjej innej fantazyi. Powiem nawet, że kopia lepsza, prawdopodobniejsza i naturalniejsza od wzoru, ale kopia — kopią. Patentu wynalazku nie mogę przyznać panu Zalewskiemu.
Inne postacie słabsze o wiele. Matka Heleny, to karykatura trywialna i gruba. Nasze damy tracą majątki, to często się zdarza; szukają dla córek mężów, choćby głupich, ale majętnych, to zawsze się zdarza; ale przynajmniej kochają swe córki. W pani Łuckiej i to uczucie się nie odzywa. Jest to figura wstrętna, która nie ma znaczenia satyrycznego, właśnie dlatego, że jest przesadzona, że żadna z kobiet i matek naszych w tej starej półzalotnicy nie może odczuć siebie, nie znajdzie własnych wad. Satyra powinna być rózgą, nie obuchem. Powinna ciąć do krwi, ale nie łamać kości. Pod rózgę, jeżeli nikt sam dobrowolnie pleców nie nadstawi, to potrzymają go inni, przed obuchem robi się pustka, i autor wywija nim w powietrzu. Ten wypadek ma miejsce w komedyi pana Zalewskiego.
Nakoniec satyra, zatem i wszelka postać satyryczna ma być odzwierciedleniem rzeczywistości. Czyżby autor sądził, że jego pani Łucka jest obrazem matki polskiej?
O wujaszku i opiekunie rozpisywać się nie będę. Portret to tak komunalny, że takimi w świątyni komedyi nawet już ścian nie wyklejają, ale wspomnę szerzej o malarzu Uszyńskim. Autor chciał mieć z niego bohatera, zasługującego na miłość dziewicy. Jak wszyscy bohaterowie, monotonny on jest i konwencyonalny, ale ma jedną wadę, której nie miewają inni. Oto nie stoi na tym poziomie moralnym, na którym autor usiłował go postawić. W scenie w pracowni, gdy wyznaje miłość swą Helenie, ona, dziewczyna szlachetna, odpycha tę miłość z oburzeniem. Jakto? mówi, pan zdradzasz swego dobroczyńcę, przecie pan wiesz, że on mnie kocha, i tak dalej. A cóż on? Czy uznaje, że to była z jego strony słabość, wina, zbrodnia nawet? Gdzie tam. On odwraca zarzut przeciw niej. Kto tu winien — mówi — czy nie pani? Czy nie pani pierwsza mówiłaś i pozwalałaś mi mówić takie rzeczy dawniej etc. Doprawdy, to jest nizkie. Przecież tu nie o to chodzi, nie o wytłómaczenie winy, nie o kwestyę, kto winien. Zarzut jej poruszyć powinien i porusza szlachetne strony uczuć, drgających w każdem dzielnem sercu, odpowiedź jego jest zrzuceniem winy z siebie i nizkim wykrętem, niczem więcej. Przypomina mi to pewnego gentlemana, który, tańcząc z młodą panienką w jednym salonie, stłukł przypadkiem pyszny wazon porcelanowy i, oczywiście zaambarasowany, starał się uwolnić z kłopotu przez uprzejme wmawianie w tancerkę, że to nie on, tylko ona zrobiła. Mała rzecz, ale rysuje się w niej charakter. Mała rzecz, a wstyd. Co do Uszyńskiego, przystojny jest — i to wszystko. Innych przymiotów duszy i charakteru nie okazuje w sztuce. Autor chciał wprawdzie, by to był człowiek pod każdym względem wyższy od zwykłych głów wypomadowanych, ale w sztuce okazało się inaczej.
Miło mi jest oddać sprawiedliwość Klapkiewiczowi. Postać to może troszeczkę karykaturalna, ale swoją drogą mająca mnóstwo cech prawdy. Jest to w swoim rodzaju typ. Jest tem, czem go autor chciał mieć, a to już wielka rzecz. Głupi, śmieszny, w gruncie uczciwy, ale bez wszelkich cech, znamionujących prawdziwego mężczyznę, przedstawia obraz pełen humoru i w swoim rodzaju utrzymany od początku do końca konsekwentnie, wycieniowany bardzo zręcznie.
Natomiast Muszkat, kolega Uszyńskiego, rzeźbiarz, jest podług mnie postacią, przeniesioną z komedyi francuskiej, pod tytułem: Cel upragniony.
Co się tyczy pojedyńczych sytuacyi, wiele z nich przypomina również inne komedye. Podobieństwo figur prowadzi za sobą podobieństwo zdarzeń, to już rzecz nieunikniona.
Komedya na scenę ułożona jest dobrze. Prócz paru scen i dyalogów nienaturalnych, wszystko składa się tu porządnie, i jedno z drugiego wychodzi konsekwentnie. Słowem, znać tu rutynę sceniczną, ową rutynę, która tak wielkie ma znaczenie i która sprawia, że nieraz rzecz błaha i większej wewnętrznej wartości pozbawiona podoba się jednak nie tylko publiczności, ale i krytyce.
Komedya pana Zalewskiego przyzwoita jest, jako obietnica na przyszłość, nawet bardzo dobrze o autorze w porównaniu do dawnych jego prac świadcząca, ale, wzięta bezwzględnie, jest co najmniej zwyczajną. Nazywać ją arcydziełem, zwać autora drugim Fredrą, porównywać go do Sardou, Augier’a, Barbier’a, etc. etc., jak to uczyniły dzienniki galicyjskie, jest, mojem zdaniem, albo nie znać się na rzeczy, albo stroić żarty.