Listy z nieba/Oświata w dymie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XIII. OŚWIATA W DYMIE
1

Skuluk ciągnął powolutku:
— A ty Gotyczu, jakiś mądraśny, kto by pomyślał! Dla innych szkoła, powiadasz, a dla twoich dzieci słoboda, las. Ja cię tam nie namawiam, a zresztą ha, ustawa ustawą, przebędziemy i to. Kogo złapią, będzie w szkole, przetrzyma jakoś, a kto się nie da, ten im przepadł. Tylko to mi powiedz, Matiju, albo wy panie, kto się kiedy czego nauczył ze szkoły, choć jeden? Ja takiego nie widziałem jeszcze, i po cóż to?
Nikt nie odpowiadał, tylko Tanaseńko chrząknął znacząco. Inni czekali, a Tanaseńko wywodził:
— Chcesz wiedzieć, to powiem ci. Nie narzekaj, te patenty czy deputaty wiedzą co robią, pociecha ze szkoły i już. Nie mówię na wiatr, a skąd to wiem? Prawda, i ja człowieka takiego, co by się w szkole czegoś nauczył, nie widziałem jeszcze, za to ptaka uczonego — tak. Nie śmiejcie się, w Kosowie u Duwyda Bernhauta — a to człek bywały, Żyd światowy — jest taki właśnie ptak. Tak na oko ni to gołąb ni jastrząb, zieloniutki jak trawa na Jurija, myślałbyś, że wykraszony na zielono, za to dziób paskudnie zakręcony. Zowie się papuga. Przychodzę ja raz sobie do Duwyda, nic nie przeczuwam, ani mi się śni, a tam przed chatą spod dachu zaskrzeczy mi coś nad głową jak starucha: „Sława Bohu!“ Oglądam się: ptak z klatki spod strzechy się wita. Przysięgam, że prawda, abym się z tego miejsca nie ruszył! Dziobem i skrzydłami na mnie się rozmachnął, powtarza raz, drugi i trzeci: „Sława Bohu“. Oniemiałem, staję, języka w gębie zapomniałem, a on tymczasem, oho! już do mnie po żydowsku: „Szułem-ałejchem, szułem-ałejchem“. Taki uczony! Niech mnie Bóg skarze, jeśli to nieprawda. Zgłupiałem trochę. Przemawiam do ptaka naprzód po chrześcijańsku: „Na wiki Bohu sława! taj wam ptacho luba, taj daj wam Boże zdorowieczko.“ Zaledwiem to rzekł, a on do mnie w te pędy: „A szlag by cię trafił!“ Coś mu nie dogodziłem. Zgłupiałem jeszcze więcej. Tłomaczyć chcę, przepraszać, a on od początku i coraz to prędzej: „Sława Bohu, szułem-ałejchem, a szlag by cię trafił, sława Bohu!“ Tratata jak młyn. Poznałem co to szkoła, na pierwszy raz dziwo wielkie, zabawa, ale cały dzień słuchać, nie daj Boże. A przecie ci, komu to potrzebne, wiedzą co robią, aby takie ot zawsze paplało i zawsze to samo. No, co wy na to, panie dziedzicu?
Waternik zahuczał śmiechem głośniej od watry. Podniecona kucharka zwijała się jeszcze raźniej, a dziedzic śmiejąc się odpowiedział pytaniem:
— Czyż to możliwe, aby tyle pracy, tyle kosztów, tyle szkół było na śmiech, na to, aby wszystko paplało jak papugi? Czy coś takiego pomieści się komu w głowie? Jedno pewne — ochota najważniejsza, bez ochoty i wino nie smakuje. A przecie, ochota różnie ciągnie, na dół i do góry — —
— Tak panie — zgodził się Tanasij — ochota najstarsza. Bez ochoty Bóg nie stworzyłby świata, bogactwo też z ochoty jak ze źródła, a biedota wtedy, gdy źródło wysycha. A do takiego wina jak dziś, zawsze jest ochota, do niego pójdę na naukę, do szkoły dziś i jutro. — Tanasij rozpalił się w równym rytmie z watrą: — A teraz skąd ochota do szkoły? Ha?
Ksiądz wleciał pośpiesznie, dziedzic ucieszył się:
— Do szkoły wina? — Tanasij przypomniał mi historyjkę zabawną, może pouczającą, czy ksiądz kanonik pozwoli?
Ksiądz trzymając chustkę przy ustach żywo zakiwał głową, słuchał z ochotą, Tanasij nie mniej.
Dziedzic opowiadał:
— U nas w sąsiedztwie na Podgórzu mieszkał jeden niemłody już szlachcic, dziedzic. Latami jeździł po obcych krajach, ciągle uczył się kto wie czego, i wrócił wyuczony bardzo, oświecony. Najdokładniej poznał wszystkie gatunki wina, gdzie jakie były na Węgrzech, w Italii, w Niemczech czy we Francji. Z czasem majątek cały wydał na te wina, ciężkie pieniądze. I piwnice takie miał, jak wielcy kupcy win na Węgrzech albo we Francji, ale nie handlował nigdy, tylko traktował panów sąsiadów, braci szlachtę. Był żonaty ale bezdzietny. Wciąż zapraszał sąsiadów w ten deseń: „Pierwszy człowiek zwał się Adam, i z niego grzech pierworodny, nie dawał, tylko obiecywał — a-dam, a-dam, a co komu z obietnicy. Ja jestem człowiek nowy, oświecony, nazywam się Tomasz. To-masz, to-bierz, człowiek zaczyna się od darowania. Ja z serca, ja z ochoty. Córek nie mam, moje flaszeczki smukłe, zgrabniutkie, wstydliwe a gorące, to moje córeczki, to moje panienki na wydaniu! U mnie oświata zagraniczna dla braci szlachty, u mnie szkoła wina, świątynia wina.“ — Goście przyjeżdżali, kto miał ochotę, wiedzieli od razu, że to nie byle co, ale nieuczeni, nieoświeceni jeszcze, pytali tak na chybił trafił czy na żart: „A waszmość, panie Tomaszu, masz riesling (to wiedeńskie), albo szürkebarat (to węgierskie), albo bourgogne (to francuskie)?“ — Pan Tomasz złościł się: „Cóż to za nieoświecone, gruboskórne pytanie, gadaj waść dokładnie pochodzenie i który rok.“ Nieuczony gość znów tak na niby powiada: „Burgund z roku 1840.“ — Tomaszowi tego mało: „Wyjęzycz się waszmość, winnice wymień, serie, numery, oświeć się jakoś.“ Gość jąka się, znów na chybił trafił mówi: „Niech będzie numer 35.“ Profesor pomaga jakby za uszy ciągnął: „No wyjąkaj waść.“ — „Moulin à vent Nr 35.“ — I zaraz lokaj na tacy wnosi to wino, z tego roku, z tym numerem. Jest ochota, popijają, gadają sobie jak my dzisiaj, śpiewają, czytają, potem nawet próbują rozprawiać uczenie. Ale dziedzicowi tego mało, dla niego to prostacki naród bez żadnej oświaty. I po toż tyle lat stracił sam na naukach wielkich, aby takich durniów traktować? Szkoła potrzebna, wielka nauka, oświata! Samo wino już dawno odbyło szkołę; kiedy przyszło do dziedzica, miało cztery lata, kiedy wyjechało do gości, miało lat piętnaście albo dwadzieścia, ale goście nadal nieuczeni. Zacznie Tomasz ich uczyć jak może, najął sobie naprzód doktora filozofii, księdza uczonego, aby mu wszystkie wina wypisał po łacinie. Ksiądz dzień i noc pracuje cierpliwie, zapisał ślicznie z jakiego rodu, to jest z której winnicy, gdzie urodzone, to jest gdzie tłoczone, wreszcie, kiedy przyjechało do szkoły, no i w końcu, kiedy chrzczone i nazwane, to jest kiedy spuszczone do flaszek, od kiedy otrzymało swoją karteczkę. Odbijają tę pisaninę drukiem, goście przyjeżdżają, zaczyna się szkoła. Przygotowano ławki, pan profesor Tomasz za stołem, przed każdym uczniem książeczka. Lokaje przynoszą wino, goście próbują, uczą się, wciąż jeszcze z ochotą. Pan profesor rad, że oświata i poucza po dobremu. „Nie a-dam, tylko to-masz, kapujesz bracie? Czujesz waszmość, jak pachną panienki moje, słuchaj, jak tańczą, śpiewają! Ta panienka tutaj, po węgiersku gorąco zawija aż dech zapiera, a tamta Francuzeczka drobniutko szczebioce, walczyki drobi, kropelki jasne się sypią. Pokosztujesz Węgierki — maki czerwone w głowie, jakie maki! I pachną maki cierpko a sennie. A z tamtej Francuzeczki pieni się krew, jakbyś prochu podsypał, żółciutkie kwiaty pachną ledwie-ledwie. A tamta trzecia — już sama nazwa pachnie — «Lilienmilch», to znaczy mleczko z lilii, Niemeczka znad Renu, przystojność nie z tego świata, równiutka cnota, upić się można, ho-ho! i dom wywrócić, a zawsześ cnotliwy, kapelusza ni chusteczki nie ukradniesz, na podłogę nie spluniesz, cnota niemiecka! I bezgrzeszna lilija, z taką najprzyjemniej. No, rozeznaj waść dobrze, maki widzisz? Czar lilii, woń żonkili czujesz?“ Kosztowali, uczyli się, widzieli i tańce i gry i cnoty z zapachami, różne kwiatki. Potem egzaminy, pan profesor pyta już całkiem ostro: „A które to wino, jak się nazywa, który rok, która seria, który numer?“ i dodaje: „Co widzisz, co słyszysz, jak tańczy, jak pachnie?“ — Jeśli uczeń nie pozna od razu, nie dostaje więcej wina, i jeszcze mu profesor krzyknie do ucha: „Taki szlachcic z ciebie, ciemna głowa, niech cię Adam uczy, co nic nie da i taki co okowitą rozpije, aby ci wszelki grosz zabrać, Abram!“ — Jeśli pozna, w mig cała butelka na stole, musi zaraz wypić: „To-masz, to-masz, wychyl do dna!“ — Poduczył trochę gości, i już byli uczeńsi, a potem praktykuje jeszcze wyżej, wyższą szkołę wina. Nie, to nie szkoła już, to świątynia, ołtarz pośrodku, wokół niego galeryjki drewniane jakby dla chórów w kaplicy. Pan Tomasz już-już kapłan, już ksiądz Tomasz przed ołtarzem odprawia uroczyście, wywołuje i śpiewa: „Bádacsonyi suchy-złoty, kto do niego ma ochotę?“ I goście jeśli chcą tego wina powtarzają i śpiewają: „Tomasz, Tomasz, sława tobie Hospody, sława tobie!“ A kiedy nie chcą, milczą, czekają na inne. Tak świętowało bractwo Tomaszowe, w całym powiecie nazywano je Tomaszęta. — Dotąd była ochota, potem zaczęło się inaczej, goście mają tego dość i już nie chwalą Hospoda. Kapłan sam wyśpiewuje, a goście milczą. Śpiewał, śpiewał Tomasz, aż rozzłościł się i posłał hajduków, ci nalewali gościom naprzód do kieliszków, a potem gdy nie pili — wprost do gardła: „To-masz, to-masz!“ Zrobił się kryminał i to zwariowany. Zrazu uczony kapłan wymawiał gościom z żalem: „To-masz, to-masz, a nie a-dam i nie a-bram ani za-bram! Ja dla was delicje, ja wam prezentuję panienki moje wysmukłe, dla was szkoła, dla was kwiaty, tańce i zapachy, dla was świątynia wina, a wy co za szlachta? ciemnota chamska! Wam a-dam grzeszny pachnie i a-bram-za-bram śmierdzący gorzałą.“ Potem już nie wymawiał. Hajduki stali uczniom nad karkiem, zaledwie profesor skinął i szepnął: „To-masz“, zalewali od razu tak długo, aż bractwo leżało w świątyni na podłodze. Upijają się z miejsca, piją dniami bez przerwy, wymiotują, chorują, zaniedbują swoje majątki.
Dziedziczka nie chce z nimi gadać, obrażona, że sami pijacy przyjeżdżają, nie pokazuje się im na oczy. Przecie goście jeden po drugim chcą złożyć uszanowanie dobrodziejce, przywitać się albo pożegnać, rączki ucałować, do stópek paść, podziękować a przeprosić też. Pani dziedziczka każe powiedzieć im przez służbę: „Jejmość pani nie może przypomnieć sobie waszmości pana dobrodzieja, jeśli sobie przypomni, to poprosi.“ — Służba miarkuje co się święci, dla hajduków też kłopot, poszturkują gości, jak pijakom się należy. Żony każdego z uczniów pomstują i na kompanów i na profesora, wszystkie rodziny narzekają, księża wypominają z ambony Tomaszętom, a wszyscy bij-zabij na profesora Tomasza od wina. Wszyscy pokłócili się, wszyscy poobrażali się, przestali przyjeżdżać.
Dziedzic na rozdrożu czyha z hajdukami, łapie gości jak psy, ciągnie siłą do szkoły: „Waszmościowie! szczęścia chcę waszego, waszej oświaty, zagranicznej oświaty. Wy szlachta czy chamy? to-masz? czy to-płać? i za-brać? —“ I znów to samo, ale goście już otrzeźwieli, posyłają pojazdy naprzód, a sami gdzieś naokoło albo krzakami przedzierają się chyłkiem. Stał na rozdrożu: ani żywej duszy, sami furmani. Łapał furmanów, pił z furmanami „to-masz“, przerabiał z nimi i szkołę i świątynię i kryminał, bił ich a oni jego. Pouciekali i furmani. Narzekał na świat, narzekał na wszystkich, że niewdzięcznicy, narzekał na żonę, że przepędziła przyjaciół, że popsuła mu dzieło życia. Siedział sam przed flaszką, wśród kieliszków, sam sobie śpiewał, sam odpowiadał, pił sam. Skarżył się flaszkom: „Moje panienki, moje elegantki, córeczki moje wysmukłe, delicje wy moje, nie poznali się na was, przepadła szlachta, ciemnota! Pomści mnie Pan Bóg, zamiast panienek niech im śmierdzi dziewka-śmierdziucha, za karę samą siwuchę będą żłopać. Im to-masz? Im nawet nie a-dam, dla nich niech będzie a-bram-za-bram, to-płać-psia-mać!“ Martwił się, zagryzł się i umarł. Macie ochotę, macie szkołę wina.



2

Ksiądz rozkaszlał się ze śmiechu, lecz Tanasij krzywił się:
— Cyrk i ja lubię, może bym mu jaki miesiąc dotrzymał, ale gdyby mnie nie puszczał do mojej roboty, tobym mu garniec z winem rozbił o głowę. To niewola! No dobrze, panie, to zabawne, ale nie zakręcajcie, otwarcie powiedzcie, skąd wziąć ochotę do szkoły i kto ma orędować tej ochocie.
— Jest ustawa, „powszechna oświata“, rozumiecie? Ja nikogo nie namawiam ani nie odmawiam.
Tanasij przyglądał się podejrzliwie.
— Kto wie co z wami, panie, wygląda żeście cierpliwy, jak ten stary brodaty doktor, co mi instrument zakładał do brzucha, kiedy umierałem, i ani słowa nie powiedział... Dobra oświata czy nie?
— Ustawa — powtórzył dziedzic — tak czy inaczej należy posłać dzieci do szkoły, a wy próbujcie, zapewne lepsza od szkoły wina...
Tanasij zniecierpliwił się.
— To nie mówcie. Ja sam wiem, że szkoła na nic, na śmiech, na to aby ugniatać dzieci na pańskie placki. Dobosza ze szkoły nie będzie.
Tanasij zniechęcił się, zamilkł zmartwiony. Przecie znów zaczął:
— A powiedzcież, panie, czegoż by Dobosz nauczył się w szkole? To przynajmniej powiedzcie, nie wykręcajcie się. Dziedzic ulegał z uśmiechem.
— Czyż ja wiem... Może by się nauczył czytać, czytałby sobie wyroki sądowe w Stanisławowie...
— Ho-ho, mój panie, powoli! Jego nikt nie załapał, kichał na wyroki, zatem co?
— Macie rację, to niekonieczne, może by się przecież oświecił, tak powszechnie, czy ja wiem, o smacznych potrawach, o łóżkach z pierzynami, przystałby do mieszczan na służbę, do handlu z Żydami, po cóż wciąż wojować?
Tanasij oburzył się, podniósł głos:
— Wy to wszystko na śmiech! U Dobosza zielone łóżka i stoły zielone, nie takie jak pańskie ani jak miejskie. A chcecie wiedzieć, co by było z nim w mieście? Znalazłby sobie wspólników, biedaków tam więcej niż u nas, szu-szu-szu, nasypaliby mieszczanom na progach takiego czerwonego ziela, że tamci zostawiliby wszystko i sami by uciekli w góry do zielonych łóżek. I cóż wy na to?
Dziedzic westchnął.
— Kumie, ciężko z wami. To jedno przyznacie, szkoła bezpłatna, za naukę płacić nie trzeba, to chyba dobre?
— Przeciwnie, najgorsze, nauka kosztuje, mówili dawni ludzie, a jeśli nie kosztuje, to taka będzie, jak gdyby kto pobielił dach przed deszczem. Ale ja was nie o to pytam.
— Tanasiju — prosił dziedzic — nie ze mną procesujcie się, nie ja wymyśliłem powszechną oświatę i nie mnie ona potrzebna.
Tanasij porwał się:
— Nie dla was? Ha, to wy tak rachujecie, że wszystko ma być dla was? dla panów tylko, abyście mieli służbę uczoną, jak to mówi Mykieta? A dla innych już nic? Pytam was, czego by się nauczył Dobosz, albo taki jak ja?
— Tanasiju, zamęczycie kuma, rozchoruje się — bronił grzecznie Foka.
Tanasij upierał się.
— Odpowie, to zaraz wyzdrowieje, któż inny ma nam odpowiedzieć? Albo niech powie, że nie chce.
Dziedzic odpowiadał znudzony:
— Dobosza już nie ma, po co tak pytać.
— Dobosz jest, ja taki sam, mnie nikt nie zegnie na kółko do taczki, dlatego pytam.
Dziedzic ustępował.
— To dobrze, nauczyłby się, mój kumie, wielkiej nauki, aby nie naruszać nikogo, czy tak?
— Nie naruszać? — zaperzył się Tanasij — a może by naprzód ktoś inny, ten uczony, nauczył się jak „nie naruszać“.
— Może i tak, ktoś musi zacząć, może zacznie —
Foka przerwał umyślnie:
— A ja mówię na to wszystko, że poszlę dziecko do szkoły, jeśli Bóg da, a inni niech robią jak chcą.
— Tak nagle? — przestraszył się Skuluk — niewinne biedactwo ledwo ochrzczone już do jarzma. Namyśl się, człowiecze, to nie słup do ociosania, to żywe.
— Nie nagle — odparł Foka — dopiero za sześć lat, namyśliłem się dawno, że dziecko nie ma być ślepe.
— To w porządku — poparł Mykieta Gotycz — ojciec ma prawo jak zechce.
— Po twojemu Mykieto — ciągnął Foka — ojciec miałby prawo oślepiać dzieci, a bez pisma twoje dzieci będą ślepe.
— Mykieto — poprawił dziedzic — powiedzcie raczej: ojciec ma obowiązek robić dla dzieci jak najlepiej, bo spłodzić nie sztuka, sami mówicie.
Mykieta nie przygotowany na tyle zagadnień pociągał cierpliwie piwo z garnca. Także Skuluk był oszołomiony, dopominał się żałośnie:
— Czekajcie, bratkowie, nie tak prędko. A u was we wsi jest szkoła?
— Pewnie, że jest, z tego cała polityka, słyszeliście.
— A ty dałeś na to pieniądze, Foko?
Tanasij wpadł w rozmowę.
— Jeszcze by nie dał, od czegóż butyn? Polityka, pajace, to płaczą, to śmieją się, cyrk na Jasienowie.
Foka odpowiadał spokojnie:
— Daliśmy drzewo na szkołę, ja i inni, zbudowaliśmy, a inni znów za nic nie chcą. A tu ksiądz nasz nalega na oświatę i wójt także, bo ustawa.
— Nauczyciel jest? — pytał Skuluk.
— Jest, pan Florenty Konik, uczony i dla dzieci najlepszy. Ale na niego też narzekają we wsi, przeklinają go nawet, bo dzieci zamiast paść owce, wolą siedzieć w szkole. I starzy buntują się i młodzi również, wojna na Jasienowie, a nauczyciel co winien?
Skuluk głęboko stęknął, jak krowa przed pustymi jasłami.
— Widzisz, dopust Boży na wszystkich z tej szkoły, z tej mody.
— Bardzo dobry musi być Chłorenti Konik na nauczyciela — wywodził Tanasij ze śmiechem w głosie — to wiadomo, bo był kucharzem u samego kniazia aż w Stanisławowie. To głowa! Aleksander Rozwadowski, wasz leśnik panie dziedzicu, rozpowiadał, że profesor Konik najsławniejszy profesor od dziczyzny, nieraz waszemu panu kucharzowi pomaga. Nikt tak dziczyzny nie sprawi, nie upiecze jak on. Widzicie, cały naród górski pańskiej kuchni nauczy, raj na ziemi, szkoda umierać.
— Jeśli był kiedyś kucharzem, to wcale nie znaczy, że zły nauczyciel — bronił dziedzic.
— Najlepszy! Gdy dzieciom taki słodki pierog zrobi, jak nam wasz pan kucharz dzisiaj, to oświata zaświeci im po zębach.
Grak-Januszewski znalazł sposobność do przemówienia.
— Pomyślcie nad tym i zapytajcie, czemu kniaź nie posłał im ani lokaja ani furmana tylko kucharza? Coś w tym jest.
— Chcecie wiedzieć, co w tym jest — tłumaczył dziedzic — oto, że w góry tutejsze za żadne pieniądze nikt nie przyjdzie na nauczyciela, a Konik był tu kiedyś z księciem, podoba mu się tutaj, to człek stary, cierpliwy.
Grak westchnął.
— Ale kiedy kniaź zamiatacza pośle, to nas wymiecie i koniec.
Tanasij szydził dalej:
— A czemuż, wy panie, nie chcecie dać swego kucharza do oświaty? Kiedy panowie zaczną odprawiać kucharzy, stanie szkoła koło szkoły, przejść będzie trudno płajem albo drogą, wszędzie będą placki pańskie zamiast końskich. Matiju, rekurs potrzebny.
Zaczepiony Matij odpowiedział z półki:
— Nie mnie się równać z wami, gazdo, ale na waszą mądrość jest też jakiś rekurs. Śmiejecie się ze szkoły, to popatrzcie na niedźwiedzie. Kiedy byłem chłopcem, nieraz oglądałem sobie ze skrytki leśnej szkołę niedźwiedzią. Niedźwiedzica nie puści dzieci ani do berda ani do wody, każe piastunowi wciąż pilnować, a kiedy ich źle pilnuje, dostanie zaraz po pysku aż lubo. Raz stryj nastawił zimą w śniegu cztery żelaza wielkie jak kanony. Ustawił je w czworobok i połączył żelaznym drutem między sobą. Między żelazka rzucił na przynętę zabitego barana. To wszystko śnieg przykrył. I co myślicie? Stara niedźwiedzica z daleka zwęszyła, rozgrzebała raz koło razu ostrożnie płaik w śniegu. Dzieci sunęły za nią, a ona skoro tylko doszła do drutu, fosznęła na dzieci, by zostały z piastunem. Dzieci lezą za nią dalej, stara zawraca i dokładnie naprzód piastunowi, a potem każdemu z małych — po pysku. Piszczały wszystkie, i już piastun pilnował zawzięcie, sam także klepał małe po pysku. Oj, nie zbliżały się już więcej do drutu! Stara rozgrzebała śnieg, zbadała wszystko, skoczyła między żelazka, wyciągnęła barana ze śniegu, skoczyła z powrotem z baranem, cała rodzina poszła w las na śniadanie. Szkoła niedźwiedzia, nikt się nie buntuje.
— Matiju, a teraz ja rekurs na rekurs. O ludziach i tak nic nie wiesz i skąd tobie to wiedzieć, a od niedźwiedzi tyś wielki adwokat, ale tylko dla Czarnohory. A ja widziałem coś jeszcze lepszego, jak Cygany uczą tańców niedźwiedzi pałką żelazną. Profesor cygański mądry, ale dla siebie, pieniądze zarabia na jarmarku czy na dworze pańskim: „Tańcuj, tańcuj, Maruszka“, a niedźwiedź co? Buntuje się z wywalonym językiem, a musi tańczyć na łańcuchu. Chcesz tak samo dzieci uczyć? Niedźwiedziom potrzebne profesory niedźwiedzie.
Ksiądz krztusząc się wciąż dymem, choć osłabiony kaszlem walczył z hukiem watry i ze śmiechem powszechnym urągającym oświacie: wołał jak na kazaniu, raczej jak głos na puszczy:
— Cóżeście się uwzięli na oświatę, ludzie! Nagonka jak na kozę na posiżiniu! Koza dokucza, kąsa i bodzie, a oświata kogo bodzie? To główny grzech z najlepszego zrobić najgorsze, a wy to właśnie robicie. Wiecie dobrze, że przemówki to słowa pierwowieczne z nieba rodem. I nie pogańskie wcale, to nieprawda! Ja to wiem najlepiej, zapisałem sobie całą książeczkę przemówek. A molfary co robią z tego? Wojnę, chorobę, śmierć. Tak chwalą się sami, że ludzi ze świata spędzają czarami i chudobę też. Męczą czy nie męczą, kaleczą czy nie kaleczą, ale chcą męczyć i kaleczyć. I wy tak samo chcecie zdusić szkołę, jak oni biedną żywocinę! Ale na darmo, łaska Przedwiecznego — —
Słowa tonęły w gwarze bez echa, a ksiądz rozkaszlał się gwałtownie. Dziedzic szepnął mu coś, wyprowadził go z waternika, sam wrócił po chwili. —



3

Tymczasem dziadulo Serebraniuk, który także znalazł się w waterniku, biedząc się w doborze słów, szeplenił ważnie — ni to żałośnie ni to głupio — swoją relację o nauczycielu z Jasienowa.
— Byłem ja u tego pana profesora Churentja, różnie mówią o nim, trzeba wybadać, chciałem z nim pogadać w cztery oczy. Oglądam akuratnie i cóż widzę? Malutki człeczyna, chudy kościej, sam Onufrij-Uhodnyk, głowa całkiem goła, jednym żółciutkim wiechciem włosów zawinięta, lice zastygłe, bródka szczeciniasta drobniutka jak u młodzika, co jeszcze się nie golił. Niedowidzi, zębów nie ma, rączki mu się trzęsą, głos cichutki: „Kru-kru-kru“ jak żuraw zmartwiony, co został sam, bo nie poleciał za morze. Chuścina na szyi marna, trzewiczki zakręcone i dziurawe. To ma być profesor, co naród poucza? Z ziemi bym go nie podniósł, czterech grajcarów bym za niego nie dał —
Tanasij niespodzianie oburzył się gromko na mówcę:
— Tu pogrzeb czy co? Co ten makuch pusty smutki w oczy sypie? Gdzież on się chował? Nie nauczony jak się godzi na chrzcinach —
— Zostawcież, Tanaseńku — prosił cicho Foka.
Tanasij wciąż jeszcze podniecony winem, oburzał się na przekór tym głośniej.
— Gdybym ja tu był gazdą albo puszkarem, tobym takiego od razu do komórki albo do kuczy, a jeszcze lepiej za nogi i na dół do berda. Teraz pozwalają na wszystko. Najdurniejszy ma psuć święto. U mnie tego nie ma, najważniejsze —
Serebraniuk wcale nie podejrzewał niczego złego, powiadał dalej:
— Dobrze mówisz, Tanasiju, teraz idzie najważniejsze, posłuchajcie.
Tanasij wpadł nań jak kukułka, która zakuka drugą, a głosi to samo.
— Mnie posłuchajcie! Nie dajcie się chapać za serce, to najważniejsze! Raz Foka także mi coś takiego napsocił. Przychodzi, nie widziałem go dawno, a to zima, ja zapraszam, to pobratym, znam od cielęcia. A to bida nieposydiuszcza po butynach się ciąga, poszedł sobie, no, przepadaj z czortem! Potem ja sobie dłubię coś w majsterni, miałem wtedy jeszcze ochotę, a on znów przychodzi — —
Tanasij zatrzymał, się nagle przerażony, a Serebrianiuk płonący chęcią opowiadania, nie rozumiejąc o co chodzi ciągnął swoje.
— Właśnie tak, Tanasiju, ja siedzę u profesora, oglądam go, a tu przychodzi zaraz za mną —
— Zatkaj się ze swoim Konikiem — zakukał Tanasij — to do mnie przychodzi Foka —
Niewinnie zdziwiony Serebraniuk rozglądał się wokoło, a cały waternik śmiał się z walki kogutów, chociaż jedynym kogutem był Tanasij. Przekrzyczał Serebraniuka.
— Powiadam, przychodzi do mnie Foka, ludzie dobrzy, ludzie chrzczeni, zrozumcie! z taką wieścią, aby mnie za serce chapnąć i przekuć na wskroś — — Zaraza! Żyć mi nie daje! Cóż mnie obchodzi, co tam w butynie czortowskim. A taki co za serce chapie, to rozbójnik i poganin! Mnie nie chapnie! Gość gościem, Foka Foką, a wściekłem się i wymarszkałem aż śnieg się zakurzył. No, to przecież przykro, ze złości na niego, i na siebie też, drzwi potrzaskałem, szkody narobiłem w chacie, aż psy i kozy pochowały się po kątach i cała chata się zlękła. Ale i Foka popamiętał, mróz, wicher, a ja ani jednej kropli wódki mu nie wycedziłem. Mrozi on mnie, niech i jego zmrozi Baba-Lodowa kurewska! U mnie tego nie ma... może nie tak, Foko?
Tanasij posmutniał, wino wyczerpywało się. Świadomi kronik i plotek żabiowskich słuchacze od razu wiedzieli, że to stary porachunek, że Tanasij przeinacza wydarzenia i co tu mówić, kłamie, aby zagadać czy to starczą żałość za Italianem, czy nielitościwy śmiech ludzki. Zaczęli chrząkać i chichotać. Także Foka zamiast odpowiedzi pochrząkiwał, dusił śmiech dłonią, wreszcie parsknął głośno i odskoczył w dym, w głąb waternika. Szczęściem Serebraniuk upolował przerwę, zupełnie niewinnie doszeptywał sprawozdania o Koniku.
— I powiadam wam: zaraz za mną przychodzi do Churentja w gości pan kucharz dworski, ten sam co dziś nas karmił. Wąsacz z fajką pańską w zębach, buty palone, tęgie panisko, Polak i mędrzec. I posłuchajcie jeszcze: patrzę, a on honoruje Chłurentja, kłania mu się niziutko, „Padam do nóżek pana dobrodzieja!“ Słyszycie? „Dobrodzieja“, tak powiada. Delikatnie prosi, aby go z najstarszej książki o gotowaniu pouczył. I czytał pan Churentij z bardzo grubej książki, słowo za słowem czytał, sam słyszałem, aż wtedy zgłupiałem, jakby mnie kto podkuł. Nic nie zrozumiałem, widać mądrze pouczał, słusznie, Tanasiju — to głowa. Już go nie badałem.
Tanasij znów się skrzepił:
— Dopiero wtedy zgłupiałeś? Biegnij jeszcze do Konika, bo Aleksander opowiadał, że to nie zwyczajny kucharz, ale doktorski, każdemu coś innego zwarzy: temu pokrzywę, temu lebiodę, temu łopuchy, same delikacje. Książe był chory, potrzebował takiego. I ciebie zaraz wykuruje.
Dziedzic pouczał o kucharzu:
— To prawda i nic śmiesznego, taki nazywa się kucharz dietetyczny. I to wcale nic nie szkodzi.
Jakby pocieszony nieco Tanasij kpił dalej:
— Nie szkodzi a nie pomaga i za trudno się nazywa, po prostu profesor kucharski. A wy, Wasyłyno, czemu nie pójdziecie na naukę do pana Chlorentja?
Wasyłyna przybliżyła się do watry, wzięła się pod boki, stanęła szeroko, prezentując w świetle niezwykłą urodę — potężne piersi i masywne biodra. Mrużąc oczy uwodnie krzyczała:
— Kucharski profesor a chudy? Dla dziatwy starczy, a dla mnie marny.
— A może się ożeni z wami?
— Chybabym go pod pachą nosiła, jak jejmość księdzowa parasolę. Mówią, że biedak nie ma co jeść, sarny, zająca nie dogoni, to psy i koty sprawia, z tego chudy. To nie dla mnie.
Tanasij śmiał się szeroko a Foka wyczekał jak strzelec w zasadzce, potem wyzyskując chwilę zaśmiał się także i głośno wypalił:
— Nie ma co mówić, to zabawne. A pamiętacie, Tanaseńku, o Italianach z butynu opowiadano jeszcze ucieszniej, że żaby gotują na śmietanie, węże smażą, robaki z serem rozczyniają? To dopiero śmiech!
Tanasij żachnął się, wstał gwałtownie, machnął ręką ze złością, trącił z hałasem jakiś garnek. Wciąż niepewny w nogach zatoczył się raz jeszcze, kopnął stołek, podszedł do watry, chrapnął jakoś, nagle skierował się ku wyjściu, jakby uciekać chciał. Lecz tuż przy drzwiach zatrzymał się, wrócił powoli ku ognisku. Zapatrzył się w żar, szukał wzrokiem uważnie. Świeżo dołożone, smolaste polanka skręcały się w ogniu, z oporem skwierczały jak w męce, trzaskały, potem spajając się z żywiołem huczały tryumfalnie razem z nim. Watra podkarmiana wciąż nowymi polanami oświeciła Tanasija. Smętne milczenie ogarnęło waternik, tylko od ognia figlarne błyski pryskały wesoło.
Foka oglądał, zmarkotniał.
— Czy nie tak widzi je Tanasij jak figlarne oczy Kamia, tego co zginął w butynie...
Podszedł do Tanasija, ujął go pod ramię lecz ów warknął: „Zostaw mnie, jużem trzeźwy. — Rozumiesz.“ Nie odwracając się wdębił wzrok w watrę.
Wtem drzwi otwarły się, znów ksiądz wleciał szczególnie zadowolony, lecz trudził się nadaremnie chcąc przymknąć drzwi nie znane mu osobiście. Dopiero Wasyłyna jednym ruchem zawarła je umiejętnie. Ksiądz podbiegł ku Tanasijowi, prysnął nań śmiechem, jakby znienacka chlusnął wodą w oblewany poniedziałek.
— Myślałby kto, Tanaseńku, że pstrągów wypatrujecie w watrze.
Ciepły jak zazwyczaj śmiech księdza rozszerzył się nie gorzej niż promienie watry. Tanasij odwrócił się i rozchmurzył. Obwieścił głucho:
— Kto raz upił się — błogosławiony. A kto wciąż na nowo tej pijaności szuka — przeklęty. Świętowałem już dziś, pyskowałem bez pamięci, a pamięć tamtego biedaka — —?
Foka ujął go ponownie za rękę, a równocześnie jakby podpaleni nagłym płomieniem, goście waternika skoczyli z siedzeń hurmą ku Tanasijowi. Na przedzie w skoku Andrijko Płytka, tuż obok niego zeskoczył z półki Matij. Otoczyli go w mig i inni, a inni jeszcze z kątów nieco opornie ściągali się ku watrze. Andrijko podniósł palec nad głową Tanasija. Szeptał wyraźnie:
— Tanaseńku, od święta zaczyna się nowe życie. Nie naruszajmy smutkiem! Szanujmy święto świętując. I mnie serce zbrzemieniało, i głowa także, za pobratymami tymi, co — — ich już nie ma dzisiaj między nami. A przecie — zaczynajmy na nowo.
Tanasij wyprostował się, przełknął coś, z trudem, mruknął: „Nie naruszajmy.“ Spojrzał z żalem ku Serebrianiukowi, dał się prowadzić Foce ku ławie. Usiedli obaj, a Foka wywodził ciepło:
— Posłuchajcie, Tanaseńku, pan Konik nie tylko kucharskie książki czyta. Czyta różne. Dzieciom słodkiego pieroga nie zrobi, oj nie! Bo sam ma tylko te osiem i pół guldena miesięcznej pensji. A jeszcze ten kłopot z nim, że nic nie przyjmie, nie chodzi nigdzie, tylko na plebanię, nawet od chrzcin się wymówił. Wciąż z książkami i z dziećmi. Wiecie, Tanaseńku, zawsze lepiej zawczasu... Pójdźmy tak kiedyś razem do szkoły, posłuchamy sobie, cóż to szkodzi.
Tanaseńko odpędzał się mrukliwie:
— A cóż mi pomoże? Książki? Na pewno nie!



4

Foka trzymał go nadal za rękę, a tymczasem w waterniku szepty rozszeleściły się w zawody z watrą. Andrijko Płytka usiadł w kącie, a liczni goście tłocząc się stanęli nad nim. Pytali szeptem, a Andrijko odpowiadał skąpo. Szepty wzmagały się, a do uszu Tanasija, i Foki także, dolatywały imiona butynarów, tych rębaczy bystreckich, co zginęli zaduszeni lawiną pod Skorusznym. Wiedzieli o tym wszyscy, ale od święta nie wspominali. Tanasij odwracał się i nastawiał uszu ku Andrijkowi, lecz Foka wciąż trzymając go za rękę zagadywał szepty, opowiadając żywo i głośno o Koniku.
— Pan Konik wcale nie zaczyna od książek. Zaczyna od Jasienowa, od Czeremoszu a stąd dalej w świat. Naprzód na piasku karbuje, potem wskazuje na mapę i tak mówi: „O patrzcie, dzieci: tu Jasienowo, tu Rzeka, wschód słońca na prawo, a zachód na lewo, i tam na lewo źródła Rzeki, a tamtędy na prawo ku wschodowi słońca Rzeką droga do morza. A tam z tyłu, za plecami, poprzez Synycie droga na południe do ciepłych krajów. Droga dla kogo? Dla ptaków. Stamtąd wracają wiosną i tamtędy odlatują jesienią. Posłuchajcie nocą a popatrzcie o świcie. A teraz odwróćmy się, dzieci, twarzą do południa“ — mówi pan Konik — „chodźmy i my w świat za ptakami do ciepłoty. Dokądże chcecie iść?“ Dzieci krzyczą jedne przez drugie: „Do Budapesztu, do Wiednia!“ Inny krzyczy: „Nie chcę do Budapesztu, chcę do Rzymu! Do Papy rymskiego.“ „Czekajcie, dzieci — uspokaja profesor — trzeba się zgodzić, osobno nie pojedziecie, pogubicie się; może by naprzód do Budapesztu, to najbliżej, tamtędy przez wierchy.“ Dzieci zbierają się do Budapesztu, hałasują, a tu wstaje Petrunio, wnuczek Buligowy, ten rumiany śmiały i wykrzykuje: „Nie potrzebuję żadnego Budapesztu, chcę do Wenecji, tam miasto i chaty na wodzie.“ „Ależ Budapeszt po drodze — tłumaczy profesor — przez powietrze nie przeskoczysz, tam odpoczniemy.“ — Cała szkoła krzyczy: „Do Budapesztu, do Wenecji!“ Idą razem z profesorem nad Rzekę, śpiewają, wykrzykują okrutnie, profesor zatyka uszy, ale rad. Powoli krok za krokiem uczą się liczyć, gdy przyjdą nad Rzekę obliczają sobie z mapy, ile mil do Budapesztu, ile dni konno, ile pieszo. Profesor opowiada o Budapeszcie, o Dunaju, w końcu mówi: „Teraz my w Budapeszcie, odpocznijmy sobie, a jutro dalej do Wenecji.“ Wracają do szkoły ze strasznym krzykiem: „My w Budapeszcie, my w Budapeszcie!“ Niejeden co idzie drogą, mówi sobie po cichu: „Kto tu zdurniał, dzieci czy stary profesor?“ Do Kołomyi dzieci nie chcą wędrować, mówią tak: „Tam wody nie ma i śmierdzi, tam mego wujka zapchali do kryminału, boję się.“ „Dzieci! — woła profesor — Kołomyja nie pomyja, ona nasza mama! Tam śpiewa się: Nad Prutem w tych łęgach.“ Dzieci nie chcą, profesor powiada: „To ja sam pójdę.“ „I ja z wami, i ja z wami“, zgłaszają się dzieci jedno przez drugie. Idą niby do Kołomyi, dojdą do potoku Waratynu, patrzą na mapę, znów obliczają.
Kąty wyszeptały się do syta. Z rzadka tylko jeszcze szepnęło coś tu i tam. Watra grała równo, Tanasij wciągnął się i słuchał, już i inni słuchali, a Foka mówił dalej o Koniku:
— Potem w szkole znów pan profesor Konik pyta dzieci: „A które z was było w Czarnohorze?“ Znów wstaje Petrunio, wnuczek Buligowy: „Ja byłem z dziadem.“ „A źródła Prutu widziałeś tam pod Breskułem?“ „Dziad pokazywał z daleka, z daleka strasznie szumiało w skałach. Wieczorkiem wziął mnie za rękę, ciągnie tamtędy, bo tam nocą dobrze by szukać skarbów, a to księżyc zaciągnął się, mgły spadły, bardzo szumiało z mgły, a nic nie widać. My biegiem do koliby, aby nas mraka nie ogarnęła.“ „A który był w Palenicy?“ — pyta profesor. Wstaje Hrycio Charukowy, ten drobny, czarniutki: „Ja byłem z diediem.“ „A źródła Czarnej Rzeki widziałeś?“ — pyta pan Konik. Hrycio namyśla się. „Nie, tam czarno, straszny las, Baba Lodowa skamieniała straszy i chapie, lęcznie.“ „Oni nic nie widzieli, a ja widziałam“ — piszczy najmniejsza ze wszystkich Warwarka. „A co takiego?“ „Widziałam tak: dziad co dnia chodzi do dziewięciu źródeł, zbiera wodę do przemówek. Nie daj Boże za nim iść, nie wolno. Ale co mi to, dziad ogląda się, a ja chytrze za nim krzakami, trawami aż pod sam Ihrec, skąd potok Waratyn. Idę, idę, dziad przyszedł do źródła, ogląda się znowu i kłania się, kłania się przed źródłem, cóż za licho? I ja w trawie w śmiech, a on za mną z palicą: «A ty pohana wiaro, hadyno!» Uciekłam, nie dogonił mnie, a widziałam.“
Foka oglądnął się przelotnie, wszyscy słuchali. Opowiadał dalej:
— I wtedy pan Konik pochwali: To dobrze, Warwarko, choć i nie bardzo, a kto nie widział, niech popatrzy. A czemu? Posłuchajcie dobrze, dzieci, i pomyślcie. Człowiek żyje, żyje, starzeje się, w końcu umiera jak każdy, idzie do nieba. Porządny gazda był, z grzechów się oczyścił, inaczej by go nie wpuścili. Przecież niejedno zaniedbał, dlatego w strachu. Wędruje, wędruje tamtędy do góry, wspina się i drapie, dodrapał się, zadyszał się, ledwie zipie i on w niebie! A tam na górze czeka na niego dwunastu staruszków z brodami do ziemi. „Sława Bohu!“ mówi dusza. „Na wieki Bohu sława, duszyczko“, odpowiadają staruszkowie. Najstarszy dziadek cieszy się i powiada: „To dobrze, to mi się podoba, to rozumiem, sami znaleźliście drogę, wędrowiec z was tęgi.“ — Dziadek wesoły, bardzo chytry, ale jelny, zaprasza grzecznie: „Siadajcie sobie, duszyczko, odpocznijcie, tak, napijcie się huślanki niebieskiej, a może by kuleszki z ziarna gwiaździstego, a może by naszej bryndzy z mlecznej drogi. Kosztujcie, kosztujcie, dosięgajcie śmiało, potem będzie egzamin.“ — Ławeczka miękka, światło koło światła, zapachy się toczą, huślanka słodsza od miodu, kuleszka aż po brzuchu świeci, ale dusza w strachu — bo egzamin... Staruszkowie brodaci za stołem, papiery, papiery, kopice papierów, kopica koło kopicy — strach! Najstarszy dziadek wciąż grzecznie się śmieje i tak pyta: „Wy duszyczko, pewnie byliście u samego źródła Prutu, tam pod Breskułem, tam ładnie szumi, co?“ — „Nie, nie byłem“ — mówi dusza. Dziadek jeszcze głośniej się zaśmiał: „Nie dziwota, wyście człek wędrowny, co wam Breskuł, to za blisko. Wy pewno byliście u źródeł Czarnej Rzeki pod Palenicą, Baby Lodowej wam nie strach.“ „I tam nie byłem“ — odpowiada dusza i już jej trochę omkno się robi. Namyślił się dziadek: „Już rozumiem, duszyczko, wy nie z tych piecuchów, co tylko to znają, co w swoim kraju, na Wierchowinie, wy pewno wędrowaliście aż za wierchy, na węgierski bok do źródeł Cisy. Tam dopiero boży świat widać, co? — Ha-ha!“ Dusza cichutko: „Nie, i tam nie byłem, nie widziałem.“ Dziadek jeszcze bardziej się zadumał; nagle powiada ze śmiechem: „Ho-ho, wy nie z tych, którzy wywąchują to tylko, co pod nosem. Widzę już, wy pewnie byliście w niemieckich krajach wojakiem, widzieliście źródła Dunaju, a może, może — — nawet w wołoskim kraju, tam gdzie Dunaj taki wielki do morza się wlewa?“ — Dusza widzi, że źle, milczy, a dziadek dalej się śmieje: „No, śmiało duszyczko, powiedzcież, nieprawdaż, tam dopiero chwała Boża na tym Dunaju sinym, u źródła i u ujścia?“ Dusza kłamać nie może i tak widać ją na wskroś. Mruknie pod nosem płaczliwie: „Nie, mój dziadeczku święty, nigdzie nie byłem, żadnych źródeł ani ujść żadnych nie widziałem.“ Dopiero wtedy zmarkotniał staruszek, skrobie się w głowę. Inni brodacze też posmutnieli, kiwają głowami, schylają się, brodami zamiatają niebieską podłogę, szepcą coś sobie: „Źle!“ — „Bieda z wami, duszyczko, martwi się dziadek — bieda, do piekła was nie poślę, rodziców słuchaliście, biednego nakarmiliście, nie przeczyliście Boga ani człowieka, a do czyśćca też mi was szkoda. Zróbmy tak: wracajcie zaraz na ziemię, droga ciężka, karkołomna, ale cóż robić? Wam tak wychodzi, że trzeba jeszcze raz rodzić się i biedować czy chorować, no i umierać jeszcze raz. Trzeba wędrować, trzeba poznać źródła Boże i ujścia Boże, a nie pchać się tutaj z taką głową. Cóż wam z nieba przyjdzie? To tak jakby cap przyszedł do cerkwi na Zmartwychwstanie Pańskie. Nic nie zobaczycie, krasa niebiesna nie dla kapusty, tylko dla głowy. Ja nie ostry, nie, ale co tu z wami pocznę, nie zrozumiecie nic.“ — I wróciła dusza, kto wie na jaką dolę.
Na sam koniec bierze pan Konik mapę nieba i pokazuje dzieciom: „Te szlaki niebieskie też trzeba poznać, bo kiedy przyjdziesz do nieba, synku, obco ci będzie zanadto i strasznie między światłami.“ A wieczorami kiedy niebo jasne, pan Konik razem z dziatwą drabiną na dach chaty się wdrapie. Siedzą okrakiem na dachu, a profesor pokazuje strony świata, niebo i gwiazdy: „Ot tam, dzieci, oś główna, bardzo mocna, sama stal niebiesna, trwa tysiące tysięcy lat, świat naokoło niej się kręci. A tam niedźwiedzica jaka świecąca, niedźwiedziątka sobie hoduje, na nikogo nie napada, żyje sobie, drugim daje żyć. A tam orzeł niebieski duma sobie, naokoło ogrody, w nich ptaki świecące wszystkie w zgodzie, ot tam łabędź w locie, skrzydła rozciągnięte, szyja długa. Tam znów królewna na korabiu, na wodach niebieskich, jakaż kraśna, ale co z nią? Biedaczka łańcuchami przywiązana za ręce — do czasu, o tym wam kiedyś osobno opowiem. A tamta duża czerwona gwiazda to taka sama ziemia jak nasza. To nie bajka, tam są wody, góry, a może i ludzie... Tylko szkła takiego nie mamy, nie widać. Wędrowałbyś tamtędy, nie napatrzyłbyś się nigdy, jakie różne życie. A tam wysoko nad chudobą niebieską, nad ogrodami, nad wodami, nad ludźmi tymi, zamieć, droga mleczna, sanna prosto do nieba, gościniec cudowny. A nad tym wszystkim Bóg. I posłuchajcie dobrze, dzieci — powiada pan profesor — gwiazdy szepcą i gwiazdy grają także, tu grają i tam grają, to wszystko gra...“ Tak poucza pan Konik.
Wiecie przecież, wszyscy u nas mówią, że nie wolno słuchać muzyki niebieskiej, bo człowiek dopiero przed śmiercią słyszy to granie, gdy śmierć go stamtąd wabi. A pan Konik nie lęka się, słucha, dzieci także. Siedzą na dachu, żadnemu nie chce się iść do chaty. A gdy zejdą do szkoły, zaśpiewają jeszcze przed nocą psalmy. I wszystko to w tej chatynce szkolnej, którą sami zbudowaliśmy. Do pisma i do książek jeszcze daleko, także starym posłuchać uciesznie.



5

Nikt już nie szeptał, wszyscy słuchali, Tanasij wzdychał raz za razem. Foka wypuścił jego rękę, a Tanasij odezwał się zmęczonym, wytrzeźwionym głosem:
— Dobrze mówisz, Foko, lepiej zawczasu. Toż i wy, ludzie, zamiast śmiać się, grzeszyć paskudnie i innego ciągnąć do grzechu, przypatrzcie się dobrze, jak ten Konik-bidaczyna płajami kamiennymi ciągnie furę z dziatwą, ciągnie tę swoją oświatę żałosną.
Tanasij wskazywał palcem na drzwi waternika. Watra prysnęła, zadymiła nagle, uderzyła dymem w oczy, znów rozgorzała jaskrawo. Wszyscy zaglądali w kierunku drzwi.
Ksiądz odezwał się pierwszy:
— Dziękujcie Bogu, że takiego człowieka wam posłał — wycierał oczy, chrząkał, znów zbierał się do wyjścia.
— A może by otworzyć drzwi? — zapytał dziedzic.
— Tak, to najprostsze — ucieszył się ksiądz — a to nam do głowy nie przyszło. Dobrze, Wasyłyno?
Wasyłyna krzyczała wesoło:
— Nie przyszło do głowy, bo gdzież ma być dym jak nie w waterniku. Chcecie, niech wam będzie.
Wahając się chwilę otworzyła drzwi do połowy. Także dym wahał się. Naprzód rozprężył się pysznym ogonem białego pawia, potem zawracany powiewem zatrzymał się w półotwartych drzwiach. Jak wyczesana przędza falował na przejrzystych płytach światła. Splątując się powoli ze światłem i powiewem, wysnuwał się z gęstych kłębów w cierpliwą grę skręconych wirów, rozciągał się w cieniutką zasłonę wirową. Utkane z dymu, ze światła i z powiewu snuły się w nim nieskończonymi pierścieniami tańce wirowe. Obraz świata jaki wysnuł się z chmurnych brył przedczasu. Waternik jaśniał powoli.
Matij westchnął z półki:
— Szkoda, że pan Konik tu biduje.
— Oj, teraz dobrze mówisz Zełenczuku — znów powolutku wywodził Skuluk — taki człowiek niech do mnie idzie w Czarnohorę, nie tam gdzie polityka. Gwiazdy — ha, gdzież takie gwiazdy na świecie jak u nas? Położysz się na mchu w lesie, głowę do gwiazd zadrzesz, a tam czeresznia stara szumi obsypana czereszenkami, tylko za wysoko. A od chaty spojrzysz, to nad Czarnohorami gwiazdy raz koło razu się sypią, srebrnie sinieją, jak jafiny świecące zboczami. Sięgaj i kosztuj. Niech nam uczy dziatwę, starszych też, a my go karmić będziemy, i warto. Od razu mówię teraz: co dnia mu mleko będę dawać, a mój wnuk niech nosi. —
Matij poderwał się na półce i przerwał:
— I ja także —
Skuluk powstrzymał go ręką, pośpieszył się nieco:
— Czekaj, Zełenczuku, to nie wszystko, dam jeszcze świeży budz raz na tydzień, a jesienią berbenicę bryndzy, taką pękatą, na całą zimę. A potem —
Matij nie mógł się opanować:
— A ja mu jesienią koniem przywiozę mąki na pół roku. —
Zsunięty w kąt i niewidzialny Andrijko Płytka wypalił z dymu:
— A ja kartofli na cały rok. Ale gdzie zamieszka, kto mu chleb spiecze?
Matij uniósł się.
— Ja sam zbuduję mu chatę, mało tego, szkołę zbuduję dla pana Konika —
— Szkoła pod Czarnohorą — mruknął ktoś z głębi waternika.
Znów śmiech po kątach zaszeleścił, rozsypał się i ogarnął całą kolibę. Matij błyskał oczyma i zębami z półki, sprężył się, jakby szukał oczyma, na którego z szyderców ma skoczyć. Skuluk podniósł głos:
— Nie ma co się śmiać! — Śmiechy ucichły i Skuluk ciągnął dalej: — Ja to inaczej jeszcze miarkuję: tam pod Czarnohorą jest ktoś taki, akuratnie dla jednego zaprzęgu z panem Konikiem, tamten Maksym, ten biały, z Jaworza. Niech się zejdą, nie dla gadania jak my tutaj, bo koło tego z Jaworza żadna polityka się nie kręci. Dla milczenia, dla szeptania.
Petrycio Siopeniuk, onieśmielony wielkim świętem i wielkim światem gazdów jasienowskich, siedział w kącie bez ruchu. Nagle ośmielił się, zapytał cicho:
— Szeptać o kucharstwie czy o szkole?
Skuluk uśmiechnął się.
— Chłopcze luby, tyś sam kucharz delorny, byłem na Riabyńcu, wiem, ale czyż to każdy wielki człowiek musi być kucharzem? Tamten Maksym nie kucharzy wcale, gotuje byle co, za to czyściutko u niego w chatynce, nie tak jak o wielkich zamawiaczach powiadają, że chata zadymiona. U niego aż świeci się.
Petrycio parsknął cichym śmiechem:
— Poznać, że oświata — —
Skuluk ożywił się, mówił jeszcze głośniej:
— Ażebyś wiedział, synku, że oświata. Bywa taka noc, z daleka widać, jak z Jaworza znad chaty Maksyma światło bije tęgie, jakby wielkie zwierciadło do słońca. Są tacy, co mówią, że to się tylko zdaje, ale ja widziałem sam na własne oczy. To oświata! A z czego? U niego oświata całkiem inna. Co szepnie, to naprzód ciemniej niż o północy, a potem jaśniej niż w południe w słońcu. Widzicie. Z niego samego, ze środka, same światło bije i dlatego błyska po nocach. To ciągnie się jeszcze u niego od dziecka. Kiedy był chłopcem, mieszkali z matką na Bereżnicy i stamtąd chodzili aż na Synycie, szperali po jamach, po podziemiach, po komorach Doboszowych, kto wie co tam widzieli. Tam pokazała mu furteczkę. A kiedy umarła, sierota, chodził do niej, przepchał się przez furtkę, otworzyła mu się i stamtąd z mchów, z nory czarnej uderzyło światło. Rozstąpiły się skały, usłyszał organy w cerkwi skalnej, a gwiazdy nad organami śpiewały, i matka nakazywała mu z nieba. I nie umarł, tylko na chwilę go obezosobiło i ożył. Potem już osiedlił się tu u nas, sam jeden na końcu świata, tam wysoko wśród lasów na Jaworzu. Stamtąd świeci, ludzie przychodzą doń z różną biedą. Bywa taki dzień, jawory szumią, Maksym słucha i słuchać każe takiemu co przyjdzie. Szepnie mu jeszcze: „Kiedy będziesz zasypiać, chwytaj pierwsze słowo ze snu, ucieknij ze snu, zbudź się a słowo trzymaj!“ — Widzicie skąd oświata: z szumów, ze snów. Do światła ludzie przychodzą, milczą albo szepcą, za to żywocina inna kiedy przyjdzie na górę, odzywa się rozmaicie. Przyprowadzą mu krowę złym okiem rażoną, zaczarowaną, ta porykuje co siły, a Maksym popatrzy — zaraz ucichnie. Zimą w zawieję o północy przychodzą sarny, żałośnie zabeczą, zaraz Maksym otawki miękkiej wyniesie i już cicho. Także zimą przed wieczorem sikorki zmarznięte całą hurmą przyfurkocą, pukają do okna. Jak wiedzą do kogo pukać? Wiosną przylatują sokolęta zbłąkane od matki, takie co jeszcze nie umieją latać. Siądą na dachu i jęczą: pi-pi-pi, a on nasypie im bryndzy suchej i już dobrze. Gady też go się nie boją, gdy który z nich stężeje, bierze go do ręki, niesie do chaty na piec, a wiosną na słońce wynosi. Buntu żadnego nie ma ni kłótni, a kiedy Maksym szepnie czasem komuś jakieś słowo, tamten schowa je, trzyma mocno aby nie uleciało. Dniowałem u niego i nocowałem także. Lasem iść na górę daleko, trochę smętnie, i wziąłem swego capa. To skalny czort chochłaty, lasem wykarmiony, zuchwały, biega za mną wszędzie, pilnuje niby pies, ale na obcego łakomy skoczyć z rogami, na człowieka i na zwierza też. Poskoczył i ku Maksymowi. Ja z daleka krzyczę: pałką mu po łbie dajcie, bo to czort skalny. A Maksym nie ruszył się, otworzył białe ręce, ręce zaświeciły, cap obwąchał i polizał. Cap także! W chacie u Maksyma gruba książka na stole, tak na oko książka niby nic. Wziął do ręki, poszurgotał listy, jeszcze nic, i przeczytał mi tak: „W domu Ojca mego mieszkań wiele, chat wiele — i pokazał na gwiazdy — widzisz tam mieszkania, chaty i cerkwie.“ To mi od razu się rozświeciło wszystko, jakby mnie macnął sporym kijem po głowie: to nie czereśnie świecące, nie jafiny tam w górze, to chaty, cerkwie Boże świecą. A dla kogóż? Ach, któż wie. Powiedział mi w końcu: „Troskasz się za dużo, a jednego potrzeba.“ „Starość — powiadam — ciężko.“ A on na to zaśmiał się: „Jakaż tam starość, to się wszystko kręci w kółko. Widziałeś sikorki, czy skarży się która, czy ciężka ze starości? Przenigdy! Skacz i ty po gałązkach, ćwierkaj wesoło do nieba.“
Olbrzym z pokolenia Skuły wstał, uśmiechał się tajemniczo.
— Popatrzcie ludzie dobrzy i powiedzcie, jakżeż stary drągal ma skakać po gałązkach i jak ćwierkać? Oświata trudna.
Ludzie podnosili głowy ku Skulukowi, uśmiechali się także. Skuluk usiadł, a Tanasij mówił chrapliwie, smętnie:
— Bywałem i ja u Maksyma na Jaworzu. Dopóki tam jestem, spokojnie, a gdy wrócę do swoich dymów, znów mnie coś pędzi. Ha, gdybym mógł go tak ciągle trzymać za rękę, jak teraz trzymałem Fokę.



6

Foka zniecierpliwił się już, wstawał, zbierał się do odejścia. Żartował.
— Skuluku, chcecie nam zabrać pana Konika dla waszych ludzi, dla waszych dzieci, a nasze będą płakać.
— Broń Boże zabrać — odparł Skuluk — czy ty myślisz sobie, Foko, że wszystko dla ludzi tylko? Miarkuję sobie tak jeszcze. Niech idzie wasz konik do pary do tamtego i niech ma uciechę z takiej pary koni. Sam Hospod Boh także. Niech sobie poświstuje na nie, niech pogania raz do góry, raz na dół. Zabrać? — ha, ja bym i ciebie zaraz zabrał, abyś pastuszył na połonince na Szurynie, chodził z owieczkami jak niegdyś. A Hospod-Słoneczko święte cieszył się wami, bo aż ze Smotrycza widać było, jak świeciły się owieczki białe i jak sypały się niby potoczki po skałach. Chłurentja szkoda, a ciebie najwięcej mi szkoda, Foko, ty już tylko dla ludzi żyjesz, a dla Hospoda co? Co z ciebie będzie, mój synku? Zmarniejesz, bidaku. Toż powiedz mi otwarcie, możeś i ty już także zapisany do polityki, do którejś partii, broń Boże. A może nie chcesz powiedzieć?
— Czemuż nie, chcę, ja do wszystkich partii —
Skuluk poderwał się na miejscu.
— I do popowskiej także?
— Pewnie, do popowskiej, do pańskiej, do żydowskiej, do narodnej także.
Skuluk rozgarniał zbyt długie włosy, wciąż zsypujące mu się na oczy. Ciągnął głosem zgasłym, w którym drgała żałość:
— Ty z rodu Szumejowego i do wszystkich partyj? Głowino moja bidna, ciarki mnie przechodzą, tymczasem zmarniejesz, a potem, aby nie powiedzieć w złą godzinę, może przebierzesz się na pana. Do wszystkich partii — —
— Do wszystkich partii, Skuluku, byleby tylko żyły w zgodzie, byleby razem coś dobrego robiły.
— Partie? Aby dobrze robiły? Chyba jakąś nową modę — Skuluk posmutniał.
Wszyscy milczeli. Foka wywikłał się:
— Matiju, na twoje wychodzi, Skuluk zaprasza pana Konika, godzi się, aby w Czarnohorze była szkoła.
Skuluk mówił jeszcze żałośniej:
— Nie szkoła, człowiecze, nie żadna moda, tylko niech do nas idzie człowiek dobry.
Stojący blisko drzwi ojciec Szumej przystąpił do watry, pocieszał twardo:
— Skuluku, nie martw się, moda wciąż przychodzi jak woda nowa. Woda z wód rodem, a prawda z prawd. Patrzaj, jak się ciągnie z daleka zakrętami, zlękniesz się, że nowa, to popatrz za zakręt. Ona nowa? Gdzież tam! Ona długa, korzeniasta i pierwowieczna. Ugośćmy ją, ona z wielkiej drogi.
Foka śpieszył się do wyjścia. Stojąc nadal dorzucił pośpiesznie:
— Tak samo jest z pismem i ze szkołą, od dawna było u nas pismo potajemne, teraz czas, aby było jawne i dla wszystkich. Szkoła potrzebna wszędzie, w Czarnohorze także. No, chodźmy.
Matij celnym susem skoczył z półki ku watrze, wkopał się stopami w ubitą podłogę, sprężył szyję, wciągnął głowę, jak ryś przed skokiem. Uniósł się gorąco i niespodzianie zaczepnie.
— Tak to, kiedy stara krówka dobra, to i cielęta dobre. W waszym rodzie, w naszych rodach prawdeczka stara się hoduje. Ze starej będzie nowa. Kto się boi oświaty? Kto hauka na szkołę? Zajda, zawołoka, żebrak wszawy z pustego rodu. Choćbyście się wściekli, ja zbuduję szkołę dla pana Konika czy innego! Niech mi który potem stanie do oczu i niech hauka, to go tak bardką pouczę, że mu się odechce rekursów. Gdybym ja był głównym od oświaty, to nikt by nawet przeciw niej nie pisnął. Głowa za głową leciałaby jak makówki!
Matij wyprostował swą postać giętką, prężną jak kosodrzew, który zasiał się i wyhodował się wśród skał w zaciszu bezwietrznym, a potem wyrósł prosty i żaden wiatr go już nie zegnie. Dziedzic ożywił się, wstał, oglądał z upodobaniem Matija. Tymczasem dym już przerzedził się, wszyscy widzieli się wzajemnie, polityka wracała. Od święta, od piwa, z oburzenia na Matija zadymiły się głowy, krzyki rozhulały się, i nieopisany hałas zagłuszył dalsze jego słowa. Nawet ci, którzy już przekonali się do Konika, wyzwani przez Matija pomstowali na szkołę. Ktoś mógłby pomyśleć, że lada chwila rozgorzeje bójka nie lada. Jedno za drugim wylatywały burzliwe słowa i groźby.
— Rodowi gazdowie kichają na szkołę.
— Zawołoki zawlekli szkołę, dla nich szkoła, nie dla nas.
— Żandarma od szkoły zawczasu po głowie, niech nie hauka!
— Rekurs mu bardką wypisać, aż go oświeci!
— Gdzie szkoła stanie, zaraz podpalić! Niech będzie oświata!
Twarze gorączkowo wysuwały się na chwilę i zaraz chowały się, bo wysuwały się inne, i gdyby Matij chciał palnąć którąś z nich, podsunęłaby mu się pod topór inna jakaś, nie ta co szczekała nań przed chwilą. Lecz choć przed chwilą groził, wcale nie miał bardki w rękach. Oglądał się do odwrotu ku półce, lecz osaczony niby ryś błyskał tylko zębami szyderczo. Jednak przed samymi zębami już chowały się twarze. Przerażony Grak-Januszewski, tracąc dostojność chwycił się za głowę.
— Macie politykę, jak pożar chwyta! Puszkarów zawołać! Matiju, opamiętaj się! Koniec świata!
Zwichrzony hałas nie ustawał, a Tanasij orzeźwiony kłótnią wstał i wszedł między kłótników. Stanął obok Matija. Ksiądz przeciskał się z wolna ku nim, a tymczasem Tanasij przekrzyczał wszystkich:
— Nie koniec jeszcze, poczekaj, powiem ci kiedy koniec, któż wie lepiej ode mnie! Dzieci, cóż to wam, Jurij uderzył do głowy czy piwo? Panie adwokat cicho, już idą rekursy! A wy wszyscy powoli, za porządkiem. Dziedzic powiada, że szkoła z takiej tajnej ochoty, której nie widać. Niech mu będzie. A Foka, że ich nauczyciel najlepszy. To przecież prawda widoczna, to mi się podoba i wam wszystkim także. Szukajmy tej tajnej ochoty, a nauczycieli hodujmy i słuchajmy. Bo dobrze, ba, i delornie mówi Skuluk, że Hospodu też trzeba coś dać. A gdzie i jak? Wiem to dokładnie przecież — i mówię otwarcie, gdy jest z kim mówić — że u nas, na Hucułach ludzie najgorsi na świecie. A przecie Hospod nie w innym kraju zamieszkał a właśnie u nas, tam gdzie lasy nie ruszane, gdzie połoniny nie koszone, nie wypasione, nie zaplugawione szczawiem. Może ma jeszcze trochę nadziei i czeka: „a nuż przyjdą, a nuż się nawrócą“. Najlepszy sposób by Hospoda przepędzić na cztery wiatry, to wyrąbać lasy i stratować połoniny. Szkoła będzie dobra, gdy taką nauką nas podhoduje jak by do Hospoda powrócić. Pan Konik podoba mi się. Dlatego wymiećcie kłótnie za drzwi razem z dymem, zgódźcie się, bo dzisiaj święto. Bóg nie dla kłótni dał święto, tylko dla nauki, dla oświaty.
Tłum uspokoił się, a tymczasem Matij jednym skokiem schronił się do swego gniazda na półkę. Śmiał się zwycięsko. A dziedzic podchodząc doń i oglądając go badawczo zapytał:
— Jak wy myślicie, Matiju, naprawdę ścinać ludzi, gdy nie chcą posyłać dzieci do szkoły? A potem sieroty posłać do szkoły czy jak?
Matij szczerzył białe zęby.
— Nie ścinać, głowę rozbić tyle co trzeba, w sam raz, niech się obrozumi.
— A któż ma tak rozbijać głowy?
— Sam urząd oświatowy. Jak jest sąd, jak wieszają zbójów, tak samo niech rozbijają ciemne głowy...
— A za co, dlaczego?
Matij rozpalił się:
— Aby się oświecili! Trząść nimi, trzeć głowę do głowy! tak jak się trze trzaskę do trzaski, kłodę do kłody, dla skrzesania żywej watry. Niech uczą się, niech piszą, niech czytają.
Dziedzic uśmiechał się.
— Nie macie litości...
— Nie mam.
— A czyż wy myślicie, że wszystkie książki są dobre?
— Co napisane, to dobre, to prawdziwe.
— I zmuszać do czytania, czy jak?
— Zmuszać bez miłosierdzia, aby nie haukali.
— Ach, Matiju — mówił ksiądz ku półce — stuknijcie naprzód siebie leciutko w głowę i pomyślcie tak: a co będzie, gdy napiszą w książce, że Jezus był pustym żebrakiem albo bękartem, albo że rozbijał po drogach razem z tymi zbójami, których z Nim razem powiesili? Albo gdy będzie stało w książce, że człowiek nie ma żadnej duszy, tylko toczy się jeden na drugiego jak kamień z góry?
Dziedzic zaśmiał się głośno, zwrócił się do księdza:
— To jeszcze nie koniec, księże kanoniku, dopiero gdy wszystkie książki będą głupie, dopiero wtedy będzie szczyt oświaty powszechnej, ogłupienie powszechne.
Matij łyskał zębami, nie słuchając dziedzica, w odpowiedzi księdzu rąbał niemiłosiernie, jakby odbijał na nim złość przeciw szczekaczom.
— Nie ma takich książek, książki piszą prawdę, co napisane — święte, a kto przeciw pismu — po głowie go, choćby ksiądz i pan.
Znów hałas rozniecił się, znów ten i ów ujadał z dołu ku półce jak ogar na rysia. Tanasij huknął aż odskoczyli kłótnicy:
— Przestańcie! jakiej wyście wiary, Syrojidy czy chrześcijanie swobodni? A tyś, Matiju, adwokat od ślicznego procesu. Nikt z naszych ojców i dziadów nie znał pisma, byli nawet przeciw pismu, a ty byś ich po głowie częstował i do kryminału?



7

Matij śmiał się, chciał odpowiedzieć, lecz Tanasij zakrzyczał go:
— Posłuchajcie, widzę jakoś, że nie przeciw szkole ani przeciw nauczycielowi gra polityka, tylko przeciw pismu. I w tym rzecz, po co nam pismo? Nie chcę ja, broń Boże, obrażać pisma, ale nieraz mnie korci tego, co z pismem idzie na mnie, zapytać — nie, źle mówię — korci mnie samo pismo, kiedy z papieru jak brzuchate gęsi z dziobami na mnie maszeruje, zapytać —
— Kogo takiego zapytać? — dziwił się Foka.
— No, kogóż? same główne pismo: „pismo ktoś ty, skąd jesteś?“ —
— Aha — mruknął Foka — to tak samo: „Didko, a ty zwidky?“.
— Broń Boże! szanuję ja pismo, szanować muszę, choćby wyrodne się stało, skoro wy moi kumy za nim stoicie. Toż i ja stoję. Ale rozumek swój mam i pytam delikatnie: „Pismo skąd ty? jakiego rodu? jakiej wiary? co tam masz za pazuchą?“ To można?
Tanasij otworzył usta w chytrym uśmiechu, czekał. Foka zakłopotał się, zwrócił się do ojca:
— Może najlepiej będzie, diediu, kiedy wy przypomniecie Tanasijowi coś niecoś o rewaszach rodowych, o starym piśmie?
Maksym Szumej niechętnie mruknął od drzwi:
— Nie, to nie teraz, powiedz sam z siebie.
— Tanasiju — biedził się Foka — wy pytacie z jakiego rodu pismo. Chcecie tak naprawdę? to powiem wam jak ja to sobie myślę: z tajnego — wyjawia co tajne, co było dla mnie tylko, albo dla kogo, niech będzie dla drugiego i dla wszystkich.
Ksiądz kiwał głową z uznaniem, Tanasij zaśmiał się głośno, machnął ręką.
— Co z tobą, Foko? Z wielką kanoną bierzesz się do małej ptachy. Rewasze i karby są dla mleka i dla bryndzy, dla obrachunku. Bryndza i mleko to także tajne?
Znów ojciec Szumej odezwał się od drzwi:
— Rewasz tajny, Tanasiju, gdzie na świecie jest jakikolwiek rachunek sumienny, to rachunek z całym światem, a niesumienny także.
Foka dodał pośpiesznie:
— Nie o mleko chodzi ani o bryndzę, tylko o karby, bo bryndzy i mleka nie z rewaszu kosztować będziecie, tylko z koneweczki, a rachunek nie z koneweczki tylko z rewaszu. Rewasz potrzebny dla rachunku, dla pamięci, w głowie pamięć się zatrze, a na rewaszu trzyma się długo.
Tanasij upierał się.
— Mnie się nie zatrze, czterdzieści lat minęło, jak wydzierałem z moczaru tam wysoko na granicy Kraśnika pole jęczmienne. Moczaru już nie ma ani śladu, a zamknę oczy, to stanie mi cały moczar przed oczyma, pamiętam każdy kąt, gdzie rosły białe jedwabiste kwiaty, te co je zowią kocie jądra, gdzie wierzby karłowate i smereki po bokach. Nawet nogi pamiętają, jak zapadały się w grząski grunt, nawet nos mój pamięta, jak pachniał moczar. I jeszcze więcej lat temu, kto wie ile! Pamiętam, jak żona wychodziła z cerkwi od ślubu w białej gugli i jak siadała na konia. I jeszcze dawniej pamiętam, kiedy byłem chłopcem i nad potokiem gnaliśmy z chłopcami za świecącymi ważkami aby uderzyć kijem, bo tak mówili, że gdy się uderzy, to będzie z jednej dwie. A sny skąd? Skąd biorą się we śnie tacy ludzie, których nie widziałem od lat osiemdziesięciu? I gadam z nimi, jakby wtedy i jakby dziś. Po co mi karby, po co pismo.
Foka odpowiadał:
— Jedno pamiętacie, a niejedno zapomnieliście. A gdy nie macie karbów albo obrazków pod ręką — przepadło.
— Młodzi zapominają, bo uganiają się za tym co naokoło, za każdą wodą, co spływa i minie. A ja stary jestem, sama pamięć, od głowy do nóg kotłuje pamięć jak kipiel.
— Niesłusznie, Tanasiju, wierzcie mi. Niestary jestem, a właśnie przypomniał mi Skuluk, jak byłem chłopcem na Szurynie, jak wypasałem owce na kabaczach i sobie samemu na fłojerze grałem. Wspominam aż lubo. A miałem tam rewasze dla udoju każdej owcy. Gdy oglądam rewasze, wspominam każdą owieczkę. Znak potrzebny dla siebie samego.
Tanasij milczał, a Foka mówił dalej:
— Znak potrzebny także dla innych, nawet niedźwiedź i niedźwiedzica, gdy mają się zejść wiosną, karbują sobie znaki na drzewach. Gdy nie przekażecie nikomu, ani nawet waszym dzieciom, to czyż każecie sobie do głowy zaglądać, czy jak? A jak przekazać na odległość za morze? A jak, by wspominali za lat pięćdziesiąt?
— Po co przekazać?
— Aby nie minął się cały człowiek, całe jego życie, ci z którymi żył, aby była pamiątka.
Tanasij zamyślił się. Watra zasnęła, dym uleciał i ukazał się waternik szarobury wytrzeźwiony a pusty, choć zapchany ludźmi i serami. Uleciała tajemniczość, a także ciepło, co zespala i godzi. W zrozumieniu tego, czy też dla zasady, że chata nie może być bez gazdy, a dym ma gazdować w swojej chacie, Wasyłyna zamknęła drzwi, dołożyła do watry. Dym zgęszczał się powoli.
Przeciwnicy dymu pomstują na palaczy tytoniu i fajki w przekonaniu, że nie z czego innego wysnuły się nowoczesne żelazne wieże, tak brzydkie i tak niepotrzebne ani dla życia ani dla modlitwy, jak z natchnienia dymowego, z tytoniu. A przecie każdy dym po całopaleniu cielesności wystrzela jej wirowe resztki w koronkowe budowle tak misterne i tak niebostrzelne, że przewyższają najśmielsze budowle ludzkie, bo są wzorem wiecznym dla zwycięstwa nad spopielonym ciałem, dla wzlotu. Oplątany kołami dymu Tanasij gładził włosy, tarł czoło, wzdychał. Ustępował powoli, mówił mrukliwie jakby do siebie:
— Znak? — Ha, niech ci będzie znak. Prawda, karbować się chce, pamiętać do cotu każdy dzień, każdą chwilę, pamięć przekazać o tych ludziach, co minęli się. A o chudobie może nie? Bo księża straszą i to bardzo, że chudoba wcale nie ma duszy i już tych bidniątek nie spotkasz nigdy. Hospody! Te barany muzykujące, te capy taneczne, te cielątka — pyszczki różowe, z oczkami durnymi a dowierzają ci jak Bogu. A te jałóweczki? Oczy senne czyż nie kraśniejsze od dziewcząt? A krówki młode? Gdy pierwszy raz poliże cielątko — srebrne od lizania. A byczki? A byki? A buhaje te? Gromowo zadudnią, gromowo uderzą. Minęło się wszystko! Ale co mnie samemu albo komu innemu przyjdzie z karbowania? Do rewaszu się przytulę? Rewasz mi zaszczebiocze albo zabeczy? Idź het! Co drzewo, co karb zdolen wiedzieć o tym, co mnie boli?
Dym zgęszczał się, wszyscy milczeli. Wtem Andrijko Płytka wysunął się z kąta na palcach, bezszelestnie stanął między Tanasijem a Foką, poderwał głowę i wypalił szeptem lecz wyraźnie:
— Powiedzcie, Foko, albo kto inny, kto wyjdzie ze szkoły, to już nie będzie ślepcem? Z pisma rzetelnie wyczyta, co kogo boli?
Lekki śmiech, potem coraz gęstszy sypnął się po waterniku. Andrijko niecierpliwie machnął ręką, po czym usiadł nisko w swoim kącie. Tanasij nie śmiał się, mruknął raz i drugi. Mówił cicho:
— Pierwszy raz ktoś coś mądrego zapytał i z tego śmiech. Powiedzcie, jak wyczytać co kogo boli? No, Foko, co teraz?
Foka znów zakłopotał się.
— Pismo wyjawia, to może także karby z serca przeniesie dla oka, na drzewo czy na papier dla innych —
Ksiądz pokaszlując zbliżył się do Foki kiwając głową żywo. Chciał coś powiedzieć, lecz Tanasij nie dopuścił go do słowa, mówił twardo, porywczo:
— Na nic! Szkoda mówić, szkoda pisać. Zakarbuj sobie na sercu i milcz. Po co rozmazywać, najlepiej zapomnieć, pogrzebać!



8

Mimo nawrotu kaszlu ksiądz dobył z siebie głosu alarmowego, jakby pomstował na kazaniu przeciw wszystkim grzechom głównym.
— Żywego nie grzebać, broń was Boże!
Poruszeni ludzie wychylali głowy z kątów, niektórzy wstawali, skupiali się wokół księdza, a on podniecony tym, że go słuchają, jak gdyby zdusił kaszel, mówił gładko, gorąco:
— Po co pisać, pytacie? Dla pamięci, dla sumienia, bo są różne grzechy z zapomnienia. Jest taki, co boi się swego grzechu, do kąta się schowa, pamięć zatumani jak dziecko makiem, kołysze, kołysze, niechaj śpi. A to na nic, dziecko zbudzi się, zapłacze, zechce piersi. — Przecież jest i taki, co się nie boi. Poluje na zwierza, jeszcze z ciemnej jamy go wyciąga jak Hodowańczuki niedźwiedzia. Pamięta, karbuje, jamę oświetla — dla sumienia. Takiemu pismo przyda się nie raz i nie dwa. Ale jest jeszcze inny, piśmienny, co nakarbuje sobie naokoło i na papierze i na ścianie, i nad łóżkiem nad głową — wszędzie. Wejdziesz do chaty a pismo uderzy na ciebie, myślisz, że nie wiem co. A to na to tylko napisał, aby siebie i drugich odurzyć, bo w sercu nic, jama pusta ciemna. Dobrze Foka powiedział: z serca karb przenieść na papier, ale z papieru na serce także. Od ślepoty broń nas Boże.
Niezadowolony Tanasij pomrukiwał niewyraźnie jak dzik odyniec, co na próżno ryje za korzonkami. Dziedzic wmieszał się znów do rozmowy:
— „Milczeć“ powiadacie, Tanasiju, ale zapytajmy jeszcze w jakim towarzystwie. Przedtem w izbie żartowaliście sobie, że mnie skasują. A może mnie już dawno skasowali, mnie i drugiego takiego jak ja, inaczej nie siedzielibyśmy tutaj w górach. I może teraz rozbójnik Fudor, choć nie wiem za co, skasuje mnie z zasadzki? A przecież nie ucieknę stąd, bo milczę z książkami, z dobrymi książkami aż do końca. To moi przyjaciele, nikt mi ich nie skasuje ani nie ukradnie, to nie złoto. Zagrzebałem się z książkami, z nimi mi najlepiej, jestem na tamtym świecie choć bez grobu. Widzicie po co pismo? Dla czytania książek dobrych, przyjacielskich.
Tanasij pomrukiwał nadal jakby równomiernie chrapał, albo jakby żuł w zębach długi szereg przekleństw. Foka chciał odpowiedzieć, lecz ksiądz powstrzymał go ręką, mówił do dziedzica pospiesznie, żywo i grzecznie:
— Panie dziedzicu, co tu mówić, u nas jeszcze nikt chyba tak się w książkach nie zagrzebie. Ja panu wierzę, ja pana rozumiem, ale kto wie, czy Tanasij panu uwierzy. Nie z tej strony trzeba zaczynać. No mówcie teraz, Foko.
Tanasij kwaśno uśmiechając się, wyprzedził Fokę:
— Nie! ojcze duchowny, ja wierzę panu, ale z książkami widać jest tak jak z dziewczynami. Temu co przylepił się do dziewczyny tak, że świata nie widzi i kosztuje wciąż dziewczyny, wydaje się, że ją poznał, że ma przyjaciela. I wtedy zachwala, jakby namawiał: „Ano pokosztuj! dopiero wtedy poznasz co za delorność.“ Ale jam za stary na to, dobrze wiem, że ten ją zna lepiej, kto nie kosztował.
Ksiądz śmiał się wesoło do dziedzica.
— Widzi pan, w każdym razie to, co pan zaleca, nie jest przekonywające.
Foka niecierpliwił się, ksiądz zwrócił się do niego:
— No, kończcie, Foko, widzę wam śpieszno do gospodarstwa.
Foka mówił pośpiesznie:
— Tanasiju, jakże wy byście to chcieli, aby człowiek był jak wosk, w którym miód świeżutki z całej łąki zebrany się trzyma? Aby pamięć tak samo pachniała?
— Teraz mądrze mówisz, niech mi wiecznie pachnie cała łąka, niech przepada gorycz! Taką księgę mi daj — odpowiedział Tanasij gorąco.
— A któż ma taką pamięć, może wy sami?
— Nikt na świecie chyba, ja najmniej, mnie trzeźwość dusi, nie pijaność, dym, gorycz. I niech już całkiem zadusi.
Ksiądz znów odkaszlał, mówił z uśmiechem:
— A przecie pytacie pisma, a czy wiecie, co wam pismo na to odpowie?
Tanasij z uporem przecząco kiwał głową.
— Mnie nic nie odpowie, i pisma nie znam i ciemny jestem, skazaniec na wieki, sama głuchota, ciemność.
Ksiądz podniósł głos:
— Każdemu odpowie, kto pyta i słucha. Wy pytacie pisma: skądeś ty, jakiej wiary i co masz za pazuchą. A samo pismo wam odpowie: ja od Hospoda-Słoneczka, abym was w oczy kłuło. Wiary jestem wiernej, przyjaznej, gościnnej jak komora Hospodnia, wejść może każdy. Za pazuchą nic nie chowam, koszulę rozpinam, słuchaj, jak serce moje bije, święci z nieba słowa Boże raz w raz na nim karbują. I słowa ludzkie do nieba posyłają, trzymają za rękę człowieka jak nauczyciel dziecko.
Jak gdyby łyknął nową szklanicę węgrzyna, Tanasij ożywił się niespodzianie i nadmiernie.
— To prawda święta, mój dobrodzieju lubyj! to nie puste księdzowskie gadanie! W liście z Nieba tak samo stoi, Hospod tak mówi do apostoła: Pisz, dziecię moje, te słowa prawdziwe, wierne. Pisz!
— Widzicie — cieszył się ksiądz — a nuż kiedyś Antychryst jakiś spali księgi święte, cóż wtedy powiecie?
— Powiem: choć martwią się uczeni w piśmie, ale Bóg nie zapomina, wciąż przysyła, co roku sypią się Listy i są tacy, co nam czytają.
— A kiedy całkiem przestaną uczyć pisma, gdy zapomną pisma całkiem, a listów z Nieba nie będzie komu czytać? — zapytał Foka.
Tanasij jęknął:
— Oj nie strasz mnie, to całkiem źle, aż wtedy koniec świata. Słusznie mówicie, dobrodzieju, i ty synku, słusznie mówisz, a ja całkiem durny, po trzeźwemu czy po pijanemu, głowa kiepska, nogi niepewne, tylko w pysku twardy, koń narowisty.
Ksiądz pocieszał:
— Każdy z nas trochę durny, gdy miarkuje za późno. Niech się młodzi ze starymi za ręce trzymają, a starzy z młodymi, aby się nie przerwało, to nie będą durni. Bo dobrze powiedział nasz gazda, ojciec Szumej: „Moda nowa niby to, a przypatrz się, ona starowieczna.“
Tanasij rozpogodził się, ujął księdza za plecy jedną ręką a Maksyma drugą, szli tak powoli ku drzwiom, a Tanasij wykrzykiwał:
— Teraz ja już oświecony! A wy ludzie nie haukajcie na pismo, kto na nie hauka, hauka na Boga! No kiedyż wreszcie, Maksymie, powiesz nam o rewaszach rodowych?
Maksym pomrukiwał:
— Tam na carynce już czekają, chodźcie, kto ma ochotę.
Dreptali powoli ku wyjściu, to znów zatrzymywali się. Ksiądz radował się:
— Foko, uczyć się od was można, ja sam bez was bym nie potrafił.
— Żartujecie, ojcze duchowny, to ja mam się uczyć i chcę.
— Właśnie, synku — pouczał ksiądz — tak najlepiej. Dawnymi laty był taki mędrzec naukowy i to ze wszystkich najmądrzejszy, a czemu? Bo od każdego się uczył.
Pomroczniało nagle od dymu, i Tanasij z trzaskiem wdepnął nogą w pustą dojnicę. Omal nie upadł. Sklął i rozkrzyczał się:
— Do czortowej mamy! Niech tu u nas w dymie ten najmądrzejszy spróbuje! Niech na dojnicach książki pisze! I niech czyta tym, co warzą sery —
Ksiądz przerwał pochopnie:
— Ależ ten najmądrzejszy bez żadnej książki, bez literki jednej, uczył i oświecał. —
Tanasij uspokoił się:
— No widzicie! Oświeconemu pismo niepotrzebne.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.