Listy z nieba/Polityka

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Vincenz
Tytuł Listy z nieba
Wydawca Instytut Wydawniczy PAX
Data wyd. 1982
Druk Drukarnia Wydawnicza w Krakowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XII. POLITYKA

Stary ksiądz w niemałym rozmachu dopędził Tanasija i towarzyszy. Posuwając się powoli w dół zagrody doszli do waternika. Tam zebrali się goście spóźnieni albo tacy, którzy nie zdołali się gdzie indziej pomieścić. Gości klasowano starannie, wszelako o klasowanie nikt się nie obrażał, każdy jak mógł ułatwiał gospodarzom i tak nadmiernie zajętym.
Waternik był wcale obszerny i wysoki, tylko drzwi miał niskie. Służył do codziennego gotowania mleka, do przerabiania go na sery, na bryndzę, do suszenia i wędzenia.
Kiedy watra rozpalona, dym wypełnia szczelnie waternik. Okien nie ma, dym wypuszcza się drzwiami, o ile się go w ogóle wypuszcza. U siebie w swojej chacie dym gazduje po swojemu. Przede wszystkim pochłania przestrzeń, jak gdyby ją cofał do chaosu, czasem wykręca ją, jak gdyby przestrzeń była nie dla oczu. Ludzie w waterniku odnajdują się raczej głosem niż wzrokiem. Słowa ważą chwilowo, o ile głos watry ich nie przeważy.
Podczas chrzcin waternik przygotowywał gorączkowo potrawy dla kilku stołów. Gdy otwierano drzwi, buchał z wnętrza gęsty dym i gwar. Stara zawodowa kucharka weselna, o tuszy od lat wyhodowanej na świętowaniach, przeraźliwie czerwona na twarzy, w czerwonej potężnej chustce świątecznej, wylatywała z dymu jak czerwona głownia. Przeraźliwie wykrzykiwała jakby z połoniny na połoninę, wydając polecenia w sprawie piwa. Chłopcy, dziewuchy a także dzieciaki w ochotniczym pośpiechu toczyli nowe baryłki. Gdy goście weszli, zobaczyli przez dym w blaskach watry starego Skuluka, który grzał się obok berfeły. Potomek Skuły, olbrzym czarnohorski, wciąż unosił głowę ku górze, zasłuchany w głośną potyczkę okrzyków. Kucharka wykładała przed nim na dużą płytę jaworową syty banysz, jak wielki krążek z przeciętego złotego pnia. Skuluk skupił się przez chwilę na banyszu, podnosząc powoli drewnianą łyżkę do ust, wciąż słuchał sprzeczki, która trzaskała wśród dymu nie gorzej od watry. Tanasij zapytał głośno:
— Gdzież to śpiewanie? — Nie odpowiadano. Nawet do banyszu nikt nie zapraszał. Tłum ludzi ścisnął się w zadymionym kącie. Tam, wysoko nad berfełą siedział wtłoczony w wysoką półkę od serów, gość z Bystreca, młody Matij Zełenczuk, pobratym Foki. Inni spoglądali doń ku górze, atakując zawzięcie słowami ze wszystkich stron. Matij odgryzał się z góry cierpliwie a groźnie, jak ryś usadowiony na drzewie, oszczekiwany przez sforę rozgorączkowanych psów gończych. Nierówne błyski watry na przemian oświecały czerwone ożywione twarze. Potem znów ciemniało, dym pochłaniał wszystko. Gdy watra strzelała aż ku półce, wychylała się stamtąd głowa Matija, pokarbowana głębokimi bliznami. Pomiędzy bliznami wiechcie jasnych gęstych włosów stawały dęba jak u puchacza. Jak oczy króla kotów mieniły się w blasku szafirowe oczy Matija, to błyskiem stalowego gniewu niedźwiednika, to tlejącym płomieniem-uporem karczownika puszczy, który od dziecka wyrywał z piersi skalnej wężowe korzenie kosodrzewu. To znów ciskały jaskrawe ostrza szyderstwa, zuchwalstwa, co wyzywa wszystkie groźby Czarnohory. Tym razem — dla polityki.
Przybysze od razu zmiarkowali, że — polityka. Tam polityka i tu polityka. W Żabiem były dwie partie: jedna za wprowadzeniem sądu, druga przeciw. I w Jasienowie dwie: jedna za szkołą, druga przeciw. Polityka to gorączka, to mraka na płaju, nie widać — wilki czy owce.
Wszyscy jak jeden przeciw szkole, wszyscy przeciw Matijowi, Matijko sam jeden, w obronie szkoły — przeciw wszystkim. Zapędził się ostatecznie.
— Haukajcie na mnie ile chcecie, a ja wam mówię — szkoły będą wszędzie, nawet u nas w Bystrecu pod Czarnohorą będzie szkoła.
— Dla niedźwiedziątek to pewne — dokończył ktoś z dymu.
Tego było dość, aby sprzeczka utonęła w szumnych falach serdecznego śmiechu. „Szkoła w Bystrecu“ — śmiech łagodził zaperzenie. Sam Matijko śmiał się z półki niezwalczenie, zwycięsko. Sprzeczka zacichła.
— Siadajcie, goście lubi, proszę jegomość, dziedzicu, Tanasiju i wy, Gaweciu. A może pokosztujecie naszego banyszu — przedzierała się głosem przez śmiechy i krzyki kucharka Wasyłyna. Pośpiesznie wycierała ławki, stawiała je w kącie z dala od watry. Inni po kolei przeciskali się przez tłok dla powitania nowych gości.
Wyzyskując dogodną przerwę, krępy, stary już lecz rześki gazda z Hołów, Grak-Januszewski z wygoloną czyściutko twarzą, okoloną białymi bokobrodami, wyniosły niczym emeryt-feldmarszałek armii cesarskiej, zwracając się do Matija, łagodził ważnie, łaskawie:
— No, widzisz, synku, widzisz, sam się z tego śmiejesz. „Szkoła pod Czarnohorą“. I tobie śmiesznie. Śmiech to pogoda, zgoda. A wy ludzie dobrzy zostawcie tę biedę, znów na fłojerze zagrajcie. Andrijko Płytka, graj! Polityka — zgryzota, fłojera — lekarstwo. U nas na Hołowach nikomu do głowy nie przyjdzie jakaś taka polityka — tfu!
Matijko nie myślał ustępować. Skurczył się, przybliżył głowę do tułowia, wysunął się z półki naprzód. Wyzywająco mierzył oczyma, jak orlica z gniazda skalnego.
— Hołowy — parsknął — ciemne głowy. Mówi się: „Ciemno jak u czarta na Hołowach.“ W waszych ciemnicach nikomu nic nie zaświta, ale my tu mówimy o Jasienowie.
Stary Grak-Januszewski przełknął obrazę, przezwyciężył się, jak przystało, odpowiedział spokojnie:
— Kto co woli. Kto chce otwierać drzwi w sądzie Żydom i podpankom, kłaniać się w pas, ma ochotę służyć popom, z gołą głową na pogrzebach wariata pokazywać, behekać jak baran — wolna droga, niech idzie do szkoły. A ty, Zełenczuku, do szkoły nie chodziłeś, ani nikt z twego rodu z Iwankowych, po cóż takie herezje?
Grak świadom powodzenia usiadł koło banyszu w blasku watry. Brał się do łyżki. Napychając się powoli, dodał ważnie:
— W waterniku Szumejowym, między porządnymi ludźmi, polityka nie uchodzi.
Matijko odpowiadał nieustępliwie:
— Nie byłem w szkole? Bom durny, w durnym świecie urodzony. Zobaczyłem to na procesie w Kosowie. Jak pies wącham, jak ślepiec po omacku, jak dureń w ciemię bity pytam. Każde tyluśkie Żydziątko umie czytać, w oczy się śmieje ze mnie: „Ot, niedźwiedź czarnohorski“.
Skuluk, tłumiąc po trosze głos zawartością banyszu w ustach, przemawiał swym basem, ciepło, pojednawczo:
— Synku, z rodu nie byłem w sądzie ani w mieście. Ano, niechaj mnie z chaty na łeb wyrzucą, przegonią, to w Czarnohorę pójdę, do komór Doboszowych, do sądu nie pójdę.
— Ja nikogo nie napadam — upierał się Matijko — a nikomu się nie dam.
— A głowę z czego masz porębaną?
— Napadali mnie, ja też im pokazałem. A właśnie po to sąd, aby bójek nie było. Wydzierałem sobie latami grunt spod kosodrzewu, opędzałem się niedźwiedziom, no i połoninkę wyrobiłem — jasną taką, choć żyto siej. A tu mądrala z Dzembroni się znalazł, przeczy mi mego prawa. „Stój! — krzyczy — tu w mapie Dzembronia, a nie Bystrzec, to nasze.“ Mapy i komisje urzędowe na postrach stawia. Ja nie z lękliwych, mapy to mapy, komisje to komisje, i ja je znajdę. Korci i mnie do bardki, ale wiem co lepsze: rekursy. I do Wiednia pójdę, do cesarza i do papy rymskiego, niech nas pouczą. Prawo!
— Prawo — smęcił się Skuluk, popijając dużymi łykami huślankę z wielkiej baryłki — ha, było u nas kiedyś prawo starowieku, i sędziowie starowieku. Żaden nie miał mniej niż lat osiemdziesiąt, każdy wypróbowany, człowiek, a nie z papieru. I na to wszystko szły przysięgi słonkowe, tajemne, groźne...
— Nie mówcie, dziadu czemny, nie byliście w sądzie, nie wiecie. Sędzia od dziecka się uczy, też przysięgał, o nikogo nie dba. Gdybym cesarza zaskarżył — wygram, jeśli prawo moje.
— Znów herezje gadasz, któż by cesarza skarżył. Chodź już do banyszu, z procesów nie będziesz syty.
— Chodźcie, chodźcie, Matiju — ochrypłym głosem zapraszała kucharka — polityka nie wystygnie, banysz stygnie.
— Zaskarżę — upierał się Matij pozostając wciąż na półce. — Niech kamera cesarska tak się mnie czepia jak ten z Dzembroni, zaskarżę i wygram jak z tamtym mądralą. Żywymi świadkami mapę przeinaczyłem, komisje wywróciłem. Nawet Żydzi w Kosowie przestraszyli się, nachmurzyli się na mnie: „Patrzcie go, komisje wywraca, znalazł się adwokat z Czarnohory!“ Ja się nie obrażam, niech będzie adwokat. A sędzia w śmiech: „Dobrze zrobiłeś, Zełenczuku, twoje prawo.“
— E, to co innego komisje czy kamera, ale gdzie tobie do cesarza.
— Wygram na pewno, gdyby syn cesarski, nie daj Boże, zwariował, upił się i krzywdę mi zrobił — wygram.
— Opryszki też wojowali z cesarzem, jak jastrząb przeciw strzelbie, dużo wygrali.
— Wojowali po durnemu, tak jak teraz jeszcze u nas między sobą, zaraz do bardki. Powiedzcie, Skuluku, czy nie lepiej wypada dla gazdów honorowych, aby ktoś rozsądził jak ojciec? I to u nas, gdzie człowieka łatwiej sprzątnąć niż zająca, a policji nie ma, wszystko, wszyściutko stoi na sumieniu. Sąd jest dla prawa, a bez szkoły nie ma sądu.
Skuluk nie bardzo przekonany ustępował powoli:
— No, niech ci będzie z tym sądem... Taki wypadek jak twój raz na sto lat. Ja i tak do sądu nie pójdę za nic w świecie, to nie dla gazdy. Ale szkoła? Maleństwa straszyć, dzień w dzień do jarzma zaprzęgać, ugniatać dla służby pańskiej —
— To nie trzeba uczyć? Przecież i niedźwiedzica uczy swoje dziatki.
— A toś mi zajechał — wyprostował się Skuluk — mój dziad z pańskiego stanu tu przyszedł, pewnie jakiejś szkoły powąchał, bo musiał, a dopiero tu w Czarnohorze nauczył się czegoś rzetelnie. Od kogo? Od wydry, od słotiennyka, takiej malutkiej ptaszki. U nas profesorów nie brak.
— Skuluku-diedyku, profesory dla Czarnohory dla nas najlepsi, a na Czarnohorze świat się nie kończy. Widzicie, już w Jasienowie jest inaczej.
— Tak, tak, mój mudrahełyku, ale w twoim Kosowie świat się nie zaczyna, tam gdzie nie ma swobody tylko panowie, pańska moda, pańszczyzna może — — No, chodźcie już jeść.
Matij, wydobywając się z półki, dokończył pospiesznie:
— Bajki i strachy, panowie też ludzie, niech sobie żyją, ja im nie przeszkadzam. Na to nie patrzę, cesarz, dziedzic czy leśniczy, tylko jaka głowa — jednym susem skoczył w dołku stołowi.
Kucharka uwijała się, podawała, znów pokrzykiwała na chłopaków i na dziewuchy. Dym z watry uderzał kłębami, ksiądz Buraczyński chrząkał głośno od dymu, czy też, że znów przygotowywał się do przemówienia.
Mykieta Gotycz, biedny chałupnik spod Czarnohory, od dość dawna hatar czyli dozorca haci, od niedawna młynarz w nowym pańskim młynie nad Bystrecem, zgięty w kącie na niziutkim stołku, raczył się garncem piwa. Coraz więcej śmiałości weń wstępowało.
— Pane didycz — ciągnął — wytłumaczcie tym ludziom, gdzie teraz jaka pańszczyzna. Chyba tam w Rosjach, daleko. U nas w górach tyle jej było, co kot nakichał. Na dołach także wypędzona na cztery wiatry, od lat dwudziestu chyba. Mnie ojciec w lesie spłodził i tam w puszczy osierocił. Dzieci u ojca poumierało sporo, choć to dobrze, a ja i brat zostaliśmy przy życiu — na bidę. Co ja bym robił bez panów? A u nas dawniej rozmaicie na panów wyklinali. Polityka! Uciekali przed łapankami w puszcze, bali się panów. Którzy i jacy panowie, to nikomu nie w głowie, kto w butach — pan, ślad buta zobaczysz — uciekaj.
Raz wiosną, rok nie tyle głodny był co głodnawy. Krówka nasza jeszcze nie cielna, ale Skuluki zawsze dawali nam mleka ile mogli. A z czym to pić? No, i matka pobiegła daleko aż za Rzekę i wysoko pod Kryntę do gazdy Surbana. Prosiła o troszeczkę mąki i soli, potem odrobi. Tak czy siak — bogacz nie dał. „Komora pełna — powiada — niechby tam, ale starowieczny zamek ciężki jak kanona, syn pojechał do Kosowa, kto go otworzy? Mnie się nie chce, za ciężko.“ Matce taki świat latać pod wierch nie ciężko? Wróciła do domu z niczym późnym wieczorem. U naszej krówki dojki suche, jakbyś gałęzie jesienne doił, a do Skuluków skoczyć po mleko za późno. Zwarzyła nam kuleszkę z młodej kory jaworowej. Sama przeklinała na głodno, pocieszała: „Nie bójcie się dziatki, na tamtym świecie bogaczom będą prażyć kaluchy w tym samym ogniu razem z nami. Im — bardziej niż nam. Z nas co za pociecha? Same kości. A z nich sadło kapać będzie czortu prosto w gębę. I z panów tak samo.“ Nam to gadanie zamiast mąki spodobało się trochę, a ojciec na to: „Panowie brzuchaci? puste gadanie, stary pan chudy, młodszy jeszcze chudszy, co czortu z nich? Na tamtym świecie inaczej będą klasować, podług tego kto słuszny, a kto niesłuszny, kto rachmanny, a kto skąpy.“ Nam to nie spodobało się, nawet tej pociechy nie ma. Napchałem się jaworową kuleszką i potem mi się śni, że ja bogacz z brzuchem pękatym, kraśnym, taki brzuchaty aż lubo, we drzwi wejść nie mogę. Przychodzą do mnie ludziska po mąkę, ja ich za kark i za drzwi. I czort też przychodzi. To czort, ale taki na podobieństwo starej ciotki ojcowskiej, co wciąż krzyczała. Krzyczy czort: „Podatki dawaj, otwieraj brzuch, brzuch nie twój, brzuch mój.“ Ja już polityki świadom myślę sobie: do czorta trzeba z polityką. „Panie czort, tłumaczę, tak naraz? bądźcie łaskawi, odrabiać wam będę powoli, a całego życia, mego brzucha mi nie zabierajcie...“ A czort to czort. Widzi mnie na wskroś, rozkrzyczał się jak stara ciotka: „Ty do mnie z polityką? Ja cię zaraz na pasek i na politykę do panów.“ I ciągnie mnie. Nasypało mi strachu, zbudziłem się z krzykiem. „Co tobie, synku?“ pyta matka. „Czort mnie ciągnie do polityki“, a ojciec z półsnu: „Tyś sam czort, nie dość za dnia bieda, jeszcze noc niespokojna.“ „Zostaw go, Nykoło, prosi matka, jemu z tej jaworzanki brzuch wzdęty, polityka go rozsadza.“ Ojciec już nic nie mówił. — No i cóż z tego? Nie ten czort, którego malują. Co ja bym robił bez panów? Pan mi płaci, ja mu robię. Ja zadowolony z pana, pan ze mnie, boby mnie nie trzymał ani koło haci ani w młynie. Pan ma swoje chaty, ja swoją i dzieci swoje. Do moich dzieci nikt nie ma prawa, do szkoły ich nie poślę, zgarbaciałyby w ławkach, zdurniałyby na amen. Jeśli panom potrzebna służba różna, jakaś taka uczona w szkole, niechaj sobie płacą szkołę, będą mieli. Do takiej służby ja dzieci nie mam. Do lasu, do młyna — tak. Teraz wszystko jest jak kto zechce, swoboda, nie żadna polityka.
Dym pochłaniał i wygryzał wszystko: zapachy starych kożuchów, co ważniejsze nowych jeszcze nie wywietrzonych z łoju, a także lepką woń starego masła, wydzielającą się z włosów, od święta zbyt obficie wymaszczonych. Także polityka wsiąkała w słodki dym, jej piętna, jej karby na twarzach, jej zapędy i niechęci bijące z oczu. W dymie nikogo nie można wziąć na cel, polityka na nic. Pozostawały słowa, co chwila buchała watra, przygłuszając je.
Wszyscy oczekiwali, co powie dziedzic. Długo wycierał oczy łzawiące od dymu, odezwał się niechętnie:
— Mój Mykieto, to trochę inaczej. Rada państwa, to znaczy deputaci wszystkich krajów, wybrani przez wszystkie narody Monarchii, uchwalili, że wszędzie mają być szkoły, że wszystkie dzieci mają chodzić do szkoły, inaczej rodzice zapłacą karę.
Mykieta prostował się na stołku. Walcząc z dudnieniem watry podniósł głos nadmiernie:
— Któż do dzieci moich ma prawo? To nie może być, to polityka! I wy na to przystajecie, panie?
— Przystaję czy nie przystaję, to ustawa, prawo. Zrozumcie! Przyjdźcie kiedyś do mnie, to wam przeczytam ustawę.
Matijko Zełenczuk, podjadłszy sobie, był znów na swojej półce. Pytał stropiony:
— Jakżeż to, panie? To nie z ochoty szkoła? Z musu? Nie dla oświaty? Niesprawiedliwy patent, musi być rekurs.
— Ależ nie patent żaden — tłumaczył dziedzic prawie żałośnie — powiadam wam, ustawa dobrowolnie uchwalona przez radę państwa, przez posłów, których my sami wybieramy. Obowiązuje wszystkich jednakowo.
Ksiądz dusząc się dymem, chrząkając i kaszląc zdecydował się rychło, mówił żywiej niż w izbie:
— Ludzie! Wam dobro na misce podają, dla was szkoły, dla was pismo, a wam co w głowie? Procesy albo jeszcze gorsze potajemne procesy — molfy czartowskie. Nawet Matij taki śmiały — przestraszył się szkoły.
— Nie szkoły, jegomość, nie szkoły, tylko pętli! Ja nie chudoba! Ale czekajcie — Matij zaśmiał się dziwnie — może to najlepsze? Naród nasz durny jak chudoba, na pętli do poidła trza prowadzić, bo zginie.
— O! znalazł się procesowy pastuch od narodu — krzyknął ktoś z dymu.
— Nie pętla, ludzie, nie — opamiętywał stary ksiądz jak na kazaniu. — Ja nie od pętli. Pisma święte są na to. Ojciec cerkwi świętej tak pisze: „Łaska Hospodnia mnie ciągnie, nie pętla“, a nawet sam Jezus mówi: „Nie sługami będziecie lecz przyjaciółmi.“ — Ksiądz rozkaszlał się ciężko. — Przecie muszę wyjść, dychać nie daje z dymu, ale wrócę. — Wyszedł pośpiesznie z waternika.
Stary Skuluk nieszczególnie wniknął w słowa księdza. Uspakajał:
— Widzicie, bratkowie. — „Łaska Hospodnia“ — nie martwcie się. Ze szkołą będzie jak z łapankami do wojska. Chłopcy uciekali w Czarnohorę i dziatki będą uciekać. Potem to przetrze się jak burza, po staremu zostanie, Łaska Hospodnia, a polityka na nic.
Drzwi od waternika otwarły się nagle, dym odpłynął gwałtownie, pojaśniało, watra rozgorzała jaskrawie, głośno. Weszli obaj Szumejowie.
— Prosimy was, kumowie — mówił Foka głośno — wasz stół na carynce gotów, inni czekają. A innych, kto chce słuchać wspominania o rodzie — także prosimy.
— Czekaj, Maksymiuku, chwileczkę — przerwał Tanasij — Skuluk teraz mówi.



Tekst udostępniony jest na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa 3.0 Polska.