Lekkomyślna księżna/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XIV.
Parada.

Dalipan, nie wielem zdążył przespać godzin... Powróciwszy z ulicy de la Vieille Lanterne, ledwiem usnął, gdy rychło jął budzić mnie mój ordynans.
— Panie poruczniku, dzisiaj parada...
Przeciągnąłem się, porwałem z łóżka... Niby sen wydawały się wypadki ubiegłego wieczoru, napad na Simonę, krwawa walka... Chwilę jeszcze się zastanawiałem, czym nie uległ sennemu złudzeniu, lecz pokaleczone w czasie wyłamywania drzwi palce, przypominały o rzeczywistości. Brr... ażem się wzdrygnął, wspominając minione niebezpieczeństwo... Lecz wraz ze świadomością, iż niebezpieczeństwo minęło, pojawiała się radość, pojawiał się radosny spokój, iż minęło ono bezpowrotnie, jak koszmar złośliwy i przykry i że odtąd... Palił moje wargi jeszcze pocałunek Simony, bo na pożegnanie, nie wiedzieć kiedy i jak, zbliżyły się nasze usta...
— Czyż późno? — zagadnąłem mego Maćka.
Był to chłopak do mnie wielce przywiązany, choć nieco przygłupi, a w czasach ostatnich, obserwując jakem wciąż znikał a późno w noc powracał, jeno oczy wytrzeszczał a nademną głową kiwał. Teraz odparł poważnie:
— Ósma... a parada o dziesiątej!
Nie miałem zbytnio czasu. Jąłem się szybko ubierać. Ordynans szykował paradny granatowy mundur o amarantowych rabatach i srebrno białych bramowaniach. Opodal leżał srebrny pas i wysokie amarantowe, z białą kitą, czako.
— Gniadosz zdrów? — rzuciłem więcej, aby cokolwiek powiedzieć, niźli z rzeczywistego niepokoju o konia, przekonany będąc, iż wierzchowiec ma się jaknajlepiej.
Maciek stropił się mocno.
— Nie śmiałem panu porucznikowi meldować... ale gniady kuleje!
— O, psia... Nie świergol, prędko gadaj... co mu?..
— Nic ważnego! Nastąpił wczoraj na gwóźdź! Za dni parę przejdzie!
— Psia mać! Psia mać! Do stu par...
Zakląwszy siarczyściej jeszcze, rzuciłem się jakem stał i pędem pobiegłem do stajen. Z podziwieniem patrzyli, kręcący się po koszarowem podwórku żołnierze, na porucznika biegnącego w rozpiętym mundurze, z gołą głową i bez pasa. Co tam, gotówem był nawet od Stokowskiego oberwać areszt, wszak gniadosz, to nie był koń, to był druh serdeczny, brat prawie...
Nie kłamał, jucha, Maciek. Gniady, choć nie skaleczony poważnie, utykał i ani myśli było, aby na nim jechać na dzisiejszą paradę.
— Djabli! — zawołałem do stojącego obok wachmistrza — co robić?
— Ano... — odparł — melduję posłusznie, iż trza będzie panu porucznikowi wyszykować innego wierzchowca!
— Macie?
— Jest, to jest... Tylko trochę, bestja, narowisty...
— Narowisty?
— Ma humory, jak ta panna! Czasem lubi chodzić nie przodem a zadem! Melduję posłusznie, niewyjeżdżony, niedawno z remontą przyszedł!
— Pokażcie!
Po chwili klepałem szyję pięknego, karego ogiera. Stał koło żłobu spokojnie i spoglądał łagodnemi, przyjacielskiemi oczami. Nieco zapasiony, czynił wrażenie raczej ospałego konia.
— Et, bajecie, mości wachmistrzu! Jaki on tam narowisty! Zresztą mnie ani dziewczyna kapryśna, ani szkapa narowista nie straszne... Okulbaczyć karego!..
— Rozkaz!
Nie mniej szybko jakem zbiegł — na szczęście niepostrzeżony przez żadną władzę — migiem znalazłem się, z powrotem, w moim pokoju. Maciek tak osłupiał na mój widok, że aż opuścił na podłogę patrontaszę, którą zawzięcie czyścił.
— Pan porucznik... już?...
— Już, już... Wachmistrz da mi zamiast gniadosza... karego! No ruszaj się...
— Karego? O to charakternik!...
— Głupiś! Zwijaj się gamoniu...
Po chwili, w niewielkiem zawieszonem, na ścianie lusterku, sam z przyjemnością podziwiałem moją postać. Granatowy mundur, z wysokim czerwonym kołnierzem i czerwonemi rabatami, leżał jak ulał, spodnie zdobiły takież szerokie lampasy. Lśniły biało srebrne bramowania, a dwa srebrne pasy jeden biegnący przez pierś, zaś drugi wokół talji, co podtrzymywał pałasz, biły, niby łuna zdaleka. O, bo lubiliśmy być wykwintni w odzieży, my szwoleżerowie cesarza i nielada było o to współzawodnictwo z innemi gwardyjskiemi pułkami! Aż przyjemność brała patrzeć, gdy tak wystrojeni, wychodziliśmy na parady, na służbową kolej przy kwaterze cesarskiej, lub na eskortę pojazdu Napoljona.
Niejeden dobrze sakiewki nadwyrężył, byle się postawić, a zabłysnąć jaknajświetniejszym mundurem i wiele mogli nasi rodzice, tam nad Wisłą, opowiedzieć, co po nad gażę się dokładało do służby... A byli z pośród kolegów nawet tacy, co już nie mundur tylko, ale i czaprak podszywali jedwabiem...
Jeślim dłużej się rozpisał o tych naszych fircykowatych elegancjach, to jeno dla tego, aby dobrze wyjaśnić, czemu dalej tak postąpiłem, jakem postąpił i jak z tego, samochcąc, wypłynęło nieszczęście...
Stałem tedy, przeglądając się w lustrze, a pusząc niczem paw, z myślą, iż nie powstydzę się tych różnych francuskich wymuskanych panków ze sztabu marszałka Berthier, gdy nagle — niechaj przeklętą będzie ta chwila, — wspomniałem o pięknych guzach, podarowanych przez Paulinę. Tkwiły jeszcze w kieszeni od wczoraj, bo powróciwszy znużony, nawet ich z tamtąd nie zdążyłem wyjąć.
— Pękną dudki z zazdrości, że ich zszywać się przyjdzie! — pomyślałem, bodaj po raz pierwszy ucieszony szczerze z upominku. — A czemu ich nie założyć?... Wszak nie ukradłem a dostałem!... Zresztą, przyobiecałem księżnej...
Odrywałem stare, zwykłe guzy od granatowej, oszytej futrem narzutki i miast nich przytwierdziłem brylantowe.
Właściwie, wedle przepisów, nie nosiliśmy narzutek, patrzyła na to jednak zwierzchność przez szpary, bo modę taką wprowadził już zdawna król Murat, a za nim płaszczyk podobny nosił nasz książę Józef i inni. To też, zasobniejszy oficer, popisywał się taką narzutką, starając się ją przyozdobić, czy futrem bogatem, czy kosztownemi, wysadzanemi nieraz drogiemi kamieniami, guzami... Moje, gdym im się teraz uważnie przyglądał, były piękne zaiste i nie chwaliła się Paulina, iż trudno było piękniejsze wynaleźć... Śród blado żółtej emalji, połyskiwały niebieskim płomieniem spore kamienie, siejąc iskry takie, że aż mój Maciek zawołał:
— Ale, panie poruczniku, śkiełka się świecą! Skąd pan porucznik wydostał takie, bom dotąd nie widział?....
— Nie gap się, cymbale! — przerwałem zachwyty — marsz na dół... przypilnujesz konia...
Gdym się znalazł na dole, koło stajen — stał już tam Wąsowicz, ubrany, jak i ja paradnie i musztrował żołnierza:
— Mocniej popręg... Munsztuk za słabo... Klamra! Olstra! Patrz na olstra! Jeszcze nie przytroczyłeś? Jak uzdę nakładasz? No, żywo!
Zwrócił się w moją stronę.
— Jesteś! Słyszałem, na karym jedziesz, bo twój gniadosz zakulał! O... do licha!
Patrzył tak uporczywie, żem mimowolnie się zaczerwienił.
— Dziwujesz się...
— Ot, nic! Tylko łuna bije, niczem od słońca.
Zerkał na moje guzy, a tak wytrzeszczał ślepie, iż chętka brała, albo roześmiać się, albo zwymyślać go szpetnie. Oczy wytrzeszczał a przytem głową kiwał, jak chińczyk porcelanowy, na lewo i prawo.
— Fiu... fiu...
— Nie fiukaj... — rzekłem zły, przeklinając już w tej chwili pomysł przypięcia do narzutki bogatych guzów. Rozumiałem, iż posiadanie podobnie kosztownej ozdoby, dziwić go musi, ja zaś nie będąc zamożnym, wytłomaczyć się nie będę w stanie, w jakich okolicznościach do posiadania ich doszedłem.
— Jedna ciotka — jąłem łgać niezręcznie, czerwieniąc się coraz bardziej — mi to w upominku przysłała, posłyszawszy, jak szwoleżerzy lubią się stroić... Klejnoty rodzinne... oddawna w jej posiadaniu... bo rozumiesz... ja sam nigdy na podobny zbytek nie mógłbym sobie pozwolić...
— Tak, rozumiem... ciotka! — powtórzył i urwał rozmowę.
W milczeniu dosiedliśmy wierzchowców. Mój kary, mimo srogich zapowiedzi, zachowywał się jak baranek i niczem nie znamionował wrogich zamiarów. Prychnął jeno parę razy a potrząsnął grzywą, snać rad, iż odbędzie wycieczkę. Wykonałem po koszarowem podwórzu kilka zwrotów, poczem klepnąwszy karego po szyji, przyłączyłem się do Wąsowicza.
Jechaliśmy w milczeniu tę dość długą drogę z Chantilly do Tuilerji. Zły, nie odzywałem się pierwszy a że i on teraz do gawędy się nie kwapił, rozmyślałem o dziwnych moich przygodach, o Paulinie, Blois, o guzach, o zbóju Jakóbie i wczorajszej walce, wreszcie i o tem, iż dziś, dziś za godzin parę znów ujrzę Simonę a wtedy wszystkie wyznania, cisnące się na usta... Na przypomnienie oczekujących miłych chwil, uśmiechnąłem się niechcący.
— Hm — rzekł Wąsowicz — śmiejesz się a nic nie gadasz... Pewnie o amorach wspomnienia? Hej! Niemasz, niemasz kawalera nad dzielnego szwoleżera! — zanucił.
— Wciąż przycinasz — odparłem więcej może żywo, niźli należało — a sam żadnej białogłowie nie przepuścisz! Czegoś się dziś mnie czepił, nie pojmuję..
— Nie sierdź się, kolego! Urazić nie chciałem a do twoich spraw sercowych, czy prywatnych mi zasię... lecz...
— Lecz?
Mówił teraz tak serdecznie, ciepło, iż trudno było się nań pogniewać.
— Lecz, widzisz, my tu na obczyźnie więcej niźli towarzysze, my jesteśmy, jak rodzina! I raz jeszcze powtórzę, ty się nie gniewaj... ale bywają amory i amory... Miłostki, wiadomo, szwoleżerska sprawa... Jeno chodzi o to, czy my się bawimy, czy nami się bawią...
Prawił, jakgdyby coś wiedział. Co wiedział i w czyją bił stronę — Simony... księżnej? Wnet nie miałem wątpliwości.
— Czasem zbyt sięgać wysoko, nam porucznikom, choć szalone z nas głowy, nie przystoi — słyszałem dobrze kazanie — smutnie zakończyć się może i na zdrowie nie wyjdzie... Czasem też chwalić... guzami brylantowemi... od ciotek... niebezpiecznie...
— Et! — żachnąłem się — pleciesz, jak na mękach Piekarski...
— Plotę, nie plotę, moja rzecz! W Paryżu ściany i drzewa mają uszy... gdy o pewne osoby chodzi...
Wszystko wiedział. Musiała być księżna Borghese szpiegowana a o moich u niej odwiedzinach szła szeroka fama... Przez kogo, w jaki sposób dotarła do Wąsowicza, niewiadomo, powtarzał jednak zapewne to, co inni mu powtórzyli. Jak chętniebym mu opowiedział całą moję przygodę z jej cesarską wysokością, jak chętniebym mu opowiedział i o wypadkach w zameczku i o późniejszej mej roli cnotliwego młodziana... Ale będąc związany, co do niektórych szczegółów danem słowem, co do innych zaś nie chcąc kompromitować jej cesarskiej wysokości... musiałem, musiałem milczeć... Za dni parę może już jutro, wyznam mu o Simonie a wówczas, wówczas pojmie Wąsowicz, żem nie taki lekkoduch, za jakiego mnie uważa i że niema się co lękać o moją przyszłość. A guzy przeklęte, zaraz po powrocie do koszar, odpruję, wyrzucę...
Z mniejszą tedy już przykrością słuchałem:
— Rozum, jak chcesz... To com rzekł, niby bratu rzekłem... Bo my tu baczyć musimy, żeśmy w pierwszym rzędzie polacy... i baczyć musimy na nasz narodowy honor... Co francuzowi ujdzie, nam nie ujdzie...
— Wiem to lepiej od ciebie! — zauważyłem w duchu — i w najbliższej przyszłości jeszcze jaśniej sam ci to wyłożę, kolego!
Dojeżdżaliśmy do Tuilerji.

Wielki pałacowy dziedziniec lśnił od mundurów. Powitał nas pas białych zawojów mameluckich, wyciągnięty wzdłuż ścian, zielone mundury strzelców konnych gwardji, tłum oficerskich mundurów, sztabowych haftów, futrem okładanych czapraków, adjutanckich przepasek, tłum ludzi i koni, kapiących od złota i srebra, mieniących się kolorami, tłum gwarny, dumny i pyszny.
W wyciągniętych rzędach stali huzarzy Bercheny’ego i połyskujący pancerzami kirasjerzy generała St.-Cyr, dosiadający karych koni i strzelcy, przezwani „guides” — ulubiony pułk cesarza, których mundur najchętniej nosił i siódmy pułk infanterji, co uczestniczył pod Piramidami i słynni w wysokich bermycach, obrośnięci grenadjerzy Oudinota, zwani starą gwardią. Ci jedni, śmieli poufalić się z cesarzem, zwąc go w oczy, w rozmowie „małym kapralem“. Pułk 57 linjowy, najdzielniejszy z dzielnych, przezwany „le Terrible“ — straszliwym...
Oczywiście były to tylko części pułków, bo Napoljon, lubiąc parady zbliżające go do żołnierzy, na obszernem, lecz nie mogącem pomieścić tysięcy ludzi tuileryjskim podwórzu, czynił tylko przegląd wybrańców.
Pośrodku, naprzeciw cesarskich balkonów, umieścił się sztab ministra wojny Berthier, księcia Neufchatel‘u. Tam dopiero, oczy zaboleć mogły od kit wspaniałych, lampasów, orderów, buljoniastych szluf, złotem haftowanych kołnierzy i klejnotów, zdobiących mundury. Tam znajdowali się ci wszyscy pankowie, co pragnęli imponować armji.
Gdyśmy się z Wąsowiczem zbliżyli, poznawałem elegantów, znanych mi z widzenia i Achille’a de Septeuil i kapitana Sopranzi i de Flahault i Aleksandra de Girardin i Fritza de Pourtales... Wystrojeni, zachowywali się swobodnie, gdyż zwierzchności jeszcze nie było, opowiadając sobie jakoweś dykteryjki, czy czyniąc nad otoczeniem uwagi...
Ponieważ nie mieliśmy z Wąsowiczem żadnego przydziału, zjawiwszy się na paradę w charakterze widzów, jako gwardziści — zmięszaliśmy się z tłumem, zajmując miejsce na końcu sztabu ks. Neufchatelu.
Mój widok uczynił na elegantach szczególniejsze wrażenie.
— Morbleu! — wyszeptał któryś z dudków, wskazując w moim kierunku.
Udałem, iż nic nie widzę, choć znakomicie widziałem, że obserwują mnie uważnie. Również widziałem, iż przedmiotem podziwu nie jest tyle osoba ma, co guzy błyszczące, które coraz większą we mnie budziły nienawiść... Wszyscy byli przyjaciołami Canouville‘a, który również, jak i oni przed swą „niełaską”, zaliczał się do sztabu ministra wojny. Czy jednak podziwiali klejnoty jedynie, czy też domyślając ich pochodzenia, czynili złośliwe aluzje?...
Byłbym może, zgodnie z moim porywczym temperamentem, podjechał do którego z panków, prosząc grzecznie o wyjaśnienie tego dla mej osoby podziwu, a w razie uszczypliwej odpowiedzi, wyzwał na krótką po paradzie, na szable, rozmowę, gdyby w tej chwili, nie zabrzmiał głos Wąsowicza:
— O... zwierzchność nadjeżdża!
Istotnie ukazał się generał Saint-Cyr, który stanął przy swoich kirasjerach, wraz z nim marszałek Oudinot, podjechawszy do obrośniętych grenadjerów, jął dowodzącemu niemi oficerowi coś tłomaczyć, dalej nadjeżdżali Rapp, Lefebvre i Bessieres, książę Istrji, dowódca gwardji cesarskiej.
Do sztabu przyłączył się Junot, książę d’Abrantes, gubernator Paryża, na czele paru pułkowników — i śmiechy umilkły.
Pojawienie się wojskowych dygnitarzy miało oznaczać, iż za chwilę przybędzie cesarz.
— O... o... o... — pobiegł cichy szmer.
Otworzyły się drzwi wielkiego, znajdującego na wprost nas balkonu, a na nim ukazał się marszałek dworu Duroc. Zabrzmiały tony orkiestry a później gromki okrzyk:
— Vive l’imperatrice! Vive la famille imperiale!
To cesarzowa Józefina wraz z jej cesarską wysokością księżną Borghese i królową Karoliną, w otoczeniu paru dam dworu, zajmowała miejsce na balkonie. Aż weselej się zrobiło od barwnych sukien, szarf i piór dam cesarskiego dworu i ku temu balkonowi, ku pięknym, siedzącym na nim niewiastom, biegły radośnie oczy wszystkich.
Ja jeden nie podnosiłem jeno wzroku — nie chcąc, ani się patrzeć na Paulinę — ani też sprawdzać, czy dostrzegła moją obecność i przyszyte do mojej narzutki brylantowe guzy.
Schowałem się umyślnie na końcu sztabu, przypuszczając, że odszukać mnie tam przyjdzie z wielką trudnością — a zapewniam, obojętne mi były, czułe spojrzenia księżnej.
Muzyka uciszyła się, wszyscy pozostawali w pełnem skupienia milczeniu.
Nagle pobiegła po szeregach cicha komenda...
— Baczność... w prawo patrz!
A później:
— Cesarz!
Teraz dopiero z pełną mocą ozwały się trąby, bębny i cienkie piszczałki, znamionujące przybycie Napoljona.
Szeregi zamarły... a zdala, w otoczeniu błyszczącej świty, ukazał się... On...
Jechał na siwym arabie, w swym nieśmiertelnym szarym płaszczu i stosowanym kapeluszu, zamyślony, nieco pochylony do przodu. Po prawej stronie cwałował na rączym rumaku król Joachim Murat, połyskując na wszystkie strony bogactwem swego fantazyjnego, nieco teatralnego munduru, bogactwem piór, zdobiących jego kołpak i drogich kamieni, połyskujących na mundurze. Z drugiej strony, z tyłu nieco — minister Berthier, książę Neufchatelu, dalej — marszałkowie Soult, książę Dalmacji — Lannes, książę Montebello — Kellerman, Brune, Ney i Massena, książę Rivoli — nasz głównodowodzący... w Hiszpanji. Sztab cesarski był świetny i nie brakło prawie ani jednego z marszałków, snać cesarz zamierzał nową wyprawę — i wspomniałem słowa Fouché’go o gotującej się z Austrją wojnie. Za grupą marszałków, połyskujących szytemi złotem mundurami i złotemi dębowemi liśćmi na kołnierzach — ich odznaką — jechali generałowie i pułkownicy... śród nich książę Kamil na pierwszem miejscu... Nawet on w tej świetnej grupie, wydawał się świetny i wspaniały...
Orkiestry grały coraz głośniej... lecz tony ich począł głuszyć żywiołowy okrzyk:
Vive... vive... vive... vive l’empereur!
Oczy wszystkich błyszczały, czerwieniały policzki, mundury rzekłbyś — rozsadzała duma. Okrzyk ten, nie było to zwykłe powitanie władcy, to był hołd, uwielbienie składane bożyszczu, a usta mimowoli składały się do słów: wielki... niezwyciężony... bohater... z pod Rivoli, Piramid, Abukiru, Austerlitz, Jeny, Eylau...
Vive l’empereur! — coraz donośniej brzmiało huraganowe powitanie.
Orkiestry umilkły. W oczach starych wiarusów szkliły się ze wzruszenia łzy, na twarzach widniało niekłamane wzruszenie.
I ja ogarnięty ogólnym entuzjazmem, wpatrywałem się w cesarza. Mimowoli przypominał mi się wiersz... bóstwo, którego prawica łaskawa, obala trony i trony rozdawa... Bóstwo... przed którym potężni mocarze, drżący postrachem padają na twarze i zawścieklonych żołnierzy gromada na twarz upada...
Vive Napoleon! Vive l’armée!
Jak wielkim wydawał mi się w tej chwili, jakże innym, niźli wówczas, gdy rozkapryszony, strofował damy na balu, lub czynił wymówki Paulinie w jej sypialni...
Jechał pochylony, obojętny, niby nie spozierając na nikogo i nie słysząc okrzyków. Od czasu do czasu jeno, rzekłbyś, cień uśmiechu przesunął się po bladej twarzy.
Zapatrzony, z oczami, wlepionemi w tę małą a tak wielką postać, zapomniałem o świecie całym, gdy nagle...
Nagle stała się rzecz straszna...
Mój kary, zachowujący się dotąd jaknajspokojniej, czy to przestraszony muzyką i okrzykami, czy też dając folgę swym narowom, o których mnie, niestety, ostrzegano, wykręcił się raptownie i jął się cofać... To jest, nie cofała się bestja przeklęta, a wprost odwrotnie, idąc tyłem, szła naprzód, roztrącając oficerów sztabowych, w kierunku, w którym zdążał cesarz.
— Wstrzymaj pan konia! — poczęto zewsząd wołać.
Ach, gdybym mógł go wstrzymać! Ściągałem cugle, ściskałem boki, kłółem w zmięszaniu ostrogami, lecz właśnie ściągając a kłójąc, powodowałem jeszcze szybsze cofanie.
Cesarz równał się z naszą grupą.
Zrozpaczony, nie wiedząc co czynić, zamierzałem pochwycić z olstrów pistolet, a strzelić w łeb przeklętemu bydlęciu, jak to raz już w podobnych okolicznościach uczynił ze swoim krnąbrnym wierzchowcem marszałek Oudinot na paradzie — gdy kary, jakby odgadując moje zamierzenia, wykonał dwa tęgie szczupaki i mało nie obaliwszy generała Junot wraz z koniem, wpadł na orszak cesarski i przystanął tuż przed Napoljonem.
Quel est cet officier? — Cóż to za oficer? — zawołał cesarz groźnym głosem, zły, iż mu zepsuto tak pięknie się zapowiadającą paradę.
Podczas, gdy ja wyprężony, z ręką przytkniętą do kaszkietu, na pół żywy ze strachu, siedziałem na bestji djabelskiej, co teraz stała spokojnie, a marszałek Berthier spieszył, aby dać o mojej osobie należyte wyjaśnienia... przydarzyła się rzecz po stokroć gorsza...
Orli wzrok cesarza, błądzący po mojej postaci, zatrzymał się nagle na pięknych, brylantowych guzach... i z gniewnego stał się straszliwy...
Poznał je! Wszak sama nadmieniała Paulina, iż guzy pochodziły od niego i że on otrzymał je w darze od cara Aleksandra...
Czułem, iż za chwilę skonam z przerażenia. Cesarz coraz sroższym przeszywał mnie wzrokiem, gdy dobry z natury, marszałek Berthier usiłował tłomaczyć:
Sire! Bardzo przykry wypadek! Ale koń wyjątkowo widać narowny... Wszak to szwoleżer, polak.. z tych najdzielniejszych...
— Milczeć, Berthier! — wrzasnął cesarz takim głosem, iż miało się wrażenie, że zadrżały mury Tuileryjskiego pałacu — Milczeć! Odpowiedz, co ten młokos tu robi? Szwoleżerowie są wszak jeszcze w Hiszpanji...?
— Najjaśniejszy panie... — Berthier, jak zwykle w ciężkiej chwili, począł gryźć paznokcie — urlopowany, chwilowo...
— Szwęda się jeno — ostro przerwał Napoljon — ucieka z pola walki... wstyd robi polakom!
Boże, wolałbym, aby mnie zabił na miejscu!
— Nie wiesz, co się w wojsku dzieje, Berthier, a jesteś ministrem! — krzyczał, coraz więcej się unosząc cesarz — Wstyd! Hańba! Zdegraduję...
Tysiące oczu z oburzeniem wlepiło się w moją postać. Każdy z tych wiarusów zastrzeliłby mnie na miejscu, zato żem zepsuł tak piękną rewję, żem wywołał tak straszliwy gniew cesarza...
— W tej chwili błazna wsadzić do aresztu! Jutro sam z nim się rozprawię! Dla podobnych panów miejsca w armji niema... — posłyszałem groźny wyrok.
Spojrzał na mnie z pogardą, wykręcił się i pojechał dalej.
Czy żyłem, czy zdawało mi się, iż tylko żyję?
Opuściłem głowę nizko na piersi, lecz mimo to czułem, czułem najwyraźniej, jak tysiące oczu, niby zatrute strzały, przeszywały mnie równie, jak i cesarz z pogardą...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.