Lekkomyślna księżna/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Lekkomyślna księżna
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Wydawnictwo Księgarni Popularnej
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia „Siła“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


St. A. WOTOWSKI
LEKKOMYŚLNA
KSIĘŻNA
POWIEŚĆ SENSACYJNA.
WYDAWNICTWO KSIĘGARNI POPULARNEJ
W WARSZAWIE


Druk. „SIŁA“ Warszawa, Marszałk. 71, tel. 334-48.






ROZDZIAŁ I.
Przygoda w oberży

Doprawdy, gdybym się w ten słotny marcowy dzień 1809 r. nie był wybrał na wycieczkę w okolice Chantilly, nie spotkałby mnie dziwny szereg przygód niezwykłych, jaki mnie spotkał i nie zetknąłbym się z różnemi osobami, które taką w mojem życiu odegrały rolę...
Ale...
Pamiętam, mżył lekki deszczyk a błotniste kałuże, z głośnem chlupaniem, bryzgały pod kopytami gniadosza. Stąpał, niespokojnie potrząsając szyją, snać niezadowolony z zbyt powolnej przejażdżki.
— Gdzież, u licha jestem?
Rozejrzałem się dokoła. Zmrok zapadał szybko, ciemności stawały się coraz nieprzenikliwsze a tylko wysmukłe sylwetki drzew znaczyły pasmo drogi.
— Alem się zamyślił...
W rzeczy samej jechałem pogrążony w zadumę, bez celu. Urlopowany, po hiszpańskiej kampanji, z powodu lekkiej kontuzji, siedziałem w Paryżu, zdrów teraz i sam nie wiedząc co począć z czasem, w oczekiwaniu, póki reszta naszych szwoleżerów do Chantilly, gdzie znajdowały się koszary, nie ściągnie...
Prawdę rzec, nudziło mi się tęgo w onym wychwalanym Paryżu.
Bo to choć i wielkie miasto, stolica i człowiek śród bitew wciąż marzył, aby tam się dostać, ale wojskowemu zawszeć markotno bez rąbaniny, pochodów i kolegów... Było tu i paru naszych — i szef Stokowski i kapitan Jerzmanowski i Wąsowicz porucznik. Pierwsi ciągle zajęci służbą i przygotowaniami, w oczekiwaniu przybycia pułku krzątając się po koszarach, niby wśród ataku, wcale gadać z nikim nie chcieli a Wąsowicz, zakochawszy się w jakieś mademoiseli, całe dnie u francuzicy przesiadywał...
Nudziłem się tedy, jak szabla w pochwie, a że kontuzja przestała dokuczać, włóczyłem kędy oczy poniosą, póki nasi nie przyjdą a Napoljon do nowego marszu nie wyda rozkazu...
Żeby choć z urodziwą niewiastą było się spotkać!
Łyskały okiem w Paryżu, niby te wszystkie damy na nasz błyszczący mundur a zęby szczerzyły, aleć to wszystko takie delikatne a wysztafirowane, że nie wiadomoć, ani z której strony zajść, ani jak się zabrać, ani jak zagadnąć... ani w jakie cirkumfibulacje z taką elegantką się wdać...
Zostawał jedynie towarzysz... gniadosz...
Też, w ów marcowy wieczór, ja Stanisław Gasztołd, podporucznik szwoleżerów gwardji, znudzony włóczeniem się po ulicach a oglądaniem Wersalu i Tuilerji, poszedłem do koszar, dosiadłem konia a pojechałem, prosto przed siebie...
Jadąc, wspominałem niedawne dzieje.
Przed dwoma laty, dwudziesto dwuletni młodzieniaszek, zaciągnąłem się pod orły cesarskie, by później przejść do pułku szwoleżerów, sformowanego przez hrabię Krasińskiego. Ot, tamci to była służba! W bojach pod Saragossą i w świetnej Somosierskiej szarży... Tam cesarz nas pozdrawiał wołając „niech żyją polacy”, tam zdobyłem tyle upragnione szlify oficerskie...
Piękne to były czasy, my szwoleżerowie jednym z najpierwszych pułków najświetniejszej armji w Europie a niejeden oficer wstępował do nas na szeregowca, zrzekając się swej rangi, byle się znaleść w szeregach, nas szwoleżerów...
Z dumą myślałem, jakie wrażenie sprawić musiał mój awans tam, na moich staruszków, zamieszkałych w skromnym dworku nad Pilicą, jak zmartwić się oni musieli z wieści początkowej o mej ranie — a następnie ucieszyć, iż syn ich jest nietylko zdrów, ale jest podporucznikiem, podporucznikiem gwardji cesarskiej...
Hej! Z podporucznika tak łatwo zostać porucznikiem, kapitanem, majorem, pułkownikiem... ba.. nawet marszałkiem...
Czyż inaczej awansowali Lannes, Bessieres, Murat, Oudinot... tylu innych...
Do stu bomb i kartaczy! Wszak wciąż przebąkują, iż pójdziemy tam, nad Wisłę, rozszerzyć księstwo Warszawskie a odzyskać dawne nasze granice. Przebąkują... to musi być prawda! Napoljon, niby to w przyjaźni i z moskalem i z austryjakiem. Ale, jak, co, wiadomo!
Taka przyjaźń czarta warta! Pójdziemy, a wówczas jakie miny zrobią w Warszawie ci panicze z pod znaków ks. Józefa, Dąbrowskiego i Zajączka, kiedy mnie zobaczą w mundurze oficera gwardji cesarskiej... Ciekawe? A tak ze mnie dworowali, gdym wstępował na zwykłego szeregowca.
Podobny wątek myśli snuł się w mojej głowie... kiedym nagle się ocknął i rozejrzał dokoła...
Jadąc wprost przed siebie, w okolice Chantilly, ujechać musiałem dość daleko a skręcić na jakąś boczną dróżkę, bo główny trakt zaginął zupełnie a zdala nie widać było zarysów miasta...
Hm... mruknąłem... zagubiłeś się, panie podporuczniku Gasztołdzie, lecz nieszczęścia niema! Francja nie Hiszpanja, nie grozi, z za drzewa, niespodziana kula gerylasa... Wnet zasięgniemy języka, toć nie pustkowie...
Ponagliwszy do szybszego kłusa gniadosza, raźno ruszyłem naprzód.
Przewidywania nie zawiodły. Po paruminutowej ledwie drodze, ujrzałem zdala migające światełko. Był to słaby odblask i pochodził z jakowegoś domku. Kiedym bardziej się zbliżył, rozeznałem iż ów domek jest oberżą, jedną z licznie rozsianych w okolicach Paryża. Stała nieco na uboczu, schowana śród drzew a czerwona latarnia, zawieszona pod szyldem, oświetlała wielkiemi złotemi literami wymalowany napis — „Repos au voyageurs” — odpoczynek podróżnym.
Nie ja jeden snać musiałem skręcić do tej karczmy, gdyż na podwórzu, stała wcale pięknie wyglądająca karoca, tudzież kilka koni — na pierwszy rzut oka, po wojskowych czaprakach, rozróżnić było można, należących do oficerów.
— Ha! Zacna zebrała się kompanja — pomyślałem — tym panom wszystko jedno gdzie pić, byle wino było dobre!
Nie namyślając się długo, zeskoczyłem z gniadosza, przywiązałem go również do płotu i śmiałym krokiem wszedłem do izby.
Buchnęło na mnie ciężkie, oparne powietrze.
Za długim, wysokim szynkwasem gospodarowała coś koło gąsiorów przystojna, tęga szynkareczka.
Nieco opodal, za stołem, na drewnianych zydlach, siedziało dwóch oficerów huzarskich, pułku Bercheny’ego i wcale nieźle już musieli pociągnąć, o czem świadczyły twarze zaczerwienione i pijacka głośna rozmowa.
Obrzuciwszy wzrokiem owych jegomościów — a widząc, że szarże mieli ze mną równe, nie kwapiłem się im pierwszy składać ukłonu. Oni również zerknęli przelotnie i prowadzili dalej swą gawędę, nie zwracając na mnie uwagi.
Nieco zły, wykręciłem się do dudków tyłem a trzasnąwszy głośno rękojeścią pałasza o stół, zawołałem o wino.
Podskoczyła szynkareczka.
— O pan porucznik — rzekła, spoglądając na mój mundur — nosi nieznane dystynkcje, wolno zapytać, jaki pułk... wszak odznaki gwardji cesarskiej...
— Dziwi mnie bardzo — odparłem — że go tu nie znacie, moja panno! Szwoleżerowie gwardji! Polacy! Jeden z pierwszych pułków najjaśniejszego pana...
Za mną rozległy się lekkie śmiechy. Widocznie huzary pozwalały sobie na jakieś uwagi.
— Tak! — powtórzyłem — jeden z najpierwszych pułków. I uszybym temu uciął, ktoby ośmielił się zaprzeczyć!
Uwagi tamtych durni z tyłu umilkły. Natomiast szynkareczka, nalewając złociste wino, mówiła.
— Szwoleżerowie... o wiem... Wiem, ci co to tych hiszpańskich zbójów, w tych górach, tak tłukli... Wiem, nawet w gazetach pisali... Pan porucznik, polak? O to bardzo miły naród! Każdy polak ma podobno na imię Stanisław i jest przystojny... Czy i pan porucznik... Stanisław?
Udobruchany nieco roześmiałem się szczerze.
— Zgadłaś moja obywatelko! W rzeczy samej, na imię mi Stanisław, ale i inne u nas też bywają imiona... Ażeby cię przekonać, rozpowiem o twojej oberży kolegom, którzy niechybnie zapragną zobaczyć, tak miłą gosposię...
— Bardzo, bardzo proszę! I pan porucznik niechaj też częściej zagląda! Do nas bardzo blizko ze stolicy, tylko trzeba jechać nie tą drogą, na prawo... pan zdaje się z prawej strony przyjechał... a na lewo...
— Wiem — poświadczyłem, choć z jej ust dopiero dowiadywałem się o należytym kierunku, rad iż nie muszę rozpytywać o drogę, a tem może dostarczyć, z tyłu siedzącym huzarom, powodu do dowcipków, z przyczyny mej nieznajomości okolic Paryża — wiem i nie omieszkam wizytę powtórzyć!
— Będę czekała — szepnęła cicho — bardzo lubię oficerów... męża mam starego... i nudzę się tu sama...
Co powiedziawszy, szybko uciekła za szynkwas, gdzie z miną poważną, jęła gospodarzyć śród flaszek i gąsiorów.
— Wcaleś moja acani, niczego — pomyślałem nabijając lulkę a pociągnąwszy francuskiego cienkusza z kubka — wcaleś niczego i w rzeczy samej, warto będzie te odwiedziny powtórzyć. No, a teraz przyjrzyjmy się tym pankom od Bercheny’ego, bo, jak jeszcze który, choć nieznacznie się skrzywi, to jakem szwoleżer i szlachcic polski, mimo wszystkich zakazów przeciw pojedynkom cesarza... nie przepuszczę... Wykręciwszy się nieco z zydlem, śmiało spojrzałem na dudków..
Ci jednak, czy zapomnieli naprawdę o mojej obecności, czy nie chcieli wszczynać awantury, teraz siedzieli odwróceni, coś szepcząc do siebie a ich spojrzenia biegły w zgoła odmiennym kierunku.
Patrzyli, w pogrążony w mroku kąt izby a przytem tak się wzajem poszturgiwali, uśmiechali, zamieniając przyciszonym głosem jakieś spostrzeżenia, że w pierwszej chwili odniosłem wrażenie, iż w głowach im się pomięszało, albo upili się do nieprzytomności.
Jąłem zaciekawiony, w tąż stronę spozierać a gdy oko nieco przywykło do ciemności i ja, z kolei, zdumiałem.
W mrocznym zupełnie rogu izby, siedziała jakaś niewiasta, ubrana czarno, z głową otuloną wielkim zawojem, że cała jej postać, rzekłbyś, zlewała się z otaczającemi ciemnościami. Teraz dopiero wspomniałem o oczekującej na dworzu karocy, domyślając się, iż nią przybyć musiała nieznajoma.
Nadstawiłem ucha.
— Kto to może być? — mówił jeden z huzarów.
— Sądzę, że coś lepszego...
— Przyjechała karetą...
— Może aktorka...
— Sacrebleu! Doprawdy, nie wiem...
— Zagadać?...
— Jeśli masz odwagę...
— Jabym nie miał!
Właśnie podnosił się już z miejsca młodszy z panków od Bercheny‘ego, gdy w tejże chwili, w drzwiach oberży ukazał się człowiek, wyglądający na woźnicę. Podszedł do nieznajomej i niespokojnie rozglądając się dokoła, szepnął:
— Czy długo jeszcze oczekiwać będziemy?...
— Sądzę, wyruszymy wnet. Już ósma wieczór. Miał być o szóstej... — zabrzmiał melodyjny głos. — Nie przyjedzie...
— Więc mam szykować się do odjazdu?
— Tak!
Woźnica wyszedł, nieznajoma zastukała na szynkareczkę, aby uiścić swój rachunek.
— A więc miało być słodkie randez-vous, które się nie udało... mówił teraz starszy huzar... Hm, biedna dama! Nie dziwię się, iż siedziała markotna! Ale też sobie i miejsca wybiera, na spotkania!
— Tam do czarta! — krzyknął niemal głośno jego towarzysz — a możebyśmy tak nieobecnego zastąpili!
— Wcale niezły pomysł, tylko spiesz się, bo już odchodzi!
W rzeczy samej, nieznajoma powstawała, kierując się do wyjścia. Szła powoli, majestatycznie, nie zwracając na obecnych uwagi, gdy oficer poderwawszy się szybko z miejsca, zastąpił jej drogę.
— Madame!
— Doprawdy, nie pojmuję?... — bąknęła zdziwiona.
— Właśnie widzieliśmy, że pani siedzi sama, się nudzi i dlatego tak rychło opuszcza ten przybytek.. Sądziliśmy więc...
— Proszę mnie przepuścić! — rzekła ostro, przerywając potok wymowy pijanego.
— Zaraz, zaraz, ma toute belle! Więc, pragnęliśmy zaprosić do towarzystwa...
— Wstyd, aby huzar francuski zaczepiał niewiasty, które nie dają do tego żadnego powodu! Proszę pozwolić mi przejść!
— No... no... myślę, że bardzo wielkie damy w podobnej oberży bywać nie mogą... Karetą, ślicznotko, nam nie zaimponujesz! A parę mile spędzonych chwil w kompanji oficerów, despektu nie przyniesie! Pocóż tyle certacji!...
— Błazen!
— Wymyślać poczynasz! O, to nie tylko nie przepuszczę, ale welon, co zasłania piękne wdzięki, wnet uchylę...
Podniósł ręką, jakby pragnąc spełnić swą groźbę. Nieznajoma cofnęła się o krok i rzuciwszy wzrokiem w moją stronę, zawołała:
— Czyż doprawdy nikt z noszących mundur, nie stanie w obronie napastowanej białogłowy!
I bez tego wykrzykniku, miałem ochotę w całą historję się wdać. Raz, że chciałem huzarkowi udzielić nauki za śmiechy z najpierwszego pułku szwoleżerów gwardji, po drugie, żem zawsze stawał w obronie kobiety.
Zagrała tedy we mnie krew a zbliżywszy się do natręta zapytałem, niby to pozornie spokojnie:
— Hola! Kochasiu! A odkąd to huzarowie Bercheny‘ego wprowadzili zwyczaje zbójeckie?
— A tobie, gołowąsie, co do tego?
— To mi do tego — rzekłem — iż nie lubię, gdy byle kto mi staje na drodze!
Tu ująwszy wąsala pod ramię, ponieważ natura sił mi nie poskąpiła, pchnąłem go tak, iż potoczył się o parę kroków i upadł na ławę.
— Droga wolna, madame... — zwróciłem się z ukłonem do nieznajomej... — proszę iść...
Lecz przeciwnik mój, powstawszy z miejsca, wyciągał już pałasz.
— Powiadasz wolna? — krzyknął — Zobaczymy, jak dla kogo, bo ty na sucho nie ujdziesz...
Towarzysz jego również obnażył broń.
— Chętnie wam stanę — odparłem z uśmiechem, patrząc na ich rozsierdzone miny — jak sobie nawet chcecie, czy obaj razem, czy oddzielnie, z osobna. Ot! tak tylko zaznaczę, że jak obaj razem, to wyglądać będzie nie na pojedynek, a na napad zbójecki... No, en awant, zaczynajcie...
— Nie jesteśmy bandytami a oficerami — rzekł drugi huzar, chowając pałasz do pochwy — towarzysz został obrażony przez waści, słusznie mu się satysfakcja należy... Co do mnie... później zobaczymy... Nie chwal się tak, młokosie...
Zadźwięczały ostrza naszych szabel. Huzar napadł na mnie z niebywałym impetem, lecz wnet po paru złożeniach poznałem, iż z wcale mizernym mam do czynienia przeciwnikiem. To też, nie zamierzając przedłużać zabawy, puściłem tego młynka, co to mój ojciec, gracz w szable nad gracze, jeszcze za młodu mnie wyuczył a wytrąciwszy francuzowi broń z ręki, że z hałasem upadła w róg pokoju, odezwałem się spokojnie.
— Dość?
Obaj milczeli. Jeno rozbrojony mój przeciwnik gryzł wąsy ze złością.
— A może acan ma ochotę stanąć, drugi mości zabijako?
— Nie widzę powodu, abyśmy mieli się rąbać — rzekł tamten, snać rozważniejszy. — Mój kolega postąpił nieco gorąco, za co dostał naukę...
— Skoro tak, żegnam... A i na przyszłość, pamiętajcie... polakom w drogę nie wchodzić!
Rzuciłem złotą monetę szynkareczce, która głośno lamentując, przyglądała się naszej utarczce i szybko wyskoczyłem z izby. Ku mojemu zdumieniu, nieznajoma siedziała w karocy i z niej obserwowała całą scenę.
— Pani jeszcze tu?
— I w moich żyłach płynie rycerska krew — posłyszałem odpowiedź — siły nie miałam odjechać, aby się przódy nie dowiedzieć, co się stało z moim obrońcą...
— Doprawdy?..
— I mu podziękować...
Mała, wypieszczona, woniejąca rączka, wysunęła się z okna karocy i sama jakoś przylgnęła do moich warg. Chwilę stałem oszołomiony, nie wiedząc co gadać, ani nie śmiąc nawet oczu podnieść, bo to żołnierzowi łacniej się rąbać, niźli z niewiastą dyskurs wieść. Wreszcie rozumiejąc, że cośkolwiek należy powiedzieć, jąłem mruczeć:
— Bo... bo... tedy... madame...
— Chciał porucznik, suponuję — rzekła, z lekkim śmiechem w głosie — zapewnić mnie o swej gotowości do dalszej opieki...
— Tak...
— Owszem, chętnie przyjmuję, panie kawalerze. Więcej dodam, rada z niej będę, bo osłonić mnie może od nowej napaści. Nie wiele czasu zajmie... do Paryża niedaleko...
Ruszyliśmy.
Dama jechała w karecie, ja cwałowałem na moim gniadoszu obok. Teraz ośmielony, starałem się ją lepiej zaobserwować. Twarzy rozeznać nie mogłem, gdyż wciąż przesłaniał ją ten przeklęty woal, sądząc z głosu jednak musiała być młodą. Domyślałem się również, niewiedzieć czemu, że musi być piękną, wszak tak cudną do pocałunku wyciągnęła rączkę.
Lecz kim mogła być ona? Aktorką? Damą z wielkiego świata, oczekującą na amanta? Karoca, jak zauważyłem, nie nosiła żadnej cyfry, ani herbu, woźnica nie był ubrany w liberję, znamionującą świetny ród, lub dostatek.
Więc?
Nieznajoma, jakby sądząc, iż pierwsza winną jest wyjaśnienie, poczęła:
— Oczekiwałam na kogoś, kto miał przybyć w bardzo pilnej sprawie i nie przybył... Wybrałam tą oberżę, sądząc, iż w niej nikogo nie napotkam...
— Tymczasem, bywa tam pono wielu oficerów... zdaje się gwoli przystojnej gosposi...
— Nie powinnam była wchodzić.. ale zimno dojmujące na dworze... Nie mogłam wszak godziny marznąć w pojeździe... Co za straszliwa nauka! Boże! aż boję się pomyśleć... gdyby nie pan...
— Et, wspominać nie warto!
— Porucznik sobie nie imaginuje, z jak przykrej opresji mnie wyratował!
Zamilkła. Ja również nie wiedziałem, co dalej prawić, chcąc podtrzymać rozmowę. Korciło mnie, aby dowiedzieć się czegoś bliżej i zobaczyć oblicze nieznajomej. Lecz należało postępować oględnie a politycznie. To też po dłuższym namyśle, podczas gdy ona wciąż siedziała zatopiona w rozważaniach, odezwałem się nagle:
— Przecenia miłościwa pani moje zasługi! Com uczynił, uczyniłby każdy inny na mojem miejscu! Lecz, gdybym w dalszym ciągu na co mógł być przydatny... jestem na rozkazy...
— Ach, nie... Dziękuję... Może później... Pan jest szwoleżerem gwardji?
— Tak! — potwierdziłem dumny, iż dama odrazu rozeznała mój mundur — Z pułku lekkokonnego, ulubionego pułku cesarza Napoljona! Jesteśmy polacy i wszyscy w obronie najjaśniejszego pana, ojczyzny i... czci niewiasty na kawałki damy się porąbać... nie, raczej na szablach, zawsze rozniesiemy naszych nieprzyjaciół...
— Pięknie powiedziane...
— Wielki to dla mnie honor, pani, iż jej się sprezentuję... Podporucznik Stanisław Gasztołd... kwaterujący w koszarach Chantilly...
— Gasz...tołd... — powtórzyła, z trudem wymawiając cudzoziemskie dla niej nazwisko — Stanislas... Stanisław... bardzo ładne imię...
— Masz i ta — pomyślałem, wspominając niedawną rozmowę z oberżystką — wszystkie francuzki tylko tyle o nas wiedzą, iż nosimy takie imiona — a głośno dodałem — Tam, więc, łaskawa pani, można mnie szukać i zawsze...
— Może kiedy skorzystam... — dorzuciła, jak znów mi się wydało, z lekkim w głosie śmiechem.
Znów zapadło milczenie. Zaiste, nie była moja nieznajoma zbyt rozmowną i mimo wszelkich zapewnień o wdzięczności z racji jej okazanej przysługi, skłonną do szczerszej rozmowy, lub udzielenia o swej osobie bliższych wyjaśnień.
Urażony nieco, cwałowałem teraz przy oknie karety, oczekując aż się odezwie — lecz daremnie. Tak to, bez słowa jechaliśmy może z kwadrans, póki nie zajaśniały pierwsze światła przedmieść Paryża.
Zauważywszy je, nieznajoma zawołała na woźnicę, aby przystanął.
— Tu waćpana pożegnam — oświadczyła, wyciągając ku mnie rączkę — dalsza opieka byłaby zbyteczną...
— Skoro pani sobie tego nie życzy...
— I jeszcze mam jedną prośbę!
— Słucham?
— Aby waćpan nie jechał w ślad za moją karetą i nie starał się dowiedzieć, ani dokąd się udaję, ani kim jestem!
Ach, więc tak! Starała się mnie najwyraźniej pozbyć. Na tem miała się zakończyć, tak pięknie rozpoczęta przygoda. Nie było to nazbyt grzecznem ze strony nieznajomej, lecz dalipan, cóż miałem czynić — raz stanąwszy w obronie napastowanej kobiety, nie wypadało mi w dalszym ciągu, wobec niej, okazać się natrętnym.
— Ha, trudno! zastosuję się do rozkazu! — rzekłem, z wielkiem rozczarowaniem w głosie — Jeśli taka wola miłościwej pani!...
— To rozumiem! To jest prawdziwy rycerz! — zawołała, wychylając głowę z karocy — Zresztą, może podobne poświęcenie znajdzie nagrodę! Wiem kim waćpan jest, wiem, gdzie go szukać i skoro stosowna chwila...
Tu figlarz przypadek a raczej, wiatr figlarz, wypłatał nieznajomej najzłośliwszą psotę. Gdy tak przemawiała do mnie, wychylona przez okno karocy, zefir złośliwy, poderwawszy silnym podmuchem zasłonę, obnażył twarz całkowicie, którą dotychczas ukrywała starannie.
Spojrzałem... i osłupiałem... tyle nadobną była moja dama. Rysy delikatne, niby rżnięte w greckiej kamei, ogromne czarne oczy, olśniewająco biała płeć, usta kraśniejsze od malin..
Kiedym przez chwilę ją podziwiał, podczas, gdy ona walczyła, aby naprawić wyrządzoną przez wiatr psotę, wargi moje wyszeptały mimowolnie:
— Jaka piękna...
Teraz znów już siedziała z głową owiniętą a w tonie, jakim ozwała się do mnie, niewiedzieć co przebijało — czy śmiech z mego podziwu, bom szczerze mówiąc, zagapił się na nią z miną wielce głupią, czy niezadowolenie z przypadkowego uchylenia rąbka tajemnicy.
— Takam piękna — rzekła — No... no... wzruszonam doprawdy podobną kontemplacją... A może, porucznik, mnie zna?
— Nie! — wyznałem szczerze.
— Dziwnem by było, gdyby pan mnie znał, gdyż zaledwie od paru dni jestem w Paryżu. Tylko chciałam zażartować... A teraz, piękne adieu! I tak ujrzał waszmość moją twarz, której nie powinien był ujrzeć! Lecz liczę na dyskrecję...
— Ach...
— A gdybyśmy się kiedy przypadkowo spotkali... aczkolwiek to mało prawdopodobne... mam nadzieję, że się waćpan nie zdradzi, iż wogóle się znamy...
— Parol oficerski...
— Bo... bo... jeśli monsieur Stanislas będzie grzeczny... to... to... sama...
Kareta szybko odjechała, a ja jeszcze przez długą chwilę, stałem nieruchomo na miejscu.


ROZDZIAŁ II
W Saint-Cloud.

— Gdzieżeś ty wczoraj przepadał — zagadnął nazajutrz Wąsowicz, gdy zrana napotkał mnie na koszarowym dziedzińcu w Chantilly — zachodziłem wieczorem do ciebie a tu mi zameldowano, że mości porucznik dokądciś wyruszył i późno w noc go niema... Ho, ho, gratuluję, czynimy konkiety śród paryżanek...
— Niestety, jeno gwoli spaceru jeździłem w okolice Paryża, drogę żem zmylił i stąd opóźnienie... Ale w rzeczy samej, przypadkiem napotkałem niewiastę wielkiej urody — odparłem nie chcąc go wtajemniczać we wszystkie szczegóły — i doprawdy zaciekawiła mnie ona... Ty dłużej siedzisz tu a wielkiś światowiec i bywalec...
— Tam, do djaska! — przerwał ze śmiechem — odrazu imaginowałem sobie, że była przygoda. No, a poznałeś ją?
— Nie, przejeżdżała przypadkiem w karecie... wyjrzała... ot wszystko...
— Jak wygląda?
— Brunetka o oślepiająco białej cerze, wielkie ogniste oczy, rysy najdelikatniejsze i najregularniejsze, jakie sobie wyobrazić można...
— Oniemiałeś na jej widok?...
— Nieco... I dla tego zapytuję ciebie, czy nie wiesz, kto to być może...
Wąsowicz, jak szalony począł się śmiać.
— Ależ widzę zrobiła na waści wrażenie. Niczem, pamiętasz, w wierszach naszego zacnego Trębeckiego:

Cóż to jest! Gdy cię ujrzę zaraz kolor zmienię
Albo blednieję, albo zbytnio się czerwienię
Gdy chcę do ciebie mówić, mięsza mi się mowa...

— Miast dworować — rzekłem, nadąsawszy się srodze, by pokryć konfuzję — racz powiedzieć, czy nie jest to która z dam znanych w Paryżu! Może aktorka?
— Doprawdy, nie wiem — odparł — ale nie wiedziałem, żeś taki Filo romansowy i tak... interesować się umiesz ...jeno z wejrzenia... Przyznaj się, tam coś więcej być musiało..
— Nic ponadto, com powiedział! — uciąłem krótko, zły, iż nie zdobywszy żadnej wiadomości, jeszcze naraziłem się na drwiny. — Zostawię cię teraz samego, muszę opatrzyć konia...
Powstrzymał mnie za ramię.
— Nie sierdź się zaraz... A to gorączka! Urazić nie chciałem... A nie dowiedział się waćpan jeszcze najważniejszej sprawy.
— Co?
— Jesteśmy dziś zaproszeni.
— Dokąd?
— Dokąd?... Do... cesarza!
Osłupienie moje było tak wielkie, iż zdążyłem jeno wybełkotać:
— Żarty?
— Żadne żarty. Cesarz nas zaprosił do Saint-Cloud!
— Do Saint-Cloud?
— Tam przebywa teraz i od czasu do czasu, urządza bale. Zaprasza na nie prawie wszystkich oficerów gwardji, obecnych w Paryżu. Ponieważ, my szwoleżerowie, cieszymy się łaskami, Berthier przysłał do Stokowskiego zawiadomienie, że i nas prosi...
— Tam do licha!
— Czego klniesz, miast się cieszyć!
Przekleństwo wyrwało mi się z nadmiaru wrażenia. Co innego widzieć Napoljona zdala na polu bitwy, krzyczeć „vive l‘empereur“ i dać się choć zabić dla niego, co innego na balu, w tym całym świetnym orszaku... Sam nie wiedziałem, czy radować się, czy martwić... i jak niczego się nie bałem, czułem dziwne ściskanie koło serca...
— I zobaczymy cesarza, tak zblizka?
— A pod Somosierrą go nie widziałeś?... Tylko dziś nie każe ci zdobywać skaliste wąwozy, najwyżej poleci tańczyć z damami...
— Uf....
— Nie sap!... Z „lansierem” i „kadrylem” może jako tako pójdzie... A jeszcze, kto wie, twoją tam nieznajomą napotkasz... Czyść mundur, guziki, szlufy... Uszy do góry... Spotykamy się wieczorem i idziemy ze Stokowskim, we trójkę... A teraz, amigo... żegnaj...
I śmiejąc się, pozostawił mnie samego.

Przed ósmą, stanęliśmy przed kratą w Saint-Cloud. Wejścia pilnowało dwóch szyldwachów-grenadjerów, w bermycach. Na dziedzińcu pełno i tłoczno było od karet i pojazdów. Po okazaniu kart naszych, z zaproszeniami, pełniącemu służbę szambelanowi, podążyliśmy na górę wielkiemi marmurowemi chodami, przybranemi zielenią i znaleźliśmy się w cesarskich salonach.
Salony były rzęsiście oświetlone nieskończoną ilością świec, rozmieszczonych w kandelabrach i wiszących żyrandolach.
Gości było już pełno.
W pierwszej chwili oślepiony zostałem blaskiem mundurów i przepychem ubiorów kobiecych.
— Stańmy gdzie w kącie! — szepnąłem do Wąsowicza. Ten jednak snać nie po raz pierwszy na tych salonach bywalec, przytrzymał mnie zlekka za ramię.
— Nic się nie bój — szepnął z uśmiechem — a do kąta się nie pchaj! Ot, tu staniemy a zobaczysz to, co nie wiem, czy kiedy, po raz drugi, uda ci się w ciągu twego żywota zobaczyć!
Ukryty nieco za kolumną, począłem obserwować. Cały ogromny salon obity jedwabiem zielonym z wielkiemi złotemi girlandami, a w nich orłami cesarskiemi, był wypełniony barwnym tłumem, połyskującym od szlif, naszyć, gwiazd, krzyżów i orderów. Kobiety, niemal obnażone, tonęły w powodzi koronek, piór i muślinów. Zewsząd dobiegał gwar wesołych i ożywionych głosów.
— Dawne spartańskie obyczaje rewolucji — mówił mój towarzysz — ustąpiły teraz miejsca zbytkom. Cesarz pragnie, aby jego dwór był najświetniejszym w Europie. Sam nie wydając na siebie niemal nic, żąda, aby jego rodzina i otoczenie występowały z przepychem i bogato...
Rozmyślając nad zasłyszanemi słowami, spozierałem na te kobiety prawie nagie, spozierałem na twarze wodzów, których dotychczas jeno zdala podziwiać mogłem.
— Przyglądasz się naszym marszałkom — ciągnął dalej Wąsowicz — słusznie, bo poza paroma, którychś dotychczas widział na polu bitwy, zapewne nie znasz z nich większości... O tam stoi cała grupa...
W rzeczy samej, zdala widać było ich szyte złotem mundury przyzdobione takiemiż złotemi, wawrzynowemi liściami.
— Massena, Ney, Lannes.
Ogarnęło mnie nieopisane wzruszenie...
— A tam Augerau...
Patrzyłem, wytrzeszczając oczy, na te znakomitości, które dotychczas znałem li tylko z nazwiska.
— A ta pani w tej czerwonej tualecie, co tak wymachuje rękami?
— Marszałkowa Lefebvre, istny postrach dworu. Prała kiedyś bieliznę cesarzowi i stale zachowuje się tu, jakby była u siebie w pralni.
Ostatnia ta uwaga zastanowiła mnie głębiej. Toć wszyscy ci świetni marszałkowie wyszli z nicości i tylko niezwykłej gwiezdzie cesarza zawdzięczali swe dostojeństwa. Massena wszak był kontrabandystą, Ney kiedyś robił beczki, Lannes pracował, jako chłopiec okrętowy...
— Tak, tak — powtórzył Wąsowicz, gdyby odgadując moje myśli — każdy z nas nosi, jak sam powiedział cesarz, buławę marszałkowską w tornistrze zwykłego żołnierza — a cały ten dwór, mimo pozorów wielkiej świetności, sprawia dziwne wrażenie. Jak wiesz, byłem paziem u Stanisława Augusta! Mniej bogato tam było, lecz jakże inaczej! Tu patrzy się na nich, jak na bóstwa, ale w gruncie, dwór to bez żadnej tradycji...
I mnie, prostakowi, nieprzywykłemu do blichtru, otwierały się oczy.
Dwór ten, tak wspaniały zdaleka, zblizka tracił. Obok kobiet bardzo wytwornych i bardzo bogato wystrojonych, zasiadały żony marszałków, niezbyt przyzwyczajone do noszenia dworskiego płaszcza. Prawie tak samo było z ich mężami, których haftowane mundury, tak świetne na paradzie, tak piękne na placu boju, nieprzyjemne stanowiły przeciwieństwo ze słowami i manjerami niezbyt dworskiemi. Ta szczególna mieszanina, pobudzałaby do śmiechu, gdyby główna osobistość Napoljona, nie przejmowała jakimś poważaniem i strachem, które zacierały myśl o śmieszności, lub przynajmniej stłumiły jej skutki.
— A ten to kto?
Pomiędzy tłumem przechodził czarno ubrany mężczyzna, osobliwszej postaci. Mógł mieć około piędziesięciu lat, był szeroki w ramionach, lecz szedł przygarbiony, kulejąc, wsparty o laskę, o srebrnej, cyzelowanej gałce. Nosił czarne ubranie, bez żadnej ozdoby i takież czarne jedwabne pończochy. Jednak taki autorytet bił od tej niepozornej postaci, iż wszyscy przed nim rozstępowali się z szacunkiem.
— Kto to? — powtórzyłem ze zdziwieniem.
— Pan Tayllerand, książe Perigord, który właściwie trzęsie wszystkiem i śmie, jedyny, sprzeciwiać się cesarzowi...
— A ten? — wskazałem na jegomościa, o lisim wyrazie twarzy.
— Fouché... minister policji, największa kanalja, jaką wyobrazić sobie można, ale niechciałbym go mieć za wroga...
Nagle rozległ się cichy szmer i gdyby dreszcz przebiegł po zebranych. Dwaj kamerdynerzy szeroko rozwarli białe złocone drzwi i przez nie śród nizkich ukłonów obecnych, weszła grupa osób.
— Czy to już cesarz? — zapytałem.
— Nie cesarza oznajmiają — to tylko książęta i księżne cesarskiego dworu. Nie znoszą one cesarzowej Józefiny i stale, ku wielkiemu niezadowoleniu Napoljona, urządzają się tak, aby nie wchodzić w jego orszaku, wślad za cesarzową, a przed nią...
Wpiłem się wzrokiem w tą grupę, gdy on dalej prawił:
— O ten wysoki z czarnemi bokobrodami, przybrany w fantastyczny kostjum, to szwagier cesarski Murat, od niedawna król neapolitański, obok niego żona królowa Karolina, dalej druga siostra cesarza, Eliza, wielka księżna toskańska, a ta trzecia...
— A ta trzecia? — powtórzyłem, przejęty niewiedzieć jakim dreszczem.
— Ta trzecia... Paulina, księżna Borghese... Ale też zrobiła na tobie wrażenie — dodał, spoglądając na moją osłupiałą minę.. nic dziwnego jest tak piękną, iż każdy musi się w niej zakochać...
— Ta.... ta.. to siostra cesarza... księżna Borghese?
— Cóż tak głupio pytasz? Tak, jej wysokość księżna Paulina!
Stałem z wlepionemi oczami w piękne zjawisko. Lecz nie zwykła, klasyczna uroda księżnej zamieniła mnie nagle w kamienny słup, nie ten dziwny czar jaki rozsiewała dokoła... Azaliż to było możliwe, czy śniłem, czy z powodu zbytniej odległości, było to li tylko przywidzenie? Najwyraźniej, wydało mi się, iż wczorajsza moja nieznajoma... była księżną Borghese...
— Cóż tak patrzysz?
— A bo... począłem sam nie wiedząc co mówić, ani jak tłomaczyć moje osłupienie.
— Ten co koło niej się kręci, z miną poważną, choć nieskończenie głupią, to jej dostojny małżonek, książe. Przystojny, ale hm... hm... nieco półgłówek i sam cesarz mu to często publicznie wytyka. To też piękna Paulina niezbyt się z nim liczy i wiele o niej niezwykłych opowiadają historji. O... bardzo dziwnych historji... — począł, lecz nie dokończył, bo w tejże chwili rozwarły się drzwi i poprzedzony paru bogato ubranemi paziami ukazał się jakiś dygnitarz, wołając donośnym i dobitnym głosem:
— Najjaśniejszy pan idzie!
To generał Duroc, wielki marszałek dworu, oznajmiał cesarza.
Napoljona widziałem już parokrotnie. Stał o parę kroków od nas, gdy pod Somosierrą pozdrawiał szwoleżerów, wołając „niech żyją polacy”. Ale trudno dla kogoś, co nigdy z bliska się z nim nie stykał, będzie pojąć, jakiem głębokiem i niespodziewanem było wrażenie, ilekroć się znajdowało w jego obecności.
Co do mnie doznałem jakiegoś osłupienia, jakiegoś niemego zdziwienia, które nas ogarnia na widok wszelkiej cudowności.
Zdawało mi się, że był otoczony aureolą. Jedyną myślą, która mi przyszła, kiedym się ocknął z pierwszego olśnienia, było to, że jest niemożliwem, aby taka istota miała umrzeć, żeby organizacja tak potężna, genjusz tak wielki, mógł kiedykolwiek obrócić się w niwecz.
Wszedł ubrany, jak zwykle w swój ulubiony mundur strzelców gwardji — zielony z białą kamizelką i takiemiż spodniami. Takim widywaliśmy go na polach bitwy. Miast tylko wysokich butów, nosił białe jedwabne pończochy i lakierowane pantofle.
Koło niego postępowała cesarzowa, dość wysoka, wysmukła o śniadej cerze, darząc dokoła wszystkich swym uśmiechem. Mimo, iż liczyła z górą lat czterdzieści, mogła uchodzić za skończoną piękność, gdyby jej nie szpeciły brzydkie, czarne zęby. To też uśmiechała się nieco sztucznie, niemal nie roztwierając ust.
Za parą postępował mężczyzna, o twarzy opalonej i dużym wąsie.
— Eugenjusz Beauharnais... syn cesarzowej Józefiny — zauważył Wąsowicz.
— Co? — zawołałem, zapomniawszy na chwilę o moich spostrzeżeniach i o księżnej Paulinie — ten mężczyzna który wygląda znacznie starzej od niej, miałby być synem cesarzowej?
— Tak... kiedy Józefina wychodziła pierwszy raz za mąż za generała Beauharnais była bardzo młodą, liczyła zaledwie lat szesnaście... Pozatem, gdy on bił się wraz z cesarzem w Syrji, w Egipcie, ona wypoczywała na sofie w Paryżu, zajęta wyłącznie zabiegami dokoła swej urody. Dla tego też, dziś matka jest znacznie młodszą od syna...
— Doprawdy, cesarzowa to piękna kobieta — zawołałem z uniesieniem — i mimo wielkiej różnicy wieku, jaka pomiędzy nią a księżną Borghese zachodzi — gdyż Paulina nie liczy więcej niźli dwadzieścia siedem lat — zaiste nie wiadomo, której z urody wyznaczyć pierwszeństwo...
— Zupełną masz rację... i dlatego też nie cierpią się wzajemnie... Józefina, uwielbiana powszechnie za swą dobroć i wdzięk... ma li tylko nieprzejednanych wrogów, śród rodziny cesarskiej... Darować jej nie mogą, że Napoljon wysuwa ją przed swe siostry, darować nie mogą, że ona trzyma berło mody w Paryżu i jeśli wreszcie dojdzie do rozwodu, między cesarzem a Józefiną, to głównie zawdzięczając intrygom rodzinnym...
— Ach tak — począłem pragnąc uzyskać więcej jeszcze zgoła nieznanych, nam zwykłym żołnierzom, szczegółów, lecz urwałem, bo cesarz, wciąż trzymając małżonkę pod rękę, obchodził teraz zebranych, którzy utworzyli, pod ścianami, wielkie koło. Za nim, postępował Murat i księżne.
— Oj, oberwą niektórzy! — ze śmiechem szepnął Wąsowicz, — cesarz ma coś za wielkiego marsa na czole.
— Co przez to chciałeś powiedzieć? — zapytałem, ogarnięty mimowolnym lękiem.
— Wnet zobaczysz... ale nas się to nie tyczy... Myśmy tylko pionki... Ale na takich zebraniach, Napoljon często wyładowywuje na najbliższych, co ma na wątrobie...
Cesarz przystanął przed jakąś damą i obserwował ją z niezadowoleniem.
— Cóż to, pani Jourdan, w takiej marnej sukni się zjawia? Na to pieniądze płacę mężowi, żeby, pani wyglądała, jak szwaczka! Jak tak dalej pójdzie, zabronię na dworze bywać i dochody obetnę!
Dama, żona generała, której prostego pochodzenia, zapewne nie pokryłaby najpiękniejsza suknia, stała zaczerwieniona, zmięszana, nie wiedząc co począć. Niewątpliwie najchętniej zapadłaby się pod ziemię. Również najbliżsi tej scenie, w trwodze z opuszczonemi oczami, oczekiwali, na którego z nich z kolei, niezadowolenie cesarza spadnie.
— A ty Junot — grzmiał głos Napoljona, który teraz strofował jednego ze swych ulubionych generałów, Jounot’a, księcia d’Abrantes, gubernatora Paryża — znów zgrałeś się w karty i myślisz, że za ciebie zapłacę! Zapłacę, bo co mam zrobić! Ale, żeby mi to było po raz ostatni! A za aktorkami też przestań biegać, bo ci to wcale nie przystoi!
Cichy śmiech pobiegł po zebranych. Uśmiechała się nawet księżna d’Abrantes, bardzo wytworna pani, przyjaciółka cesarskich wysokości, której, choć zdawna przywykłej do niewiernostek męża, podobne jednak publiczne strofowanie, nie mogło być jej miłem. Jeden Junot, niewiele zdawało się, przejmował publicznem napomnieniem, więcej rad z zapowiedzi spłacenia długów.
Dwie wygłoszone admonicje nie udobruchały Napoljona. Przypatrywał się obecnie jakiejś młodej damie, która pod jego wzrokiem to czerwieniała to bladła.
— Hrabianko Saint-Cere, jest pani stanowczo za chuda — odezwał się nagle — że pani pochodzi ze starej szlachty, to jeszcze żaden dowód, aby wyglądać, jak strach na wróble!
— Nie moja wina, najjaśniejszy panie! — szepnęła ta dość cicho.
— Hm... zapewne... — burknął cesarz, zmiękczony widokiem panny, której kręciły się łzy w oczach. — Ale trzeba na to znaleźć radę!... Hm... Wydamy panią za mąż! Duroc! Przypomnisz mi jutro o tej sprawie! Kawalera wynajdę! — Tu rozejrzał się po zebranych, jakby wyszukując kandydata, lecz nagle dobiegł go śmiech, więc zwrócił się do jednej damy groźnie:
— A pani czemu się śmieje?
Osobą, która nie wykazywała najmniejszego zmięszania na widok cesarza i teraz nadal śmiała się dość bezceremonjalnie, była marszałkowa Lefebvre.
— A pani czemu się śmieje? — powtórzył. — Czy pani się wreszcie oduczy głupio śmiać i wymachiwać rękami?
— Śmieję się najjaśniejszy panie — odrzekła ta spokojnie — że w tych czasach, kiedy sire dawał mi swoją bieliznę do prania a nigdy nie miał na zapłacenie rachunku, to był znacznie grzeczniejszy dla dam!
Napoljon spojrzał na nią ze zdumieniem. Niezadługo jednak, na twarzy jego wykwitł uśmiech i wesoło rzucił:
— Ma pani rację, marszałkowo Lefebvre!
Od tej chwili zmienił się humor cesarza. Odpowiedź marszałkowej, byłej praczki, zwanej przy dworze madame sans gene, rozproszyła jakby ten zły nastrój, pod wpływem którego przybył na zebranie. Przeskoki od złości do wesołości i od zamierzeń genialnych do czepiania się o drobiazgi, były jedną z cech charakterystycznych Napoljona. Teraz zupełnie już udobruchany, szedł, rzucając damom jakieś uwagi, wreszcie dostrzegł nasze mundury.
— A, panowie polacy — rzekł, zatrzymując się przed nami — mam nadzieję, że okażą się dziś równie dobremi tancerzami, jak są żołnierzami... To moi dzielni z dzielnych... — dodał, wskazując na nas — Wiem o czem marzą — zauważył, jakby odgadując nasze myśli. — O innych granicach Księstwa Warszawskiego — wiem... ale może którego dnia i to bardzo już blizkiego... ich marzenia... hm... się ziszczą — zakreślił szeroki dłonią ruch, obejmujący lądy i morza...
Staliśmy obaj z Wąsowiczem, w postawie żołnierskiej, z roziskrzonemi oczami, chłonąc w siebie każdy ton metalicznego głosu. Cesarz skinął nam przyjaźnie, poczem przystanął na środku salonu.
— A teraz was wszystkich pożegnam, bo pilniejsze oczekują mnie sprawy! A wy tu bezemnie dobrze się bawcie! Józefino! Zajmiesz się gośćmi, aby nie mówiono, iż na naszym dworze jest nudno!
Odszedł, poprzedzany przez Duroca, śród nizkich ukłonów, a w ślad za nim — ruszył wyprężony dotychczas przy drzwiach, mameluk Rustam.
Mimo, iż ostatnio, groźna zmarszczka znikła z czoła cezara, mimo, że ostatnie jego uwagi nosiły raczej żartobliwy charakter, po wyjściu Napoljona, piersi wszystkich obecnych odetchnęły, rzekłbyś, głębiej, zgięte karki wyprostowały się a po sali pobiegło ciche westchnienie ulgi...
Obecność jego działała, wyczuwałem to nietylko sam po sobie, ale i po minach najwyższych dygnitarzy, wprost przytłaczająco. W jego obecności, można go było jeno podziwiać, drżeć, by nie zasłużyć na jaką gniewną uwagę, ale w jego obecności ani nieprzymuszenie rozmawiać, ani bawić się nie było można — wyglądało to niemal na świętokradztwo, na chęć zabawy, w pobliżu groźnego bóstwa...
— Uwielbiam Napoljona — szepnął Wąsowicz, jakby potwierdzając moje uwagi — ale dobrze, iż odszedł, bo doznaję przy nim niewypowiedzianego lęku... Taki on zawsze... Oderwała go cesarzowa od pilnej pracy, aby nam się na chwilę ukazał, przyszedł zły, czepiał się głupstw, prawił wszystkim impertynencje... Teraz wrócił do swego gabinetu z ministrem wojny Berthier’em i będzie budował genialne plany, jak zarzucić mosty, abyśmy mogli suchą nogą przejść do Anglji, albo cesarza austryjackiego, jako niewolnika sprowadzić do Paryża... o bo coś się knuje się w powietrzu... Berthier zanadto obgryzał paznokcie...
Rozległy się pierwsze takty muzyki.
Przytłoczony obecnością boga wojny, na chwilę zapomniałem i o księżnej Paulinie i o moich spostrzeżeniach. Teraz stałem z wlepionemi w nią oczami. Czyż ta księżna, przyjmująca z czarującym uśmiechem, lecz z gestem iście pańskim, składane jej przez obecnych hołdy, mogła być w rzeczy samej, moją wczorajszą nieznajomą? Wprawdzie twarz tajemniczej damy z oberży dojrzałem przez moment jeno, gdy wiatr tak niedyskretnie zdarł z jej oblicza zasłonę, lecz rysy te, niezwykłej piękności, mocno utkwiły w mej pamięci i czas cały miałem je przed oczyma, jak wykute. Tedy?
Bezwzględnie, ona to była. Nie mogłem się łudzić. Ten sam nos, te same czarne ogniste oczy, ten dziwny czar uśmiechu, ten profil rznięty, rzekłbyś, w kamei greckiej. Trudno było się pomylić.
A może? Bo cóż mogła czynić księżna Borghese, w nędznej, podmiejskiej oberży, narażając się na tysiące nieprzyjemności i kompromitację... Jeśli ona to była, to cóż nastąpiłoby, gdybym tam nie był nadjechał i nie stanął, w jej obronie przed pijanemi huzarami? Lecz, czyż przed chwilą nie wspominał Wąsowicz, iż dziwne o niej krążą historje?.. Wartoby go zlekka wybadać...
— Doprawdy, nie wiedzieć komu oddać pierwszeństwo — trąciłem Wąsowicza, wskazując mu na stojącą, po środku sali grupę, złożoną z cesarzowej, księżnej Pauliny i królowej neapolitańskiej a ze wszech stron otoczoną wojskowemi i cywilnemi dygnitarzami. — Mam wszakże wrażenie, iż księżna Borghese najpiękniejsza...
— I ja tak sądzę?
— A cożeś o jakichś historjach wspominał? — zagadnąłem, z głupia frant.
— At — długoby gadać... No, i nie tu... To jedno ci szepnę, że siostra Napoljona lubi bardzo naszą wojskową brać a swego małżonka ma za nic...
— Hm...
Możebym i był usłyszał, mimo zastrzeżeń towarzysza, jakie dalsze relacje, lecz w tejże chwili w sali powstał wielki ruch i pary jęły się ustawiać do modnego lansjera.
Aczkolwiek, żem znał zasady tego tańca, a czasem nawet sam rad, w niego się puszczałem, nie zamierzając tańczyć i nie znając nikogo, wcisnąłem się głębiej pod ścianę, podczas gdy Wąsowicz odchodził.
— Mam tam parę znajomych dam, muszę przetańczyć — oświadczył — zresztą cesarz nas na to zaprosił... Mają damy z nas mieć rozrywkę! I tobie radzę, zrób to samo..
— Nikogo nie znam....
— Jak tylko przetańczę, wnet cię sprezentuję.
Znikł w tłumie.
Stałem nadal, obserwując — i jak łacno odgadnąć można, wciąż wpatrzony w księżnę Paulinę.
Ona, nie ona?
Tańczyła teraz, z niewypowiedzianą gracją, ze swym szwagrem, Muratem, królem neapolitańskim. Na wprost niej — cesarzowa z generałem Junot. Gdy w powolnym, tanecznym ruchu, śród innych par, zbliżyła się do miejsca, w którym stałem, nagle jej oczy, dotychczas obojętnie błądzące po sali, zatrzymały się na mojej postaci i spotkały z mojem spojrzeniem. Trwało to chwilę może, lecz zauważyłem najwyraźniej, jak na jej twarzy odbiło się zdumienie i oblał ją nieco silniejszy rumieniec.
Poznała...? Więc ona?
I znów zdawało mi się, że jej wzrok z pod opuszczonych teraz rzęs, wciąż spoczywa na mnie, dopóki pary nie przesłoniła innych, tańczących ciżba.
Było jasnem. Zarówno ona mnie poznała, jak i ja ją poznałem. Teraz jasnem było, czemu wczoraj tak starannie osłaniała twarz i czemu wymogła na mnie słowo, abym nie usiłował się dowiadywać, ani kim jest, ani dokąd się udaje. Lecz w takim razie, co robiła w oberży? Aczkolwiek cała przygoda, miała niezwykły i dziwny charakter, cóż wreszcie mogło mnie to obchodzić i czemu tyle nad tą sprawą łamać sobie głowę? Zapewne księżna miała jakieś spotkanie...
— Zaprezentować cię damie? — posłyszałem głos Wąsowicza.
— Nie mam ochoty do tańców!
— A na co cię tu zaprosili? Szwoleżerowie są potrzebni do bitwy... albo dla zabawy dam. Niech tylko dojrzy Duroc, że tak stoisz, zaraz przyjdzie, admonicję wypowie i każe obtańcowywać jaką chudą hrabiankę.!.
— Et...
— Napewno się to stanie! Lepiej, ja cię przedstawię, której przystojnej niewieście...
— Doprawdy, nie mam chęci! Może mi się jako upiecze!
— Właśnie! Masz Duroc’a! Dojrzał, że próżnujemy!
W rzeczy samej, zbliżał się do nas wielki marszałek dworu. Ścierpłem na samą myśl zabawiania wielce nudnej której damy, zgodnie z przepowiedniami Wąsowicza. Wykręcać się nie było sposobu, ani nie wypadało. A Duroc szedł z miną rozradowaną, uśmiechniętą, zacierając ręce, niby kat czyhający na ofiarę.
— Poruczniku! Duży zaszczyt panu przypada! Jej cesarska wysokość, księżna Paulina, poleciła mi zaprosić pana jako jednego z bohaterów Somosierry, do tańca!
Zbaraniałem.
Widziałem, jak na twarzy Wąsowicza odbiły się uczucia zdziwienia i zazdrości.
— Tiens!...
Niezadługo, sam nie wiedząc na którym świecie żyję trzymałem jej cesarską wysokość w objęciach.
Przez chwilę tańczyliśmy w milczeniu, wreszcie, ja nie wiedząc, co powiedzieć, byle nie obrazić etykiety, cicho szepnąłem:
— Jak wasza cesarska wysokość pięknie tańczy!
— Nie w tem rzecz — odparła ona — czy dobrze tańczę — Ale... poznał mnie pan?
— Tak!
— I w dalszym ciągu pragnie być moim rycerzem?
— Tak!
— Wobec tego, proszę stawić się u mnie jutro, o piątej!
— Rozkaz! Wasza cesarska wysokość!
Taniec był skończony a rozmowa prowadzona tyle cicho, iż naprawdę, nie wiem, czy najbardziej człowiek spostrzegawczy, mógł ją zauważyć.
— Sacrebleu, masz szczęście — mówił Wąsowicz — gdyśmy opuszczali zebranie — tańczyłeś z księżną Pauliną. Nie swojej osobie jednak przypisuj ten zaszczyt a temu, żeś szwoleżerem, co walczył pod Somosierrą... Takiem było zapewne życzenie cesarza...
— Rozumiem — odrzekłem — uśmiechając się w duchu — nie mnie to przypada ta cześć...


ROZDZIAŁ III
Nieco o rodzinie cesarskiej.

Szedłem do pałacyku księżnej Pauliny z dość dziwnem uczuciem, na Faubourg Saint-Honoré.
Właściwie zaczynałem się zaplątywać w przygodę, sam nie wiedząc dokąd ona zmierza.
W jakim celu wzywała mnie jej cesarska wysokość? Czy będąc poznaną, celem zapewnienia sobie dyskrecji, czy też pragnąc nadal mojej pomocy?
Wczoraj po drodze starałem się wysądować Wąsowicza.
— Uważasz — mówił mi ten bywalec a znawca wszystkich wersyj, krążących o dworze — siostra cesarza, jest wielce dziwaczną osobą... Skoro cię tak interesuje, mogę opowiedzieć całą jej historję... Jak wiesz, uwielbiam cesarza, ale może dla tego, iż od dziecka ocierałem się o dwory, na niektóre sprawy zapatruję się zgoła inaczej...
Nieszczęściem to rodziny cesarskiej, iż nie otrzymali żadnego wychowania a niezwykłe powodzenie boga wojny przewróciło im w głowach... Zbyt słabe to głowy, aby godnie się utrzymać na wyżynach... i sami nie wiedzą co im wolno, sądząc, iż każdy ich kaprys jest święty. Weź nie tylko Paulinę, ale najmłodszego brata cesarza, Hieronima — ten kąpie się codzień w winie i mleku, bo mu to zachowuje urodę... A Paulina...
— Paulina... — powtórzyłem.
— Gdy Napoleon był skromnym kapitanem artylerji, Paulina uciekła wraz z matką i swemi siostrami — Elizą i Karoliną do — Marsylji. Sytuacja ich była nad wyraz smutną. Wygnani z rodzinnej Korsyki, za sprzyjanie ideom wielkiej rewolucji, znaleźli się we Francji w więcej, niżli ciężkiem położeniu. Z całej licznej rodziny, bo jak wiesz doskonale, Napoljon prócz trzech sióstr ma jeszcze czterech braci: Józefa, Lucjana, Ludwika i Hieronima, którzy wszyscy, prócz, Lucjana, poróżnionego z bratem, zajmują trony — zarabiał tylko Napoljon. A ze swej szczupłej oficerskiej gaży, wielkiego chyba wsparcia nie mógł udzielać rodzinie...
— O tak... — potwierdziłem.
— Tedy w Marsylji, zarówno matka — signora Letizia — obecnie zwą ją Madame Mère — wdowa po skromnym korsykańskim adwokacie, jakoteż panny — dwudziestoletnia Eliza, szesnastoletnia Paulina i dwunastoletnia Karolina — cierpiały biedę wielką. Żywiły się przeważnie kartoflami, na ulicę nie wychodząc niemal, tak podartem było ich obuwie...
— Ktoby się tego domyślił na wczorajszym balu... — zauważyłem w duchu.
— Z sióstr najpiękniejszą była Paulina... W niej to, niezadługo, zakochał się bez pamięci, zapoznawszy się z nią przypadkiem na ulicy, Stanisław Fréron — podówczas potężny członek rządu rewolucyjnego, w jakiejś misji specjalnej delegowany do Marsylji... Począł rodzinie okazywać wszelką pomoc, dzięki niemu, jak przeczytasz w pierwszym lepszym pamflecie rojalistycznym, miał nawet awansować Napoljon...
— Et kłamstwa... — wybuchnąłem, oburzony na wzmiankę, mogącą poniżać nasze bóstwo.
— Mniejsza z tem... Zato szczegóły, jakie ci podaję o cesarskiej rodzinie, są ścisłe i zna je cały Paryż. Wy, co tam siedzicie na polach bitew, nic nie wiecie, lecz może i lepiej... bo w Paryżu, przyznać trzeba, wybryki rodziny, dużo szkodzą cesarzowi w opinji ludu...
— Opowiadaj dalej... Więc Freron zakochał się w Paulinie, czemuż się z nią nie ożenił?
— Hm... jakby ci powiedzieć... było to małżeństwo bez ślubu... Ale żenić się chciał, tylko...
— Tylko...
— Tylko Napoljon wtedy jął awansować błyskawicznie. Po zdobyciu Tulonu został generałem brygady, później dowodzącym nad armjami, będącemi wewnątrz Francji... W tymże czasie Freron, przesiadujący wciąż w Marsylji, tracił wpływy, wreszcie stał się figurą zbyt... nieznaczną... dla Bonapartego.
— Hm... mimo blizkiego stosunku?
— Tak... Paulina szczerze kochała Frerona. Oderwana od niego siłą i wywieziona do Milanu, gdzie Napoljon, jako głównodowodzący wojskami w Italji, miał swą kwaterę, rozpaczała, nawet czyniła awantury wszechpotężnemu już wówczas bratu... Dodać należy, iż winę swego rozbitego szczęścia, przypisywała głównie, obecnej cesarzowej Józefinie, sądząc iż pod jej wpływem Napoljon działał... Ztąd ta szalona nienawiść do szwagierki, jaka się datuje od tej chwili a którą podziela i reszta rodziny...
— Czemu?
— W tymże czasie ożenił się generał Bonaparte z wdową po generale Beauharnais, wbrew woli swej rodziny, która uważała, że Józefina za starą jest dla niego — była starszą o dziesięć lat — i że ma dwuznaczną reputację... twierdzono, iż przed ślubem utrzymywała blizkie stosunki z Barrasem i Napoljonem jednocześnie....
— Pewnie kłamstwo! — wyrwał mi się okrzyk szczery, na wspomnienie o cesarzowej.
— Widzę gorliwego ma w tobie zwolennika! — uśmiechnął się Wąsowicz — Lecz, jeśli chcesz dowiedzieć się dalszego ciągu, tyle cię interesującego żywota księżnej Pauliny, to mi wciąż nie przerywaj... Więc...
— Więc...
— Jak powiedziałem, Paulina w Milanie czyniła, co mogła, aby dokuczyć bratu i jego żonie... Frerona, przyznać należy, rychło zapomniała, kompromitując się natomiast z pierwszym lepszym oficerem z brzegu...
Wreszcie, któregoś dnia, zastał ją Napoljon w objęciach swego adjutanta, generała Leclerc’a.
Ślub odbył się natychmiast. Wnet jednak po ślubie, Paulina, ufna w swe nowe stanowisko mężatki, poczęła takie swary, kłótnie niemal publiczne z bratową, iż Napoljon, zirytowany, rozkazał jej wraz z mężem, udać się na wyspę San Domingo, gdzie mianował generała Leclerc’a głównodowodzącym, operującemi tam, przeciw murzynom, wojskami...
— Słyszałem o tem — przytwierdziłem — miała na San Domingo księżna Paulina złożyć niemałe dowody odwagi...
— Tak... rzecz to głośna. Przyjmowała osobiście udział w utarczkach z negrami, zachęcając innych do męstwa, jak na prawdziwą siostrę Napoljona przystało... Dalszy ciąg zapewnie również jest ci wiadomy. Generał Leclerc zachorował na cholerę, zmarł po parodniowej chorobie i Paulina, jako wdowa powróciła do Paryża...
— Wiem...
— W Paryżu zaczęły się znów te same historje, co przedtem. Ciągłe miłostki, afiszowanie się niemal publiczne. Napoljon, wówczas pierwszy konsul, był w rozpaczy... Za byle kogo wydać powtórnie siostrę nie mógł, znaleźć odpowiedniego kandydata, ze względu na jej zachowanie, stawało się ciężkiem... Wreszcie nawinął się książę Kamil Borghese, potomek jednej z najznakomitszych rodzin rzymskich, niezmiernie bogaty... lecz głupi, jak but... Jemu niezwykle zaimponowała możliwość powinowactwa z pierwszym konsulem, najpotężniejszym człowiekiem w Europie...
— A Paulina?
— Paulinie również zaimponował niezmierny majątek księcia... no i tytuł... bo wówczas brat był „tylko” pierwszym konsulem... Odbył się ślub i Paulina mogła się wynosić nad Józefinę... dopóki Bonaparte nie ogłosił się cesarzem...
— Hm...
— Wy również, o tem nie wiecie, ale wtedy zaczęła się na dworze cała awantura...
Przedewszystkiem nowy powód do nienawiści — Józefina, jako cesarzowa zajęła po Napoljonie pierwsze miejsce, jej trzeba było z drogi ustępować i się nizko kłaniać... Tak brzmiała etykieta i takim był wyraźny rozkaz cesarza... Wszystkie trzy siostry aż odchorowały tą zmianę... i wówczas powstała w rodzinie walka o trony... każdy chciał być panującym...
— I został... — zauważyłem.
— Lecz, co się tam działo!... Murat aż do oczu skakał cesarzowi, że nie otrzymał tronu hiszpańskiego, Eliza, że dostała tylko... wielkie księstwo Toskańskie, Paulina kłóciła się parę tygodni, z tego powodu, że mąż jej nie mogąc, jako zbyt ograniczony, zajmować tronu, otrzymał jeno tytuł cesarskiej wysokości... wreszcie cesarz chcąc jej „krzywdę“ wynagrodzić, mianował księcia gubernatorem generalnym terytorjów, leżących za Alpami...
— Imaginuję sobie... Na tem stanowisku wszystko inni za niego robią...
— Otóż, tak się przedstawiają wewnętrzne sprawy rodziny cesarskiej. Jak pojąłeś z mej narracji, ta sama Paulina, co niegdyś nie miała pary całego obuwia, dziś rozrzuca pieniądze garściami, męża ma za nic, ciągle opowiadają o jej miłosnych przygodach, a trwa w nieustannej, skrytej walce z cesarzową Józefiną... Ponieważ wychowania nie otrzymała prawie żadnego, a jako włoszka jest bardzo gwałtowną i namiętną z natury — czyni ekstrawagancje, któreby na żadnym innym dworze nie uszły... Zresztą, nie ona jedna... Cała cesarska rodzina postępuje w ten sposób, ośmieszają tem cesarza, szkodząc mu wielce w miłości tłumów.
— Cóż na to cesarz? Czy nie wie o tych wybrykach?
— Wie, bardzo nad niemi cierpi, lecz za słaby jest dla nich... Wpadnie w gniew, krzyczy, wymyka, ciska krzesłami... a później stale tak zrobi, jak oni nim zakręcą... Ponieważ, na dworze, są dwie partje — cesarzowej i rodziny cesarskiej, urządzające sobie wciąż szykany nawzajem, dlatego dwór jest polem stałych intryg i nie każdemu dworskie powietrze na zdrowie wychodzi... raduj się, żeś żołnierz, nie dworak...
— Oj, tak — potwierdziłem bez przekonania, rozmyślając, czy i ja w sferę niebezpiecznych intryg czasem nie popadłem.
— Najlepiej trzymać się zdaleka. Bo to u ich cesarskich wysokości, szczególniej księżnej Pauliny, nie jeden, choć skromny porucznik, wielkiem powodzeniem może się pochwalić... Pod tym względem, wcale one nie dumne i nie zwracają, ani na urodzenie, ani na szarżę... uwagi... Tylko...
— Tylko?
— Cesarz, gdy się dowiaduje o miłostkach swych sióstr, jest nieubłagany. Skoro, na którego z oficerów, o zbytnie im nadskakiwanie cień podejrzenia padnie — niełaska pewna. Paulinie stale wszystko wybaczy, lecz niefortunny amant, zostaje zdegradowany przy najbliższej okazji, lub najgorsza szykana służbowa go czeka....
Ostatnie słowa mego towarzysza, bynajmniej nie wprawiły mnie w humor złoty, zważywszy wizytę z jakąm się wybierał... Wszak gniew Napoljona, najbardziej zuchowatemu szwoleżerowi, był straszny...


ROZDZIAŁ IV
U Pauliny.

Kiedym zastukał do pałacyku przy Faubourg Saint Honorée o oznaczonej godzinie, snać zapowiedzianą być musiała moja wizyta, gdyż odźwierny polecił mnie jakiemuś wygalowanemu lokajowi a ten bocznemi schodami, nie zadając pytań, zmierzywszy tylko od stóp do głów, wprowadził do niewielkiego saloniku.
Pozostałem sam.
Ciekawie rozglądałem się dokoła. Zewsząd przeważała barwa niebieska. Blado niebieskim jedwabiem obite były ściany, takąż materją ciężkie złocone fotele. Nad wielką, machoniową kanapą, empirową, jak później ten styl mebli nazywano, wisiał wielki portret księżnej Pauliny, wymalowany przez Roberta Lefevre, przedstawiający ją w jakimś zawoju greckim, z piersią obnażoną, niemal nago.
Z sąsiedniej komnaty dochodził odgłos z ożywieniem prowadzonej rozmowy. Słów nie mogłem rozróżnić, a że podsłuchiwanie nie jest rzeczą żołnierską, nie starałem się nawet dociec o czem tam mówiono. Gwałtowną wszakże musiała być ta rozmowa, bo od czasu do czasu dobiegał mnie podniesiony głos kobiecy — zapewne księżnej Borghese — i cichszy, równy, rzekłbyś coś jej tłomaczący, głos męski.
Podczas kiedym tak stał, spozierając na obnażone na portrecie kształty księżnej i rozmyślając w jakim też celu zawezwała mnie ona i co mogła oznaczać w oberży przygoda, pozamną rozwarły się małe, ukryte w tapecie drzwiczki i się ukazał w nich mężczyzna, w generalskim mundurze.
Był nim książe Kamil Borghese.
Przybrałem postawę służbistą, boć mimo opowiadań Wąsowicza, był to zawsze generał i w milczeniu oczekiwałem na pytanie z jego strony, gdy on również w milczeniu na mnie spozierał.
Gapiliśmy się tak nawzajem przez dobrą chwilę, ja nie śmiąc się odezwać, ani nie wiedząc co powiedzieć, on jakby oszołomiony moim widokiem.
Wreszcie zdecydował się pierwszy zagadać.
— Pan porucznik, zapewne do księżnej?
— Tak jest, wasza cesarska wysokość!
— Pan mnie zna?
— Któżby nieznał waszej cesarskiej wysokości! — zełgałem na poczekaniu, choć po raz pierwszy wczoraj, dopiero widziałem go na balu.
Odezwanie się moje musiało mu sprawić widoczną przyjemność.
Wyprężył się w swym generalskim mundurze, przeszedł parę razy po pokoju, zbliżył się do drzwi, skąd dobiegały głosy i przez chwilę nadsłuchiwał.
Przez czas ten mogłem dobrze mu się przyjrzeć. W powierzchowności księcia Kamila nie było nic rażącego. Raczej za przystojnego mógł uchodzić kawalera, bo wzrost miał średni, rysy dość regularne a pełną twarz okalały ciemne bokobrody. Lecz całość wrażenia psuły oczy, rzekłbyś baranie, wytrzeszczone, o tępym i głupim wyrazie.
Postawszy tak chwilę koło drzwi, uniósł nagle palec do góry i rzekł tajemniczym głosem.
— Tam jest Fouché!
Milczałem, nie mogąc mu przytwierdzić.
— Tam jest Fouché — powtórzył — o... jak tam on jest, ja do księżnej nie wejdę! Pan zna Fouché’go?
— Obowiązkiem moim — odezwałem się politycznie — jest znać ministra policji, księcia Otranto.
Borghese zasępił się.
— Kanalja wielka a nie książe — rzekł z nagłą złością — wielka kanalja i szpicel... Nie wiem, poco Paulina go przyjmuje... Niedalej, jak przedwczoraj, obgadał mnie przed cesarzem, że upiłem się z moim woźnicą...
— Hm — chrząknąłem jeno.
— Tak... tak... strzedz się trzeba... on zawsze przyszykuje jakieś paskudztwo...
Udzieliwszy mnie tego doniosłego ostrzeżenia, jego cesarska wysokość znów się przeszedł po pokoju, poczem przystanął przedemną, jakgdyby go dopiero teraz zastanowiła moja obecność.
— Pan do księżnej? W jakiejś sprawie osobistej?
— Ta... ak... — bąknąłem zmięszany.
— Nie pytam w jakiej! Wiem, że Paulina tego nie lubi...
Odetchnąłem, myśląc jak to dobrze być tak dyskretnym mężem, podczas gdy on prawił dalej:
— Widzę z munduru... porucznik, szwoleżer gwardji... pewnie urlopowany... polak.... Bardzo lubię polaków! Byłem w Warszawie z cesarzem, ogromnie mi się podobało...
— Tak jest! Wasza cesarska wysokość przyjmował zaszczytny udział w bitwie pod Pułtuskiem, pod Eylau! — zełgałem bezczelnie, chcąc wprowadzić go w dobry humor, boć jako żywo, nigdy o żadnych jego czynach rycerskich nie słyszałem.
— Słyszałeś.!. — krzyknął ucieszony — tak, tak moim męstwem bardzo dopomogłem do zwycięstwa Napoljonowi! Tylko najjaśniejszy pan nie potrafił moich usług ocenić...
— Jakto?
— Kiedy zachęcony wyrazami miłości i uznania, jakie mnie ze wszech stron w Warszawie spotykały, poszedłem prosić cesarza, aby mnie obsadził na tronie polskim... cesarz zaczął się tylko śmiać... hm... hm... i powiedział, że i tak dość nieszczęść na Polskę spadło... Sam dobrze nie rozumiem, co zamierzał przez to wyrazić...
— I ja nie rozumiem — potaknąłem, ledwie utrzymując powagę.
— Widzisz... Zresztą odmówił i Muratowi... A ten Murat wszędzie się pcha na pierwsze miejsce... Powtarzam, nic nie rozumiem... I obsadził na waszym tronie cesarz, jakiegoś niemca... No, sam powiedz poruczniku, czy nie lepiej było, żebym ja wam panował...
— Oczywiście...
— Tak mnie wszyscy w Warszawie kochali! Jakem wchodził do salonów, na sam mój widok uśmiechy rozjaśniały twarze... Zato, przez wdzięczność, nauczyłem polaków ślicznego kontredansa, bo taniec to moja namiętność... I ciebie nauczę...
Tu oddalił się nieco, wziął krzesła i ustawiwszy je po dwa, na samym środku saloniku, nucąc, jął uciesznie tańczyć kontredansa z temi niememi figurantami.
Nie wiem, czy mimo respektu dla wysokiego pochodzenia i generalskiej rangi, długo byłbym w stanie powstrzymać wybuch nieokiełznanego śmiechu na widok baletowych figur, wykonywanych przez naszego niedoszłego władcę, gdyby w tejże chwili, w sąsiednim pokoju, nie rozległ się jakiś rumor, nie otwarły drzwi z trzaskiem i nie wypadł z nich mężczyzna w średnim wieku, w bogatym mundurze.
Na jego widok, książe skamieniał i przerwał swój taniec.
Fouché jednak, nie zwracając na nic uwagi i nie pozdrowiwszy nawet księcia, przebiegł salonik i wyszedł, jak gdyby przed sobą nie miał nikogo. W przejściu zerknął jeno na mnie, złem, podstępnem, lisiem spojrzeniem, że miałem wrażenie, iż jakiś gad nieczysty ześlizguje mi się po mundurze.
Wślad za nim, z zaczerwienioną twarzą, do komnaty wbiegła księżna Paulina, wołając z gniewem, po włosku:
Sbirro! Galerjano!
Książe, snać rad z tej awantury, zacierał ręce. Ja nie wiedziałem, co z sobą uczynić.
Non credero che un uomo potera essere basso e vile a tal segno! — mówiła dalej księżna. — Ależ to łotr nad łotry!
— Zawsze byłem takiego zdania! — przywtórzył Borghese — Czy Fouché ci dokuczył?
Lecz księżna już dojrzała mnie i opanowawszy się na mój widok, lekko skinęła swą piękną główką, w odpowiedzi na ukłon.
— Jest pan, poruczniku! To świetnie! Pardi! Zirytowałam się nieco! Ale niema o czem mówić.
Książe Kamil, w tym czasie, podszedł do małżonki i trącił ją zlekka w ramię.
— I ja mam do ciebie sprawę!
— Widzę, skoroś przyszedł! — cień niechęci przebiegł po jej obliczu.
— Ale możemy przy nim rozprawiać! — wskazał na mnie — to mój przyjaciel!
Na twarzy Pauliny uwidoczniło się zdumienie. Niemniej zdumiony byłem — i ja, zaszczytem tej wysokiej przyjaźni.
— To ty pana znasz oddawna? — zapytała.
— Nie, dopiero od chwil paru, ale ogromnie mi się spodobał, nawet uczyłem go kontredansa... więc się nie krępuję...
— Słucham?
— Jak wiesz, najjaśniejszy pan naznaczył mnie gubernatorem prowincji alpejskich... Jutro przybywa delegacja z Turynu... mam mieć mowę...
— Cóż z tego?
— Chcę, abyś obecną była przy tej mowie i stała za mną!
Wypogodzone zupełnie oblicze księżnej, na którem wykwitał już promień uśmiechu, poczerwieniało ponownie.
— Co? — zawołała porywczo — ja mam stać za tobą, ty masz mieć mowę? Nigdy! Ja będę przemawiała, ty będziesz słuchał!
— Ależ przepraszam, ja jestem gubernatorem!
— Zgadzam się! Lecz czy senatuskonsulty znasz?
— Oczywiście...
— Ależ ja ci powiadam, że ich wcale nie znasz. Senatuskonsult z dnia drugiego września — wykładała teraz poważnie — określa hierarchję cesarskiego domu. Najprzód idzie cesarz, potem cesarzowa, później rodzina, wreszcie powinowaci... wszak tak...
— A no... tak...
— Sam przyznajesz mi rację! A więc, skoro cesarza niema, a podczas pobytu delegacji z Turynu go nie będzie, cesarza zastępuje ja, rodzona siostra i jestem twoim zwierzchnikiem... to jasne...
Twarz księcia Kamila, nie odznaczająca się nigdy bystrością, poczynała przybierać nieskończenie głupi wyraz. Wytrzeszczał oczy na żonę, pragnąc pochwycić sens jej przemowy, lecz widać było, iż prawnicze jej rozumowanie, przerasta możność jego pojęcia.
— Niby... tak... Niby... nie... Bo ja... mąż i gubernator... — bełkotał.
— Et, jaki ty tam mąż — dobiła go Paulina ostatecznie — najwyżej jakiś tam książe rzymski, podczas gdy ja, w rzeczy samej, jestem cesarską wysokością!
Tego Borghese już było zbyt wiele.
— I mówić mi nie pozwalasz, za gubernatora uznać nie chcesz, mimo, że naznaczył mnie cesarz, z tytułu mojego sobie żarty robisz... o... nie... ja pójdę na skargę...
— Dokąd? Może do Napoljona?
Ta propozycja nie przypadła do gustu księciu. Znać było, iż niezbyt lubi rozmowy z groźnym szwagrem.
— Pójdę do Duroc’a! — zadecydował, wybiegając z salonu.

— Był to jedyny sposób pozbycia się tego głupca — oświadczyła Paulina, wyrażając się bez żadnego respektu o swym małżonku, gdyśmy pozostali sam na sam — muszę z waćpanem rozmówić się w cztery oczy, w sprawie niecierpiącej zwłoki a tak siedziałby z nami i by nas udręczał... Ja już dobrze wiem, czem rozsierdzić Kamila...
Na skinienie księżnej zająłem, naprzeciw niej miejsce.
— Tyle mam frasunków — mówiła, wcisnąwszy się w róg kozety i przyjmując rozkosznie niedbałą pozę — tyle frasunków... cesarz wciąż mi wymówki czyni... a to za dużo pieniędzy wydaję... a to zachowuję nieskromnie... iż pozowałam nago do posągu Canovie... Et, doprawdy, nudzi mnie to wszystko...
Skinąłem z respektem głową.
— Jestem naturalna, jestem sobą i to mi mają za złe... Wydał mnie carissimo fratello — Paulina chętnie, szczególniej w podnieceniu, wtrącała do rozmowy wyrazy włoskie — za półgłówka, widział go pan... a gniewa się, gdy gustuję w młodem towarzystwie... Powiada, iż nie licuje, abym zadawała się z porucznikami... Diavolo! Jestem demokratką i będę demokratką... czasem tylko lubię pokazać książęce narowy...
Słuchałem w milczeniu wyznań jej cesarskiej wysokości, oczekując do czego to wszystko zmierza i jaki może mieć związek z moją osobą...
— Widzisz więc pan, mości poruczniku, w jakich tarapatach żyję... a tu jeszcze cała ta przeklęta sprawa i ten łajdak Fouché...
Ze złością tupnęła najpiękniejszą nóżką, jaką kiedykolwiek udało mi się widzieć.
— Gdyby... — począłem.
— Tak... tak... — przerwała, nie dopuszczając mnie do słowa — chcesz mnie zapewnić, że służysz mi duszą mężną i dłonią kawalerską... Spodziewałam się tego... Lecz przódy, pragnę wyjaśnić, czemu zdecydowałam się wtajemniczyć w tą drażliwą sprawę... Powiadają, żem lekkomyślna... Tym razem jednak wybór uczyniłam trafny...
— Ależ, wasza cesarska wysokość...
— Napotkał mnie waćpan przypadkiem, w oberży i nie wiedząc kim jestem, dzielnie stanął w mojej obronie. Gdyby nie przypadek i nie powiew wiatru, który odsłonił mój woal, również by pan nie wiedział, z kim miał do czynienia... Później, wczorajszy bal... Skoro więc rąbek tajemnicy został uchylony, postanowiłam uchylić go do reszty... Nie znam waćpana zupełnie, lecz sądząc z jego zachowania, mam zaufanie całkowite. Pozatem, porucznik jest polakiem a polacy są odważni, dyskretni i rycerscy...
— Postaram się dać tego dowód! — odrzekłem, prężąc pierś.
— Będę więc mówiła, jak do rycerza i zupełnie szczerze. Jakby to wyrazić... no... Byłam w wielkiej przyjaźni z... z pewnym oficerem... tak w przyjaźni...
— Rozumiem...
— Skoro waćpan rozumie... tem lepiej! Otóż... otóż... pisywałam do niego listy... jakby tu powiedzieć...
— Rozumiem! — znów skłoniłem się z najpoważniejszą miną, choć śmiech mnie brał i litość nad dyplomatyczną przemową księżnej.
— Et, diavolo! Co tam! Będę mówiła prosto! — zawołała Paulina, nie mogąc panować długo nad swym wybuchowym temperamentem — my, włoszki, mamy krew gorącą... pisywałam do Julka... to jest chciałam powiedzieć kapitana de Canouville’a rzeczy takie, których ludzie inni nie powinni czytać...
— Oczywiście...
— Cesarz dowiedział się o wszystkiem... to jest nie o listach... a o naszej... przyjaźni... Napewno mu naplotkował Fouché, albo Józefina... Rozgniewał się ogromnie, była taka burza, że aż Kamil mnie pocieszał... Wreszcie wszystko na Julku się skrupiło... Wysłał Canouville’a natychmiast do Portugalji, w pierwszą linję okopów, bo tam wojna się toczy... Napewno mi go zabiją... povero amatissimo amante... — tu księżna przytknęła maleńką, koronkową chusteczką do oczu.
Siedziałem w milczeniu, nie śmiąc odezwaniem niestosownem, urazić serdecznego bólu pani.
— Przed wyjazdem — mówiła dalej, uspokoiwszy się nieco — miał mi zwrócić moje listy. Ponieważ byłam śledzona a cesarz jaknajsurowiej zabronił, choćby raz jeszcze z Julkiem się spotkać, ułożyliśmy potajemnie, iż będę oczekiwała na niego w owej oberży, gdzie sądziłam, iż nikt mnie nie pozna... Co było w oberży pan wie... Julek przybyć nie mógł, bo pilnowano go zbliska... Wieczorem odjechał, lecz zdążył mnie zawiadomić — tu wyciągnęła list z za gorsu — iż listy znajdują się w zameczku Blois, stanowiącym jego własność, niedaleko od Paryża, na przechowaniu u starego sługi... Sługa wyda je w każdej chwili temu, co przedstawi ten oto pierścień...
— Doskonale! Więc o cóż wasza cesarska wysokość się trapi?
— Najprzód — łzy już jej oschły i rzuciła na mnie jedno z najbardziej czarujących spojrzeń, od których stopniałby nawet pancerz a nie zwykła pierś żołnierza — najprzód, mieć muszę kogoś zaufanego, wiernego, poczciwego przyjaciela, któryby te listy zgodził się do Paryża dostarczyć... Jestem ze wszech stron otoczoną przez szpiegów, służbie zaufać nie mogę, ani też nikomu z otoczenia się zwierzyć...
— Jeśli tylko o to chodzi... — rzekłem porywczo, pragnąc zaofiarować swe usługi, na tyle cała misja wydawała mi się łatwą.
Znów piękne spojrzenie, niby ognisty kartacz, trafiło w mą pierś.
— Wiedziałam, iż porucznik sam się zaofiaruje. Byłam tego pewna. Zresztą cała sprawa wydawała mi się błahą do wczoraj, raczej do dzisiejszego popołudnia, do rozmowy z Fouché...
— Zachodzą trudności? — zapytałem zaciekawiony.
— I tak... i nie... Pardi! W tem szkopuł, iż na te moje biedne listy czyhają ze wszech stron... powiedział mi to zupełnie niedwuznacznie Fouché.. Skądciś dowiedziano się nawet, gdzie je Canouville zdeponował... Jestem w straszliwej sytuacji... sama ruszyć się z Paryża nie mogę a tam... Wykradzenie ich, to rzecz państwowej wagi... Chcą je zdobyć rojaliści do spółki z anglikami i uczynić z nich broń przeciw cesarzowi i rodzinie cesarskiej... Boże!... Byłabym na zawsze skompromitowana... a Napoljon...
— Istotnie, niema chwili do stracenia!
— Ten zameczek Canouville’a, domek myśliwski raczej, może być tak łacno splądrowany, gdyż w nim, poza starym służącym, nikt nie mieszka... A w tych listach były takie ustępy o Józefinie!
— Co za nieostrożność!
— Skąd mogłam przypuścić, iż sprawa podobny przyjmie obrót! Widzisz waćpan, na co są narażeni członkowie rodziny cesarskiej... A Fouché...
— Właściwie jaką odegrywa on rolę!
— Imaginuj sobie poruczniku, zjawił się u mnie, począł o listach czynić aluzje, jak to w jego zwyczaju... chytrze, podstępnie, nie wypowiadając się jasno... Dał do zrozumienia, iż wie gdzie są... Skąd, w jaki sposób, w głowę zachodzę, przypuszczam, iż cała moja korespondencja jest otwieraną... zresztą sama nie wiem... Otóż Fouché, ten arcy-krętacz, straszył i to z wielkim naciskiem, iż listy są w niebezpieczeństwie i że on jeden może je wyratować...
— I postawił swoje warunki?
— Warunki? — krzyknęła Paulina z gniewem — za drzwi wyrzuciłam go z jego warunkami... Osioł, usiłował mnie pocałować...
— Łotr... — przywtórzyłem porywczo, gdyż na samą myśl o zetknięciu tego lisa z uroczą księżną, porwała mnie nieopisana pasja.
— Jestem więc teraz narażona i na jego zemstę... Może sam zdobyć listy i je doręczyć Napoljonowi, lub Józefinie... A Józefina potrafi je zużytkować... wie iż namawiałam brata do rozwodu... Trzeba więc działać, nie czekając chwili.
— A może stary służący potrafi ochronić, od wrogich zamachów, cenny depozyt?
— Może... nie wiem... szaleję... Skąd oni, skąd Fouché wogóle wie o listach? Czy wie, gdzie się znajdują? Poruczniku, musi pan jechać natychmiast!
— Jużem gotów, wasza cesarska wysokość!! — wykrzyknąłem, porywając się z miejsca.
Paulina również powstała, zbliżyła się do mnie i oparła swe obnażone rączki, od których aż biło ciepło, na moich ramionach.
— Do Blois nie tak daleko... jeśli wyjedzie pan dziś w nocy jeszcze... tylko trzeba się przebrać po cywilnemu, aby nie zwrócić uwagi... będzie tam jutro koło południa... Drogę szczegółowo wskażę... Tam waćpan zabawi najwyżej parę godzin... i będę oczekiwała go z powrotem pojutrze rano... och, z jakim niepokojem będę oczekiwała..
Niemal opierała się o moje piersi.
— Wszystko zależy od pośpiechu — mówiła dalej — oni nie spodziewają się, że i ja tam kogo wyszlę... Źle się stało, iż Fouché waćpana widział... lecz może się nie domyśli... Tyle osób przychodzi do mnie o wstawiennictwo do brata, zresztą rozmawiał pan z Kamilem... Wyjedzie więc porucznik natychmiast, okaże ten sygnet służącemu i miejmy wszelką nadzieję, szczęśliwie odwiezie listy...
Włożyła mi na palec duży złoty pierścień, z pięknie rżniętym staroświeckim herbem.
— Wszystko, co w mej mocy... — począłem.
— Wiem... i wierzę — przerwała mi szybko — A proszę rychło wracać... nagroda czeka! A teraz... ja...
Tu dwie gorące wargi dotknęły mego czoła i zanim oszołomiony zdążyłem się obejrzeć, księżnej Borghese w pokoju już nie było.


ROZDZIAŁ V
Wyprawa.

Natychmiast po opuszczeniu pałacyku księżnej Borghese, postarałem się udać bocznemi uliczkami, do handlarza ubrań, gdzie po dłuższych przymiarach, dobrałem surdut cywilny i spodnie, jak przystało na zamożnego mieszczucha, gdyż za takiego pragnąłem, w czasie mej wyprawy, uchodzić.
Zamierzałem wyruszyć, kiedy dobrze się już ściemni, a żaden z kolegów nie spostrzeże maskarady. By nie wzbudzać podejrzeń a wytłomaczyć jednodniową nieobecność, — zameldowałem Stokowskiemu, iż zaproszony jestem do znajomych w okolice Paryża, u których dzień zapewne przepędzę. Wąsowiczowi nic zaś nie miałem potrzeby tłómaczyć, gdyż wedle zwyczaju, gdzieścić bawił na mieście.
Przebrawszy się po cichu, mniej więcej po północy, wyprowadziłem ze stajni mego gniadosza i korzystając z tego, iż z powodu nieobecności pułku, koszary były mniej pilnie strzeżone, rzuciwszy zaspanemu szyldwachowi swe nazwisko i hasło, bez przeszkód, wydostałem się poza ich obręb.
Noc była ciemna, choć oko wykol, dął zimny dojmujący wiatr a chwilami zacinał ostry deszczyk.
Podniosłem kołnierz, nasunąłem czapkę na czoło i dość pewnie — zawczasu zdążyłem szczegółowo rozpytać się o drogę — skręciłem za Chantilly, w stronę wiodącą do Blois.
Księżniczka Paulina twierdziła, iż wyjechawszy około północy, winienem tam był stanąć około południa. Tak twierdziła, nie znając mojego gniadosza! Ja miałem zamiar tam przybyć prawie zrana... a kto wie, już może na wieczór, do Paryża powrócić.
A jeśli listy tam są, jeśli ich nikt nie skradł, czego nie przypuszczałem, jak ucieszy się jej cesarska wysokość!
— A nagroda!?
— Hm... — mruknąłem z zadowoleniem a w odpowiedzi parsknął mój gniadosz.
Z czegom się właściwie cieszył i z czegom prężył radośnie pierś, doprawdy nie wiedziałem sam. Z tego może, że wojskowemu człowiekowi bez bitki a przygody markotno, — a teraz żem był wplątany w jakowiś wir przygody. Z tego może, iż dotychczas nieznany nikomu porucznik, zetknąłem się nagle z osobami, o zetknięciu z któremi nigdy nie śmiałem nawet zamarzyć.
A może z tegom się cieszył, choć właściwie sam nawet wstydziłem się przyznać przed sobą, iż gorące, kraśne, wilgotne, niczem leśne maliny, wargi, przywarły na chwilę do mego czoła a usta wyszeptały słówko... od którego zakręcić się mogło w głowie...
Tam do licha! A w rzeczy samej, nie miałem z czego się cieszyć, gdybym nie był takim szałaputą a zawadjaką, jakim był każdy szwoleżer gwardji!
Toć właściwie, niewiedzieć poco, wplątałem się w dziwaczną przygodę, w szereg intryg dworskich, do których mnie oficerowi, było w rzeczy samej zasię! W razie niepowodzenia, lub jakichkolwiek powikłań, groziły mi bezwzględnie przykrości... tfu... może kara, nawet degradacja. A nagroda... toć łaska księżnej Pauliny, w oczach cesarza, oznaczała niełaskę raczej. Czy mogła mnie, kapryśna i lekkomyślna pani, osłonić przed gniewem potężnego brata.. Ładnie wyszedł Canouville na tej... przyjaźni...
Kiedym trzeźwiej zastanowił się, w jaką szaloną przygodę, żem się wplątał — dotychczas przez szereg godzin żyłem, niby w gorączce — ażem jęknął i mimo przejmującego chłodu, zrobiło mi się ciepło.
— Et strachy — pomyślałem — wszystko dobrze się skończy — i by dodać sobie animuszu jąłem nucić piosenkę:

Na łbie kresa, w mieczu szczerb
A na czole z wina pąs
To mojego rodu herb
Golę brodę, wara wąs.

Przyjdą djabli — ja do szabli
Czapka na bok, poły w pas
Gdy się zbliżą — chlust, dwa krzyże
Były djabły... niema was!

Nagle drgnąłem i obejrzałem się szybko.
Tuż koło mnie jechał jakiś jeździec, niby z pod ziemi wyrosły.
— Tfu! Czart?... kie... licho?...
Lecz on uśmiechnął się przyjaźnie.
— Od dłuższego czasu jadę za waćpanem — oświadczył uprzejmie — lecz był waszmość, taki zamyślony, iż nie dosłyszał nawet stąpania mego wierzchowca! Dobiegła mnie piosenka... prawdopodobnie samemu jechać markotno... zdaje się zdążamy w jedną stronę... może...
— Hm... — mruknąłem... — droga dla wszystkich.
— Tak, tak, dla wszystkich... rozumiem... Ale po nocy wojażować niezbyt bezpiecznie... Jestem kupcem z Paryża, udaję się w sprawach, związanych z moim handlem... mąka, warzywa... tu do poblizkiego miasteczka... — wymienił jedną z miejscowości, leżących po drodze do Blois.
Przyjrzałem mu się ukradkiem.
Był to tęgi, czterdziestoparoletni mężczyzna, o typowym wyglądzie mieszczucha. Okutany w płaszcz, z nastawionym futrzanym kołnierzem, zkąd wyzierał wielki czerwony nos, wąsy, niczem wiechcie i małe sprytne oczki.
Aczkolwiek handlarz mąką, nie była to ciekawa kompanja, ani zbyt zaszczytne towarzystwo, uśmiechnąłem się ze strachu, jaki mi napędził, odzywając się grzeczniej:
— A... cóż to, mości kupiec, rozboju się boi...
— Różnie bywa — odrzekł — w tych czasach, po drogach nie zawsze bezpiecznie... Razem raźniej...
— To jedźmy razem!
— Doskonale! Odrazu sprawił waćpan na mnie wrażenie bardzo statecznego człowieka, choć młody... A broń pan ma...
— Na wszelki wypadek pukawka się znajdzie! — klepnąłem po olstrach, gdzie miałem ukryte pistolety.
— To... bardzo dobrze! — uśmiech zadowolenia rozlał się po jego twarzy.
Teraz rad byłem, iż mam towarzysza. Doprawdy bawił mnie ten grubas, ze swym strachem i zabezpieczaniem się przed możliwą zbójecką napaścią. Aczkolwiek wówczas, mimo sprężystej policji cesarza, drogi roiły się od wszelakich łazuchów a brygantów, żadnego niebezpieczeństwa nie przewidywałem. Chciałem jednak pobawić się jego lękiem.
— Musi pan kupiec wieźć solidną sumkę pieniędzy, że się tak niepokoi? Hę?
— Tak... to jest chciałem powiedzieć... nie... jął bełkotać, spojrzawszy nieufnie — ktoby tam pieniądze przy sobie woził!... Jestem Dubois... Ernest Dubois z ulicy Saint Martin, koło Hall... może waszmość słyszał...
— Któżby nie słyszał o tak znakomitej firmie — odrzekłem, z ukłonem, poważnie.
— Choć i nie znakomita... ale bardzo solidna. — U mnie solidność grunt... A czy i waćpan też jest kupcem?...
— Cóś wedle tego...
Monsieur Dubois przyjrzał mi się uważnie.
— Hm... możliwe... ma pan cudzoziemski akcent... Czy własny interes?
— Nie — parsknąłem śmiechem — takem się jeszcze nie dorobił. Zatrudnionym, u jednego kupca zbożem... w tych sprawach — jadę w te okolice...
Powyższe, niezbyt wyczerpujące wyjaśnienie, całkowicie snać zadowoliło mego towarzysza. Teraz począł bajać bez przerwy, o swych zmartwieniach, targach, drożyznie artykułów pierwszej potrzeby, nieuczciwej konkurencji, wreszcie o wdziękach swej zacnej połowicy, jejmości Dubois.
Że wszystko to interesowało mnie w gruncie dość mało, nie wyłączając nawet apetycznych wdzięków acani Dubois, słuchałem zwierzeń jednem uchem, myśląc o własnych sprawach.
Takeśmy jechali z dobrą godzinę, póki nie znaleźliśmy się w lasku, kędy prowadziła droga.
— Która godzina? — zagadnął towarzysz — zapomniałem zegarka!
— Zaraz powiem, jeno sięgnę zanadrze!
Ściągnąłem rękawiczkę i wyciągnąłem „gugenmusa”. Była godzina piąta, rychło zajaśnieje świt. Wedle moich obliczeń, przebyłem już do Blois pół drogi.
— Proszę... — wskazałem na cyferblat.
— Dziękuję... bardzo dziękuję!... Ale co za piękny pierścień. Czy wolno go obejrzeć z blizka?
Sięgając po zegarek, ściągnąłem rękawicę i na moim palcu zabłysł sygnet, doręczony mi przez księżnę Paulinę. Aczkolwiek niechętnie, wyciągnąłem w stronę Dubois rękę.
Nachylił się i przez chwilę oglądał klejnot.
— Hm... tak... — mruknął z podziwem... — zapewne rodzinna pamiątka?
— Oczywiście... — odparłem, odwrócony nieco bokiem do niego i nasuwając z powrotem rękawicę.
W tejże samej chwili jakiś ciężar spadł na mą głowę, zamigotały mi setki świec przed oczami i runąłem z konia.
Dubois zadał podstępnie, jakimś twardym przedmiotem, cios z tyłu.
Runąłem na rozmiękłą ziemię. Cios jednak zadany przez zdrajcę, musiała osłabić podbita futrem czapka, gdyż nie straciłem przytomności, czułem jeno silny ból.
— Czekaj... — pomyślałem, postanawiając udać omdlenie.
Obserwowałem napastnika przez przymrużone powieki. Stracił teraz wygląd dobrodusznego mieszczucha, ruchy stały się rzeźkie, do niedawna naiwne oczki, świeciły złośliwie i drapieżnie.
Szybko zeskoczył z konia, podbiegł i nachylił się nademną.
— Ma dość... — mruknął... — pierścionek na później, przódy obrewidujemy panicza!
Kiedy tak nachylał się ciekawie, wyprężyłem rękę i uderzyłem zdrajcę z całej siły w podbródek. Mój cios był pewniejszy, niżli jego poprzedni. Zachwiał się, potoczył o parę kroków i upadł, rozkrzyżowawszy ręce.
Jednym skokiem siedziałem na nim, zadając mu cios między oczy ponownie. Poczem, odwiązawszy pas, skrępowałem mu ręce i nogi, aczkolwiek nie zachodziła tego potrzeba, gdyż stracił, w rzeczy samej, przytomność.
— A teraz... przekonajmy się!
Gorączkowo jąłem przeszukiwać kieszenie. Z bocznej, wyciągnąłem duży portfel, zawierający sporo papierów. Z samego wierzchu wypadła, biała z czerwoną obwódka i orłem cesarskim, legitymacja...
Podpis Fouché... służba tajna...
Wstrząsnąłem się. Domyślałem się tego.
Nie rozmyślając wiele, wetknąłem szpiegowi chustkę do ust, aby oprzytomniawszy nie mógł krzyczeć, potem przywiązałem jego konia, który przez cały czas walki ogryzał spokojnie korę z drzewa — do najbliższej gałęzi...i ruszyłem z miejsca...
A więc Fouché trafił na mój ślad! Czy była to jedyna zasadzka?


ROZDZIAŁ VI.
W zameczku w Blois

— Proszę... — rzekł do mnie stary, zgarbiony służący, zapraszając gestem do wewnątrz, gdy zastukałem do wejściowych drzwi pałacyku.
Zameczek w Blois była to stara, dość obszerna budowla, pamiętająca zapewne jeszcze czasy króla Henryka IV. Znać było, iż właściciel w niej nie przebywa stale, bo stała zapuszczoną, tynk miejscami poodpadał a wieża z resztkami herbów, zapewne Canouville’ów, ongiś stercząca dumnie ku górze, teraz skrzywiła się, na pół rozwalona, a w strzelnicach rosły dzikie krzewy i gnieździło się ptactwo.
— Tak... — mruknął służący, widząc, iż ciekawie rozglądam się dokoła — pańska to była siedziba a dziś...
O Canouville’u, pozatem, iż był dzielnym oficerem armji, nie wiedziałem nic. Wiedziałem jeszcze, iż z przyczyny księżnej Borghese spotkała go niełaska. Musiał on jednak, sądząc z pozorów, pochodzić ze starożytnego podupadłego rodu, któremu czasy porewolucyjne nie przywróciły dawnego splendoru.
Wszedłem do wewnątrz.
I tu spotkała mnie wielka pusta, zimna sień. Gdzie niegdzie widniały rogi jelenie i części pordzewiałe średniowiecznych pancerzy i rynsztunków.
Stary sługa stał obecnie przedemną, w pozie pełnej oczekiwania.
— Przybyłem tu — odezwałem się doń — z pewną misją. Zresztą ten pierścień może sprawę bliżej wyjaśni!
Wyciągnąłem rękę z sygnetem. Pochylił się, spojrzał i podniósł na mnie oczy z podziwieniem.
— To pan?...
— Tak...
— Proszę więc się rozgościć! Wprowadzę konia do stajni!
Nizkim ukłonem wskazywał drogę do dalszych pokojów.
Nie mogąc pohamować nurtującej mnie niecierpliwości, zadałem obcesowe pytanie.
— A to... jest?
— Jest... — potwierdził, z uśmiechem, jakby rozumiejąc mój niepokój — jak oka w głowie strzegłem!
— Brawo! Dzielny z was sługa! A czy nikt się o depozyt nie dopytywał?
— Dopytywał? — powtórzył ze zdziwieniem — Nie, nikt! Toć miałem go doręczyć okazicielowi sygnetu!
— Słusznie!
— Zechce więc wielmożny pan się rozgościć, ja zajmę się wierzchowcem, bo zdrożony i za chwilę powrócę... A dla pana wielmożnego też o posiłku pomyślę, z Paryża do nas daleko...
Wyszedł.
Pozostawszy sam, odetchnąłem pełną piersią i uśmiechnąłem się radośnie — a więc listy były!
Zatem, połowa zadania została spełniona. Jak się ucieszy Paulina! Wtem... przyszła refleksja... Lecz, czy w rzeczy samej, już kończy się przygoda i niebezpieczeństwo? Czy uda się listy dostarczyć do Paryża? Toć Fouché na jednej próbie nie poprzestanie, skoro mnie wyśledził, znów w jaki podstępny sposób będzie usiłował zdobyć kompromitujące dokumenty. Z zasadzki szczęśliwie uszedłem, jakie będą następne?
— Saperlipepotte! Do stu par bomb i kartaczy! A co do djaska, żeby szwoleżer nad niebezpieczeństwem się zastanawiał! Z jednej opresji Bóg szczęśliwie wyratował, z innej wyratuje! Najgorzej myśleć! Jestem ostrzeżony, listy są — a czarta za rogi też ująć potrafię...
Pogwizdując, całkiem rzeźki na duchu, jąłem się rozglądać dookoła. Komnata, w której stary famulus mnie pozostawił, była spora, lecz mroczna, opuszczona, jak i cały zamek.
I ona pamiętała czasy dawnej świetności.
Świadczyły o tem i ciężkie, biegnące wzdłuż ścian boazerje i bufet pięknie rzeźbiony i wysokie skórą, obecnie wytartą, kryte fotele. Pośrodku stał wielki dębowy stół, na ścianach widniały szeregi portretów.
Jąłem je bliżej oglądać.
Z podziwieniem, niby na intruza, spozierały na mnie, z zczerniałych ram, twarze z epok minionych. Tu patrzył na mnie jakiś rycerz z XVI w. w pancerzu, z bródką i długiemi włosami, tam wykwintna markiza epoki króla słońca, ówdzie biskup w fioletach i siwej peruce... Z boku widniały herbowe tarcze — złota ręka z mieczem, w czerwonem polu — przyozdobione koroną margrabiowską.
— Patrzcie... zdziwiłem się... nie suponowałem, że kapitan Canouville, z tak zacnej rodziny pochodzi... I nie słyszałem, by używał margrabiowskiego tytułu... toć na sygnecie widniał znak szlachecki ledwie... Może zrzekł się swoich przywilejów, za czasów rewolucji...
Ten szereg antenatów przypomniał mi nasz skromny dworek nad Pilicą, gdzie na ścianach widniały też wizerunki w kontuszach i z podgolonemi czuprynami... Przypomniał mi i moich staruszków, którzy... podczas, gdy ja...
— Proszę wielmożnego pana... — wyrwał mnie głos z zadumy.
Stary kręcił się przy stole, ustawiając nań butelki i półmiski.
— Wydostałem, co mogłem — tłomaczył — z jedzeniem u nas mizernie... mnie nie wiele potrzeba... ale zawszeć to i owo się znalazło... i wino wyciągnąłem z piwnicy...
Czułem zdawna wilczy apetyt i do jadła nie trzeba było mnie prosić. To też, nasyciwszy pierwszy głód a łyknąwszy parę kielichów przedniego burgunda, poczułem prawdziwą błogość w żołądku i wcale przyjaźnie, pochwaliłem:
— Pięknie, bardzo pięknie się sprawiacie, mości ochmistrzu... Jadło wyśmienite a wino, jakem od lat nie pijał...
— Mamy jeszcze zapasik z dawnych czasów — odrzekł z uśmiechem — niech pan wielmożny się nie krępuje... Mam jeszcze butelkę...
Stanowczo zameczek w Blois i sługa Canouville’a, poczynały mi coraz więcej przypadać do serca.
— Hm... piwniczka, widzę, przednia... Zaraz znać, iż wasz pan pochodzi ze starego rodu?
— Nasz pan... ze starego rodu? — powtórzył, ze zdziwieniem.
— Czego się dziwicie? A te portrety... — wskazałem na długi szereg antenatów.
— Te portrety — odparł, nie patrząc na mnie — nie mają z naszym dziedzicem nic wspólnego!
— Jakto?
— Zamek ten, należał przed rewolucją, do margrabiego de Fronsac... Później był bez właściciela! Zaledwie przed paru miesiącami, podarował go cesarz obecnemu panu!
— O... — zawołałem, poczynając wiele pojmować — to tak?
— Tak! — powtórzył — i byłby nasz pan pewnie wiele jeszcze innych łask uzyskał, ale podobnoć, pogniewał się na niego cesarz...
Tak! rozumiałem! Dzięki wstawiennictwu Pauliny, dostał Canouville, w prezencie od Napoljona, zameczek margrabiów de Fronsac. Było to rzeczą zwykłą, bo w ten sposób obdarzał cesarz — dobrami po straconych w czasie rewolucji arystokratach, lub tych, którzy opuściwszy swe dobra, zdążyli się schronić zagranicę — swych ulubieńców, albo zasłużonych generałów.
Wychyliłem znów kieliszek znakomitego burgunda i rzekłem:
— A wy tu dawno jesteście?
— Ja? Służyłem jeszcze starym państwu! Potem mieszkało się w opuszczonej oficynie, bo nie było gdzie się podziać. Kiedy zamek dostał pan de Canouville, pozostawił mnie nadal, nawet polubił bardzo! Śmiem twierdzić, pozyskałem jego zaufanie...
— Wiem...
— I ja go bardzo polubiłem, hojny i dobry pan.. Mieliśmy nawet restaurować zamek... Ale cóż, dawniej pan tyle pieniędzy w Paryżu wydawał, później...
Machnął ręką, nie kończąc zdania.
Dokończyłem je w myślach za niego. Pańska łaska na pstrym koniu jeździ! Liczył Canouville na potężne poparcie Pauliny aż się przeliczył, a dziś strapiony, dąży do dalekiej Portugalji. Zapewne, sam nie wie, co z napół rozwalonem zamczyskiem począć i nie wie, czy swe „dziedzictwo“ w Blois kiedykolwiek jeszcze ujrzy! Na wojence kulki nikogo nie oszczędzają... i to w pierwszej linji okopów!
— A cóż się stało — zagadnąłem po chwili, ot aby podtrzymać rozmowę — z poprzednim właścicielem margrabią de Aponsac czy jak tam się nazywał... łeb mu ucięli pod gilotyną?
— Margrabia de Fronsac — poprawił mnie stary, podczas gdy dziwny cień przebiegł mu po twarzy — margrabia... uciekł do Anglji i tam umarł... Uciekł, wraz z synem i bratanicą, panną Simoną... Syn, słyszałem daje lekcje w Londynie francuskiego, a panna trudni się szyciem bielizny...
— Hm, dość smutny koniec wielkiego państwa! Ale, tak już jest, stary! Jak jedni na wierzchu drudzy muszą być pod spodem! Dosyć się naużywali, teraz na nowych kolej! Chyba nie płaczecie po nich, hę?
— Ja miałbym płakać po takich rojalistach — oburzył się — wrogach naszego najjaśniejszego cesarza? Też!
Aż krztusił się z oburzenia.
— Zacny z was chłop! — zawołałem ze śmiechem, tak był komiczny, gdy ze złości na moje posądzenie, trząsł się i drygał. — Zato, napiję się z wami wina, za zdrowie najjaśniejszego pana! Siadajcie, stary!
Przyznaję, tęgi burgund poczynał mi czmerać w głowie. Krążył wesoło w żyłach a pod jego wpływem, miałem ochotę świat cały, nietylko starego przygarnąć w objęcia. Czemu nie wypić ze starym?! Toć podejmował tak gościnnie, nadskakiwał, podlewał, dogadzał, był więcej niźli sługą, był zaufanym powiernikiem...
A jak zaznaczał dla mnie swój respekt... Kręcił się teraz, nie śmiąc skorzystać z zaproszenia, zmięszany pocierał ręce.
— Nie marudzić, siadajcie stary!... Toć wy tu prawdziwy gospodarz.
— Skoro wielmożny pan okazuje mi tak wysoki honor — odparł, skłaniając się nizko — to uczcić to musimy osobliwszem winkiem!
Otworzył omszały gąsiorek. Rozszedł się przedziwny aromat, ażem z radości mlasnął językiem.
— Hm... do stu ognistych kartaczy... iście godne wino, by nim wznieść zdrowie najjaśniejszego Napoljona! — Porwałem się z miejsca i trąciwszy z siłą w jego szklanicę wychyliłem nektar do dna.
W pokoju stało się jaśniej, uśmiechnął do mnie rycerz wąsaty, uśmiechał biskup, markiza podmignęła okiem.
— Ot... tak... po naszemu... po szwoleżersku!
Stary również wypił, otarł usta rękawem i nieśmiało, pokornie, przysiadł się na brzeżku fotela. Znać było, iż przypuszczenie do kompanji a konfidencji, sprawia mu uciechę niemałą.
— Może jeszcze kieliszeczek?
Prawdziwy kawalerzysta nigdy nie odmawia. Nie odmówiłem też, lecz nagle w głowie zaświdrowała ostra myśl, o istotnym celu odwiedzin.
— Wszystko pięknie! — rzekłem. — Strzemiennego! Ale czas wyruszyć z powrotem! Gdzie listy?
Powstał z miejsca, podszedł do jednego z portretów, portretu, przedstawiającego kawalera w peruce, uchylił go nieco i wskazał, znajdującą się poza nim skrytkę.
— Są tu... W każdej chwili doręczyć mogę! Tylko...
— Co, tylko?
— Pragnąłem zaznaczyć, iż godzina jest późna!
— Późna! Nie rozumiem?
Wskazał na wiszący zegar. Biła czwarta. Za oknami szarzył się zmierzch.
— Nie wiem, czy z... tem... dobrze będzie wracać po nocy! Może lepiej, wielmożny pan się prześpi i skoro świt do Paryża wyruszy!
Zastanowiłem się. W rzeczy samej, przy dobrem winku a pogawędce, zasiedziałem się zbytnio. Choć, gdybym był nawet odjechał o godzinę wcześniej, przy rychłym o tej zimowej porze zmroku, musiałbym, rad nie rad, podróżować w ciemnościach. Zaś w ciemnościach najłatwiejsza zasadzka. A zasadzki strzedz się musiałem przedewszystkiem, otrzymawszy już jedno ostrzeżenie. Że w czasie powrotu do stolicy, listy znów mi będą usiłowali odbierać, było więcej niźli prawdopodobnem, za dnia zaś atak na publicznej drodze i z tem związana walka, większe niebezpieczeństwo przedstawiały dla napastników. Tak, miał słuszność stary! Rozważniej, wyruszyć z rana — a w południe księżnie listy dostarczę. Wszak nawet nie oczekiwała mnie wcześniej.
— Hm... — rzekłem — projekt niezły! Zanocuję! Tylko trzeba mnie zbudzić skoro świt, zresztą sam się obudzę!
W tejże chwili posłyszałem jakieś stukanie do wejściowych drzwi. Stary nadstawił ucha i uśmiechnął się radośnie.
— O... właśnie, Jan, stróż... z żoną... Zawsze o tej porze przychodzą pomóc sprzątnąć... Zaraz z niemi, wielmożnemu panu, posłanie przygotuję!
Podreptał do drzwi. Usłyszałem skrzyp odsuwanych zasów, szmer przyciszonej rozmowy oraz kroki, oddalające się w głąb domu.
Pozostałem sam.
Tak było najlepiej. Zanocuję. Tu, w zamku napaść nie straszna. Jutro wyruszę a za dnia sam czart mi listów nie odbierze, ani nie poradzi. Wprawdzie, dopiero wpół do piątej, z kurami spać nie chodzę, do ósmej, dziewiątej trzeba jako zabić czas, lecz od czegoż winko, a ze starym wcale nieźle się gwarzy. Opowie jaką ciekawą historję, albo może potrafi uciąć partyjkę w marjasza...
Wszedł właśnie z powrotem.
— Wydałem zarządzenia! Sądzę, będzie miał, wielmożny pan, niezłe posłanie! A od wtargnięcia się zabezpieczyłem, w tej chwili ryglują wszystkie okiennice, zresztą broń mamy...
Doprawdy, odgadywał myśli. Sługa podobny to nieoceniony skarb, cożem byłbym dał, aby posiadać takiego! Z sąsiednich pokojów dobiegał hałas zamykanych zasów, wreszcie wszystko ucichło.
— Im również poleciłem w domu nocować — tłomaczył — razem nas czworo, choć, po prawdzie, kobieta... żona Jana, się nie liczy... W razie czego, jednak, dobiegnie do wsi po pomoc... niedaleko...
— Ostrożność nie zawadzi! — pochwaliłem — Może się różnie wydarzyć! Ja, jadąc miałem przygody, musieli mnie śledzić, chcieli odebrać sygnet.. — jąłem opowiadać o zdradzieckiej napaści rzekomego pana Dubois, nie zatajając moich spostrzeżeń, czyim był on wysłannikiem — Sądzę, jesteśmy nadal szpiegowani!
— W Blois niema, pan wielmożny, czego się obawiać! Zresztą zrobiłem, com mógł! Może winka?...
Nalał.
— Pan wielmożny, wojskowy? — zapytał.
— Pewnie, kochanku, pewnie — odrzekłem, popijając trunek — Szwoleżer gwardji! Porucznik! Polak! Tylko, w cywilu, wyjątkowo na dzisiejszą wyprawę! Sami pojmujecie...
— Pojmuję i wnet poznałem...
— Poznaliście?
— Po zachowaniu, mowie, po tych pistoletach, które wystają z kieszeni! Dziwił mnie nieco cudzoziemski akcent, nie śmiałem pytać!
— Polak! — powtórzyłem dumnie. — Najpierwsza nacja na świecie, nie licząc oczywiście was francuzów. Nacja dzielna, ale nieszczęśliwa! Dla tego tak miłujemy cesarza Napoljona, iż nam zwrócił część ojczyzny...
— Słyszałem!
— Dotychczas tylko część, lecz odda Polskę od morza do morza! Za spełnienie tych marzeń, za kraj nasz kochany, wypijcie ze mną...
— Chętnie!
— No tak, do dna! Kochamy więc waszego cesarza Napoljona i rąbiemy się zań, gdzie rozkaże. Waliliśmy włochów w Italji, negrów w San Domingo i wspólnych naszych wrogów prusaka, austryjaka, moskala, ostatnio zadaliśmy bobu tym hiszpańskim zbójom. Słyszeliście pewnie o Saragossie, Somosierze... Tudeli...
— Tak — powtórzył w zadumie — lecz czemuż wy, polacy, walczyliście z hiszpanami? Toć oni, podobnie do was, bronili jeno swego króla i ojczyzny?
Odezwanie się starego zadziwiło i rozsierdziło mnie wielce.
— Cóż u djaska! — zawołałem z gniewem — Gadacie, jak brygant hiszpański a nie, jak uczciwy partryjota! Choć prawdę powiedzieć, wielu z nas polaków, podobnie się odzywało... nawet dziękowali za służbę! Co do mnie, nie mędrkuję, nie politykuję, tnę szablą za cesarza, gdzie każe a poszle, bo jego sprawa, to nasza sprawa... Lecz skąd wam podobne odezwania się przychodzą?...
Roześmiał się cicho.
— Jeno wielmożnego porucznika wypróbować chciałem, czy naprawdę oddany cesarzowi i rodzinie cesarskiej!
— Takiś, ptaszku!
— Ha, ha, proszę się nie gniewać! Lepiej odkorkuję trzecią butelkę!
Znów wyciągał z pod stołu pękaty gąsior, który wydał mi się kuszącym, niby najwdzięczniejsza panna...
— Trzecią, powiadasz... Cóż, nie odmówię!... Widzę, całą piwniczkę pod stołem założyłeś: Ależ filut z ciebie, kochanku!
Trzecia butelka przypieczętowała naszą amicycję mocno. Wypiliśmy więc, raz jeszcze za cesarza, później za cesarską rodzinę z księżną Pauliną, honestissime, na czele... Później począłem staremu wykładać, aby należycie pojął nasze znaczenie, iż to z nami, szwoleżerami, nikt w zawody iść nie może, chyba niektóre huzarskie pułki Murata, no i z piechurów, grenadjerska stara gwardja... Właściwie to niewyjaśnione, bo piechur nie taki prawdziwy żołnierz, jak kawalerzysta, a należy jeno tak mówić, bo niewiedzieć czemu, cesarz tych wąsali ukochał okrutnie... A że przy tej okazji, wymieniając różnych dowódców, wymieniło się i Murata i Dąbrowskiego i księcia Józefa i Zajączka, piliśmy ich zdrowie, pokumani coraz bardziej.
Stary dzielnie dotrzymywał placu, choć łyknął nieco mniej odemnie. Był jednak tak usłużny, grzeczny a z respektem, iż coraz większy czułem doń przypływ afektu. Kiedyśmy tedy zakończyli szereg wielkich wodzów naszych a nie przepomnieli i o naszym szwoleżerskim dowódcy, hrabi Krasińskim, ani o najbliższych kolegach, jąłem starego wtajemniczać w nasze narodowe obyczaje polskie.
Mówiłem mu i o dworkach, i o starych zabawach, i o kontuszach i o pieśniach.
— Jaka szkoda — potrząsałem jego ramię, podczas gdy on mrugając oczami słuchał uważnie — jaka szkoda... hm... kha... kochanku... że pojąć nie potrafisz... ani hm... kha... zaśpiewać takiej piosenki:

Hulaj dusza bez kontusza
Kiedy dają jeść i pić
Niech honoru nikt nie rusza
Jakem szlachcic będę bić!

Stary krztusząc się śmiesznie, usiłował powtarzać. Nie szło to mu jednak składnie a przy słowie „szlachcic“ o mało nie zadławił się, niczem kością.
— Widzę, nic z tej edukacji dziś nie wyjdzie — rzekłem poważnie, choć czułem, że głowa moja niewiedzieć czemu pragnie opaść na stół — będę musiał innym razem tu przyjechać, żeby cię, bratku, nauczyć po polsku... — W odpowiedzi śmiesznie kiwał głową i snać pod wpływem wina robił jakieś harce, bo miast jednego starego... widziałem najwyraźniej trzech, pomarszczonych dziadów, siedzących przedemną.
Czyżbym się spił? Et, do licha! Szwoleżer nigdy nie bywa pijany, może być czasem strudzony... Nie, najwyraźniej stary musiał upić się okrutnie...
— Jak.. khy.. kha.. masz na imię?
— Jakób, proszę wielmożnego pana!
— Uważasz, Jakóbie! — począłem — trochę... khy... cięży mi głowa... to jest chciałem.. khy... do stu bomb i kartaczy... khy... powiedzieć... że to pod tobą chwieją się nogi... khy... tandem... idziemy spać... bo to jutro... khy... khy...
Za słodkie musiało być wino, bo dziwna męczyła mnie czkawka.
— Zaraz wskażę, gdzie sypialnia! — oświadczył.
— Ty... ty... khy... nic nie wskazuj... kochanku... tylko... khy... daj ramię, bo... khy... pijany jesteś i... khy... obawiam się, abyś nie upadł...
Potoczyliśmy się razem do jednej z przyległych komnat.
Prawdę powiedzieć, dobrze rozróżnić nie mogłem, ani co w tej komnacie stoi ani, jak ta komnata wygląda. Rozróżnić dobrze nie mogłem, bo stary wciąż się chwiał i gdzieś uciekał a świeca, którą niósł w ręku, zamieniała się w sto świec, skaczących w różnych kierunkach pokoju.
Wreszcie przystanęliśmy około wielkiego łoża z baldachimem.
— Będzie wielmożny pan porucznik — świszczał mi teraz do ucha — spał na historycznem posłaniu! Ongiś, wedle podania, miał tu nocować Henryk IV... Czy mam pomóc się rozebrać?
— Henryk IV, ja... khu... księżna Paulina... wszystko pięknie, Jakóbku! Pomóc się rozebrać, kochanku? khm... Bardzo cię weneruję.. ale idź do licha... to jest chciałem powiedzieć... do siebie... Żołnierz śpi w ubraniu najlepiej!
Czy poszedł, czy nie poszedł, nie wiem, dość, że się znalazłem w wygodnem łożu... głowa sama opadła na poduszki i wnet zasnąłem snem sprawiedliwego.
Tylko..
Tylko, poczęły mnie dręczyć jakoweś sny.
Śniło mi się, iż jestem w pałacyku księżnej Pauliny, siedzę z księciem Kamilem i piję z nim wino... to same, złote, aromatyczne, które piłem przed chwilą. Paulina wchodzi, książę Kamil zapada się gdzieś pod ziemię, ja doręczam jej listy, ona bierze mnie w swoje objęcia i całuje długo i namiętnie... Oj, jak mi dobrze, a od dotknięcia pięknej pani, żar rozlewa się taki, iż mam wrażenie cały płonę...
Lecz nagle...
Nagle chwyta mnie ktoś z tyłu i powala na ziemię. To Fouché! O łotr! Widzę tę lisią twarz, wykrzywioną uczuciem zemsty złośliwej! Siada na moich piersiach i gniecie! Chcę się otrząsnąć, nie mogę. Tem bardziej, że nie jest sam. Jest z nim zdrajca Dubois, tak Dubois! Ten mnie trzyma za nogi... A gdzie Paulina? Znikła... Ach, jak oni mnie męczą... Wiążą ręce i nogi... Nie, nie dam się! Zerwę te więzy...
Szarpnąłem się z całej siły, obudziłem... lecz nie mogłem poruszyć członkami...
Co takiego?
Ponowiłem wysiłki... daremnie...
W pokoju nie było nikogo, lecz płonęła świeczka. Powoli odzyskiwałem przytomność.
Tak, nie śniłem i nie ulegało najlżejszej wątpliwości! Byłem związany, jak tobół, obwiązany sznurami, byłem bezsilny!


ROZDZIAŁ VII.
W PUŁAPCE.

Jeszcze nie chciałem dać wiary, jeszcze mi się zdawało, iż jest to dalszy ciąg koszmarnego snu, lub skutek wypitego wina.
Jąłem tedy się ciskać, niby karp w sieci, lecz rychło silny ból w rękach i nogach od krępujących sznurów, przekonał o smutnej rzeczywistości, w którą nadal nie sposób było wątpić. Pozatem, w pokoju panował półmrok, lecz zawszeć dosyć widno, aby rozeznać, iż ten co mnie skrępował a związał, zadanie swe spełnił wcale starannie, rzec można po mistrzowsku...
— Bodaj wszyscy czarci... — zakląłem w duchu a z bezsilnej złości i wstydu zakręciłyby mi się pewnie łzy w oczach, gdyby szwoleżerowi w jakimkolwiek wypadku mazgaić się przystało.
Sprawa rysowała się aż nadto jasno...
Kiedym tak leżał uśpiony, któryś z tych przeklętych szpicli, z psiarni Fouché’go, musiał się dostać do zamczyska i korzystając z mego uśpienia i snu starego Jakóba, nas powiązał, niby barany, by tem swobodniej plądrować po domu. Lecz jeśli nawet mnie zmogło... hm zmęczenie... a równie dobrze zmódz mogło i Jakóba, iż obaj nic nie słyszeliśmy, leżąc niby dwa kamienie, toć w domu jeszcze bawili ludzie... Przecież nocował stróż... Jan... wraz z żoną... Dziwnem doprawdy, iż nic nie słyszeli i nie ochronili od napaści, bo wszak napastnik, chcąc dostać się do wewnątrz, musiał wyłamywać okiennice... Dziwne! Choć te szpiegi, to tak działają chytrze a podstępnie, iż zakraść się mogli cichaczem, jak koty... Lecz co z Janem się stało, co się stało z Jakóbem? Pewnie również powiązani — a szpicel teraz przeszukuje kąty... O, gdyby dostać tego łotra w swoje ręce! Poczułby mnie lepiej, niźli wtedy na drodze! Bo to on, napewno, fałszywy imć Dubois! Ale czy znajdzie skrytkę? Dobrze jest umieszczona, za portretem, sam bym nigdy się nie domyślił, gdzie leżą listy... tak... Oj djabli... djabli...
Nagle ogarnęło mnie takie uczucie wstydu, iż czułem jak gorąca fala krwi, poczynając biedz od nóg, z siłą zalewa mi głowę a płoną niczem żarem objęte policzki... Gdybym nie miał związanych rąk, biłbym sam siebie, z całej siły najchętniej... Opój, pijanica, mruczałem przez zaciśnięte zęby... twoja, twoja lekkoduchu wina, gdybyś nie pił jak gąbka, do utraty przytomności... to wszystko by się nie stało... Czuwałbyś... Tak, mało, iż sam spiłeś się, jak bydlę, upiłeś jeszcze wiernego Jakóba... Ależ i trunek był... Nieraz osuszało się z kolegami i więcej... a nigdy tak nie zwaliło człowieka z nóg, ani tak nie bolała głowa... Uj, boli... a w ustach piecze... piecze...
Ale mniejsza, trzeba skupić myśli, pomedytować o ratunku. Co dalej? Albo szpicel skrytkę znajdzie, albo nie znajdzie? W obu wypadkach jaki los mi przeznacza? Zapewne wnet tu przybędą jego kamraty, obwiesie z piekła rodem... A może majstruje jeno sam, bez niczyjej pomocy... Oj... djabli... djabli... głowa pęka... A może mnie związał, aby zawiadomić władze wojskowe i jeszcze oskarży o dezercję? Na takiego, juchę, wszystko możliwe... Czem będę się tłomaczył... Co zrobić? Sąd... degradacja pewna... Paulina? Paulina nie uratowała Canouville’a, mnie tem bardziej nie uratuje! Aj, djabli... Czy łotr, spełniwszy swe łajdackie zadanie, już odszedł? Poprzestał na skrępowaniu mnie i zabraniu listów? Czy i innych powiązał? Zawołać? A nuż kto na ratunek pospieszy... Tam do licha!... Hm... sam się nie uwolnię...
Raz jeszcze szarpnąłem się ile było mocy, lecz równie, jak poprzednio, daremnie. Znów sznury wpiły się boleśnie w moje ręce. Ale ból ten dobrze mi zrobił. Miast poprzedniego zniechęcenia i wstydu, powróciła świadomość, iż mnie żołnierzowi się poddawać tak łatwo nie wolno.
— Teraz jego na wierzchu, za chwilę moja będzie! — mruknąłem — jeszcze, bratku, obaczymy!
Więc zawołam.. — zadecydowałem. — Jeśli jest, może krzyk mój go przestraszy i ucieknie, bo tacy to tylko napadają od tyłu i byle czego się boją.. Jeśli już odszedł... to jaka żywa dusza na ratunek pospieszy.
— Hej... hej!... — rozległ się mój głos donośnie.
Przez chwilę nadsłuchiwałem. W dalszym ciągu panowała ta sama cisza, tylko świerszcz, czy inny robak, coś chrobotał w tapecie.
— Hej... do licha... hej...
Znów cisza. Musiał łotr wszystkich powiązać, lecz czyż nie słyszą i choć wołaniem odpowiedzieć nie mogą? Toć jeśli mnie ust nie zakneblował, to i innym pewnie gałganów nie potkał w gębę... Więc...
— Hej... Jakóbie odezwijcie się!
Cisza... ale...
Z sąsiednich pokojów jął dobiegać mnie jakiś szmer. Tak, najwyraźniej odgłos cichych, ostrożnych kroków. Zbliżały się powoli, rzekłbyś ktoś postępował z rozmysłem na końcach palców... szpieg pewnie...
— A nie czaj się, łajdaku! — wrzasnąłem — podejdź bliżej...
Teraz ten co szedł, stanął na progu pokoju, i jeszcze dobrze nie mogłem go dojrzeć. Powoli, jakby z niepokojem zbliżył się do łoża, na którem skrępowany leżałem.
Patrzyłem na przybysza z wytrzeszczonemi oczami, wciąż myśląc, iż nadal ulegam jakiejś sennej marze, na tyle niespodzianym był jego widok.
Przedemną stała kobieta!
Snać krzyk mój musiał ją zbudzić ze snu i przed chwilą powstała z pościeli, bo na bieliznę jeno miała narzucony płaszcz a włosy w nieładzie...
Czyżby żona stróża?.. Lecz nie, niemożebne... Lat mieć mogła około dwudziestu, twarz piękną i szlachetną a z pod narzutki wyzierała delikatna rączka...
I ona na mój widok wydawała się niemniej zdumiona, a patrzyła, niby na zamorski okaz, nawet usta rozchyliwszy nieco ze zdziwienia.
— Co pan tu robi? — wyszeptała, pierwsza przerywając tę niemą scenę.
— Leżę... — odrzekłem możliwie najuprzejmiej, bo to w każdej sytuacji respekt dla białogłowy zobowiązuje — leżę, jak to w powijakach niemowlę i byłbym pani dobrodziejce wielce zobowiązany...
— Dobrze, ale skąd się waćpan tu wziął, kto pana związał?
— Arcyłotr pewnie jaki... — oświadczyłem żywo — to też gdyby pani, co jak anioł...
— Doprawdy, nic nie rozumiem! — przerwała moją szarmancką mowę. — Prócz nas wszak nikogo nie było w tym domu!
Zapewne długo byśmy się sobie tak dziwowali wzajemnie, gdyby w tejże chwili nie rozległy się głosy pospiesznych kroków.
— Idą... Wnet wszystko wyjaśnią! — zawołała.
Na progu ukazał się wysoki, barczysty mężczyzna, o czerwonej i niemiłej twarzy. W ślad za nim postępował... Jakób... zadowolony, zacierając ręce.
— Jakóbie rozwiążcie mnie szybko! — zawołałem, ucieszony widokiem starego — jakoweś cuda się tu w nocy działy, ale tuszę sobie wszystko dobrze się skończy!
Nie odparł nic, jeno stanął w nogach łoża i spozierał na mnie z podełba. Cóż to miało znaczyć?
— Może zechcesz mi wyjaśnić, Arturze — mówiła w tejże chwili niewiasta, co pospieszyła mi na ratunek, do wysokiego mężczyzny — czemu ten pan jest związany i skąd wogóle wziął się w tym domu?
— Wyjdź Simono! — odparł szorstkim głosem, nazwany Arturem.
— Nie wyjdę, póki prawdy się nie dowiem! Dość mam tego splotu zagadek! Proszę natychmiast rozwiązać pana...
Miast spełnić jej prośbę, ujął ją za ramię.
— Powtarzam, wyjdź! Nic kobiecie do tych spraw! Krzywdy temu jegomościowi nie uczynimy!
— Ale...
Kiedy opierała się jeszcze, siłą wywiódł z pokoju, dając Jakóbowi znak, iż za chwilę powróci.
Pozostaliśmy sam na sam.
— Więc to ty — rzekłem, przeszywając starego oczami — ty zdrajco, spoiłeś mnie przódy, by związać następnie... Już ja ci zato podziękuję... no i twój pan... Canouville... również...
— Ale winko dobre było — szydził w odpowiedzi — Pijesz młodzieńcze, jak smok... Byłbyś mnie może zmógł, gdybym nie był nieco nasennego ziela dosypał...
— A... a... — mruknąłem, rozumiejąc tak szybką, swą wczorajszą nieprzytomność.
— A co do twej podzięki... no i tego błazna Canouville‘a to nie wiele sobie robię z pogróżek... Canouville dziś dla mnie taki sam pan, jak i ty... zarozumiały smyku!..
Z jego głosu przebijała długo tłumiona nienawiść... Korzystając z mej bezbronności lżył mnie bezkarnie. Aczkolwiek grało wewnątrz, bo nigdym nie był lżony i to jeszcze przez nędznego sługusa, zacisnąłem jeno zęby, rozumiejąc, iż zaognianie kłótni w tym stanie, do niczego nie doprowadzi. Przezwyciężywszy się, zapytałem grzecznie:
— Jeśli macie, mości Jakóbie, jakie porachunki z waszym panem... to nie moja rzecz... Lecz czemuż było mnie wiązać... Cóżem zawinił?.. Chyba — dodałem z rozmysłem — również i wy pragniecie jaki użytek z listów uczynić?.. Ale i w tym wypadku, pocóż mnie związaliście, wszak były one w waszem posiadaniu? Jakie są względem mnie dalsze zamiary?
Począł się cicho, złośliwie śmiać.
— Listy... listy... — powtarzał — o, jakiś ty głupi, no i ci twoi przyjaciele! Listy?... żadnych listów nie było... tylko znakomita przynęta! A co z tobą się stanie? O tem zadecyduje pan margrabia! Teraz basta, dość wczoraj mi twoim połamanym językiem uszu nasuszyłeś!
Rzucił pełne gniewu spojrzenie, na które takimż spojrzeniem odparłem, bo Bóg jeden wie, z jaką rozkoszą, w tej chwili bym go trzymał za gardło. Ponieważ jasnem było, iż na dalsze pytania nie zechce odpowiadać, milczałem, gdy w głowie wirował szereg ciekawiących zagadek — margrabia... panna Simona... listów nie było...
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i wysoki barczysty mężczyzna ponownie wszedł do pokoju. Zbliżył się i badawczo jął mi się przyglądać.
— Co z nim zrobić, Jakóbie? — wskazał na mnie.
— Sądzę... tam... panie margrabio! — wykonał jaki gest, oznaczający jemu tylko wiadomy kierunek.
— Hm... może masz i rację!
— Inaczej, znów pocznie krzyczeć i nam ptaszków spłoszy!
— Więc dobrze...
Przeszedł się parę razy po pokoju i przystanął przedemną.
— Przódy jednak temu waszmości winienem, wyjaśnienie... Jestem margrabia Artur de Fronsac, wedle wszystkich praw uczciwych ludzkich... właściciel zamku w Blois... No, bo dekretów uzurpatora, Bonapartego, żaden rzetelny człowiek w Europie nie uznaje...
— Hm... — mruknąłem, pragnąc się przekonać dokąd on zmierza, choć nieprzystojne odezwanie się jego o ukochanym cesarzu, podrażniło mnie wielce.
— Tak — powtórzył — dziedzic zamku, wyzuty z ojcowizny przez łajdacką rewolucję. Ojciec zmarł w Anglji, ja odziedziczywszy po nim prawa... i postanowiłem ojcowiznę z powrotem wziąść w posiadanie... Podobno jakiś Canouville począł się tu panoszyć... mam nadzieję, tego mizernego jegomościa, nigdy już te mury nie ujrzą z powrotem...
— Niewątpliwie! — przytwierdził stary Jakób.
Przyglądałem się margrabiemu coraz uważniej, nabierając pewności, iż z szaleńcem mi wypadło mieć dp czynienia. Gdy tak gadał, oczy świeciły mu dziko a po twarzy przebiegały kurcze, że przestraszyć ich mógł się najodważniejszy. Gadał przy tem całkiem od rzeczy. Zwał wszechpotężnego mocarza uzurpatorem, sam chciał odbierać swe dobra, lekceważył dekrety cesarskie?.. W Angli, tej jaskini spiskowców, możeby mu uszło na sucho, lecz tu!.. Rozumiałem, iż na widok rodzinnych, utraconych dóbr, musiało mu się pomięszać z żalu i gniewu w głowie i czułem litość nawet dla niego, bom nigdy zbytnio nie sympatyzował z wybrykami rewolucji francuskiej, żałując jej ofiar...
Jąłem tedy łagodnie tłomaczyć:
— Panie margrabio, rozumiem pańską boleść... dom przodków w obcym ręku... Lecz miast złorzeczyć a ubliżać naszemu cesarzowi, czyż, nie lepiej udać się do jego łaski? Toć najjaśniejszy Napoljon, amnestję przyobiecał wszystkim emigrantom, zwrot dóbr nawet... Szanuje starą szlachtę a w miarę możności zwraca im mienie, starając się wynagrodzić krzywdy, popełnione przez sankiulocką kanalję...
Twarz de Fronsac‘a stała się z czerwonej purpurową.
— A bierz go czort! — zawołał gwałtownie — całego Napoljona! Taki sam on sankiulot... i na barkach sankiulotów wyniesiony na tron, który nieprawnie zajmuje! Ja znam jednego tylko pana... najmiłościwszego króla Ludwika XVIII... Na wygnaniu on, lecz zezwoli Bóg, lada dzień powróci... Z ręki Bonapartego nikt z nas nic nie przyjmie, bo zbyteczne jest od złodzieja podarki przyjmować, złodziejowi się skradzione odbiera! Już nadszedł czas...
— Panie margrabio... — przerwał Jakób, jakby pragnąc wstrzymać potok wymowy de Fronsac‘a, lub się obawiając, iż ten coś zbytecznego powie.
Zamilkł, w podnieceniu, wielkiemi krokami stąpał po pokoju, potrącając sprzęty.
— Doprawdy — ozwałem się — nie wypada mi podobnych rzeczy słuchać i gdybym nie był związany, potrafiłbym panu, panie margrabio, dać należytą odprawę... Lecz, widząc, iż nie przywiodę was do opamiętania, śmiem zapytać jakiem prawem, podstępnie związaliście mnie, cesarskiego oficera, który do tego domu przybył z pełnem zaufaniem i co nadal z moją osobą zamierzacie uczynić?...
— Jeszcze się dowiesz...
— Więc jestem więźniem?
— Tak!
— Wolno zapytać czyim?
— Króla Ludwika XVIII!
Na tą odpowiedź tak mało byłem przygotowany, iż mało nie parsknąłem śmiechem. Ja miałem być więźniem poczciwego grubasa Burbona, gdzieś tam tułającego się po świecie, który na sam dźwięk imienia Napoljona drżał ze strachu? Doprawdy, nie warto było wdawać się w rozmowę z szaleńcem, jeno oczekiwać dalszego biegu wypadków. Wprawdzie, nie rozumiałem w tej całej sprawie zachowania się Jakóba i jego podstępnej zdrady, lecz pocieszała mnie myśl, iż przygoda niniejsza niema nic wspólnego ani z listami, ani z księżną Pauliną. Pozatem, jeśli miałem z dwoma ludźmi pozbawionemi rozumu do czynienia, to pozostawała w domu jeszcze zdrowa i przytomna niewiasta, owa Simona, co na samym początku, na krzyk mój, z ratunkiem pospieszyła.
Najprzezorniej więc było, nie sprzeciwiać się szaleńcom a doczekać pierwszej sposobności, aby z więzów się fortelem uwolnić.
Przymknąłem tedy oczy, udając śpiącego.
Margrabia chodził przez dłuższy czas z kąta w kąt, i coś pomrukiwał, stary zaś zbliżył do okiennicy, jakby łowiąc z zewnątrz dobiegające dźwięki.
— Śpisz, czy udajesz, mości polaku — rzekł de Fronsac, przerywając swą wędrówkę — lecz jedno ci powiem..
Nadal trzymałem powieki przymknięte.
— Za chwilę dziać tu się będą pewne wypadki... otóż... nie przenoszę waści do lochów, gdzieś winien się znaleźć, oszczędzając cię, boś pionek w tej grze! Ale ostrzegam... słyszysz...
Nie drgnąłem nawet.
— Ostrzegam, iż jeśli choć piśniesz, albo palcem poruszysz... łeb ci roztrzaskam, bez chwili wahania! Zrozumiano!
Jakób nachylił się nademną.
— Zdaje się, zasnął istotnie!
— Tem lepiej, w przeciwnym razie, wie co go czeka! De Fronsac nie straszy daremnie!
Zapanowała cisza. Obaj mężczyźni usiedli w milczeniu na krzesłach, margrabia jął coś majstrować koło pistoletów.
— Za chwilę powinni być... — szepnął.
— I ja tak sądzę!
— Wiesz, co masz robić?
— Tak! Szkoda jeno, że się polaka nie przeniosło do piwnic!
— Zapewniam cię, stary, nie przez litość! Lecz musi nas być dwóch...
— Domyślałem się tego! Polacy opowiadają, iż walczą za swą ojczyznę, a gnębią, wszędzie prawdziwych patryjotów... Ostatnio w Hiszpanji...
— Cicho! Zda się, słyszałem szmer!
I ja również jąłem nadsłuchiwać. Ale czy im, się wydało, czy szmer się nie powtórzył, dość że w pokoju panowała grobowa cisza.
Na kogoż oczekiwali oni, jakiej sceny miałem być biernym świadkiem? Nie przenieśli do lochów, bo chcieli być we dwóch, mnie poczytując w swej grze za nieznacznego pionka? Co za scena miała tu się za chwilę rozegrać? Dalipan, tak żem się rozciekawił, iż chwilami zapominałem nawet i o poselstwie własnem i o listach i krępujących mnie więzach...
— Pamiętaj... — posłyszałem cichy szept — worek na głowę i na ziemię... Ja rozprawię się z drugim...
Spodziewali się jakiejś napaści. Czyjej? W jaki sposób ja miałem się zachować, mimo otrzymanego ostrzeżenia? Uprzedzić tych, co zamierzali wtargnąć do zamku?...
— Czemu sądzisz Jakóbie, iż wejdą przez to okno?
— Dostęp najłatwiejszy! Wzdłuż innych biegnie rów!
— Hm... dobrze wyliczone! Jednak miejmy baczenie i na inne komnaty!
— Posłyszę najdrobniejszy szmer...
— Zgaśmy światło...
Pozostaliśmy w ciemnościach. Słychać było uderzenia naszych serc, bo ja w nie mniejszem naprężeniu, niźli oni, oczekiwałem, co dalej nastąpi.
Tak trwaliśmy może z pół godziny, lub więcej i przypuszczać już poczynałem, iż obaj będący ze mną w pokoju szaleńcy — sami wykoncypowali jaki urojony w ich wyobraźni napad — lub się przeliczyli w swych wyrachowaniach, gdy nagle najwyraźniej, około okna rozległo się, rzekłbyś chrobotanie myszy.
Nadstawiłem ucha. Szmer się ponowił, a i oni musieli go dosłyszeć, bo zabrzmiał cichutki szept.
— Css...
Najwyraźniej jedna z okiennic uchylała się powoli, za nią widniał świt marcowego poranka. Równie powoli uchyliła się i druga połowa, a niewidoczna ręka, bez szelestu pchnęła szybę... Do pokoju wpadła fala ostrego, przejmującego powietrza.
— Niema nikogo... — biegł przytłumiony z zewnątrz głos, który wydał mi się znajomym.
— Skacz pierwszy!... — padł rozkaz.
Wpiłem się wzrokiem w świetlną plamę, na której tle, wyraziście zarysowała się ciemna postać.
Tak to on! Nie mogło ulegać najlżejszej wątpliwości, człowiekiem zakradającym się do wewnątrz był mój niedawny znajomek, rzekomy kupiec, imć Dubois... W ślad za nim, ukazała się druga twarz która — acz widziana przelotnie — mocno wyryła się w mej pamięci... Drugim, z tajemniczych intruzów... był minister Fouché! Fouché, we własnej osobie!
To, co dalej się stało, stało się tak szybko, iż ledwie miałem czas myśli zebrać, lub coś postanowić.
Kiedy Dubois znalazł się w pokoju, nagle, niby cień, mignęła czarna płachta i osunął się on, nie czyniąc najmniejszego hałasu, na podłogę...
Teraz z kolei, Fouché wstępował na parapet okna.
— Podaj rękę... — mówił.
Sam nie wiem, kiedy wyrwał mi się okrzyk:
— Ekscelencjo!... Zasadzka!
W tejże chwili, otrzymałem potężny cios, zawirowała komnata, zawirowały rzeźbione kolumny, podtrzymujące łoże, zdało mi się, iż jakiś świder rozdziera mój mózg i zanim zdążyłem powtórzyć ostrzeżenie, straciłem przytomność.


ROZDZIAŁ VIII.
W podziemiach.

Leżałem na miękkiej glinie, pod wpływem dojmującego chłodu i wilgoci, powoli odzyskując przytomność.
Z trudem poruszyłem członkami, a gdym chciał ręce wyprostować, ażem syknął z bólu, tyle głęboko wpiły się w nie, krępujące je sznury.
Nie obeszli się ze mną zbyt łaskawie moi prześladowcy, bo się poczułem tak zmaltretowany, jakgdyby po mnie przejechał szwadron kawalerji i to kawalerji w pełnym pędzie, pospieszającej do ataku.
Skądciś, z góry, sączyło się mdłe światło. W półmroku rozeznać mogłem, iż rzucono mnie do sporego lochu, służącego ongi, zapewne, na skład beczek, o czem świadczyła woń zbutwiałego, nadgniłego drzewa. Tu i owdzie majaczyły niejasne kontury przedmiotów a ciszę przerywała miarowem chlupaniem, kapiąca z mokrego sklepienia woda.
— Oj... — dobiegło mnie słabe westchnienie.
Spojrzałem uważnie. Westchnienie biegło z jakowejś w głębi loszku bezkształtnej masy, którąm w pierwszej chwili, pod wpływem ciemności, za kupę rupieci przyjmował.
— Oj... oj... — powtórzył się jęk.
— Kto tam? — zapytałem cicho.
— Ja! — padła dość nieokreślona odpowiedź — a waćpan?
— Też, ja!
Rupiecie poruszyły się raźniej, snać usiłując przyjąć do konwersacji więcej stosowną pozycję, nie poszło im jednak to składnie, bo miast twarzy ludzkiej, ujrzałem niewyraźny abrys głowy i posłyszałem głos:
— Tęgo związali mnie łajdaki! Oj... oj... ani się ruszyć... Lecz domyślam się, kim jesteś, młody przyjacielu...
— I ja się domyślam — odparłem — i doprawdy mi markotno, że w tak smutnej okoliczności poznaję, waszą ekscelencję! Sumituję się gorąco, iż z należytym respektem nie stoję na baczność!
— Co tam, na baczność, młody przyjacielu... Oj... te sznury... Grunt, niech się na bok wykręcę...
I znów począł zawzięcie się szarpać.
Znakomiciem już teraz rozeznawał pana Fouché, jaśnie oświeconego księcia Otranto. Rozeznawałem i spiczasty nos i chytrze biegające, fałszywe oczy, świecące w ciemnościach, niczem u kota...
Dalipan, gdyby położenie nasze nie było tak smutnem, byłoby uciesznem, ale to tak uciesznem, że choć ze śmiechu zrywaj boki. W mokrej piwnicy, utarzani w błocie, związani i obici, leżeliśmy obaj — on wszechpotężny minister cesarza, który polował na mnie i ja chudopachołek, porucznik, com się dotychczas przed jego sieciami wymigiwał — leżeliśmy, złączeni wspólnem nieszczęściem.
W umyśle ekscelencji snać te same zrodziły się refleksje, bo zagadał czule, rzekłbyś mówił do umiłowanej bogdanki.
— Boczysz się na mnie?... Hm... Zapewniam, wszystko polega na nieporozumieniu! Wiedziałem, iż otrzymałeś, poruczniku, zlecenie... od pewnej dostojnej osoby... Hm... hm... Wiedziałem, że misja twa jest żmudna... no i... niebezpieczna... i dlategom postanowił się udać w ślad za tobą i cię osłonić...
— Doprawdym szczęśliwy — przerwałem potok słodkiej wymowy — doprawdym szczęśliwy, iż podziękować mogę waszej ekscelencji za troskliwą opiekę! Ten pański zbir... Dubois... czy jak tam się nazywa, wcale sprawnie chciał się mną opiekować, zaiste po ojcowsku, i nie jego to wina jeślim się od tej opieki uchylił... Co zaś się tyczy polecenia, tom od nikogo żadnego nie otrzymał i nie pojmuję...
Lecz ministrowi policji, już z powrotem miód z ust płynął:
— Jesteś dyskretny, to pięknie, bardzo pięknie, młody przyjacielu! Nie nalegam... Pozatem przyznaję, Dubois sprawił się, jak osioł... zupełny osioł! — podkreślił z gniewem, wspominając widocznie, zarówno o niezręczności powiernika, wykazanej w czasie mojej przygody, jakoteż podczas zakradania się do zamku. — Rzetelny głupiec!... Dostanie on zato odemnie... to jest... chciałem powiedzieć dostał już porządne napomnienie...
— Bo mu się nie udało sygnetu odebrać?
Fouché zmięszany zmilkł, wnet jednak znów począł, ale zgoła już innym tonem.
— Poruczniku! Nie mówmy o tem, co było! Obaj jesteśmy sługami cesarza i znaleźliśmy się w rękach jego wrogów! Radźmy, jak się wydostać z matni!
— Ot, tak to lubię, ekscelencjo! — zawołałem, ujęty jego słowy, rozumiejąc zresztą, iż z konieczności być musimy sprzymierzeńcami.
— Proszę więc mi wszystko od początku opowiedzieć. Ręczę słowem ministra ...iż najlżejsza przykrość waćpana nie spotka... Gdy odzyskamy listy, będę milczał, jak grób i dowieziesz je, poruczniku... wedle przeznaczenia... Zupełna szczerość jest mi w tej sprawie tem potrzebniejszą, iż łacniej cel zasadzki rozeznam, bo z wielu względów jest ona dla mnie niewytłomaczona...
Miał słuszność, żądając relacji o mym pobycie w tajemniczem zamczysku. Choć ręczył słowem za dyskrecję, wahałem się jeszcze, bo zawszeć to był minister policji i różnie on mógł mieć na myśli...
Zauważył moje wahanie.
— Przysięgam, iż w tem, co powiedziałem, nie kryje się żaden podstęp! Od tej chwili jesteśmy przyjaciółmi... a mieć Fouché za przyjaciela, też coś u cesarza znaczy!...
Przekonał mnie. Jąłem mu szczegółowo wykładać, jakem przybył do Blois i był serdecznie przyjęty przez starego Jakóba, jakem później postanowił zanocować, obawiając się w ciemnościach napaści. O winie teżem mu wspomniał, nieco jeno skróciwszy pewne szczegóły... hm... ze zrozumiałych względów. Później o tem, jakem się ocknął związany, jął wołać, ujrzał piękną niewiastę, zwaną panną Simoną i jak usiłowała ona przed Fronsac’iem mnie obronić. Nakoniec, powtórzyłem mu moją z margrabią rozmowę..
— Widzi więc ekscelencja — kończyłem opowieść — żem, mimo pewnych żalów, zawsze był mu przychylny... Wszak usiłowałem ostrzec wołaniem, gdyście wstępowali do pokoju, com przyznaję, więcej czynił z obowiązku dla cesarza, niżli dla ekscelencji osobiście... Gdybym nie krzyknął, zapewne nie leżałbym tu związany i obity, bo więcej oni polowali na was, mnie jeno nazywając pionkiem...
— Słyszałem okrzyk, lecz było zbyt późno... Za szczerą relację wdzięczny jestem, wiele poczyna mi się rozwidniać w głowie...
Fouché przez chwilę w milczeniu rozmyślał, poczem jął mruczeć bezskładnie:
— Bardzo brzydka sprawa... niebezpieczna... Fronsac... wiem... przypominam sobie... Czyżby ośmielili się... Aż mi się gorąco robi... O łotry... Powinienem był przewidzieć... Te listy, głupie listy zmaniły...
Urwał, nadsłuchując.
W drzwiach rozległ się skrzyp zardzewiałego klucza i na progu pojawił się Jakób.
Przez dłuższy czas musiał snać podsłuchiwać naszą rozmową, bo śmiał się złośliwie.
— Niech się pan, panie ministrze — skłonił się z przesadnym szacunkiem — tak o listy nie turbuje! Listów nigdy nie było, była tylko przynęta!
— Domyśliłem się teraz dopiero! — jęknął Fouché.
— Domyśliła się wasza dostojność!... Hm... Może bliżej wyjaśnię!
Nie wiele rozumiałem.
— Canouville w rzeczy samej, miał jakieś różowe bileciki od tej Pauliny — mówił stary łotr, starając się nam złośliwą mową dokuczyć — tej siostry Bonapartego, co to za wszystkiemi oficerami lata. Otrzymał ten zamek, bo mu go kochanica u brata wycyganiła. Mnie dostał razem z zamkiem... ale prawdę powiedzieć, mądrzejszy był od was, nigdy mnie lubił... nazywał zaprzedanym rojalistą, choć mu nadskakiwałem, jakem mógł... Napewno nie powierzyłby mi nie tylko żadnego depozytu, ale nawet najdrobniejszego poufnego świstka...
Coraz większe ogarniało mnie zdumienie, podczas kiedy Fouché, jeno kiwał głową, jakby tym znakiem potwierdzając trafność poprzednich swych domysłów.
— Ale przypadek zrządził — prawił zdrajca dalej — żem był przed paru dniami w Paryżu u tego Canouville’a, gdyż przyobiecał mi dać na odnowienie zamku pieniądze... Canouville biegał po pokoju, jak szalony, bo to Bonapartemu łajdactwa siostry się znudziły i go przegonił... Latał tak po sąsiednim pokoju i rozpaczał, że ani pożegnać się z nią nie może, ani nie może listów doręczyć... Potem, złapał te pachnące różowe bileciki i rzucił je do kominka, wołając, że w taki sposób, to listów przynajmniej nikt nie przejmie a on o swym postępku, z drogi Paulinę zawiadomi... Wymyślał też bardzo na jakiegoś pana Fouché...
— Mm... — mruknął minister.
— Te wszystkie okoliczności, my patryjoci, złączeni w związek Świętego Ludwika, postanowiliśmy wykorzystać...
— Związek Świętego Ludwika! — zawołał Fouché.
— Tak, to my! Podrobiliśmy tedy, wcale zręcznie, jak zresztą sam pan minister przyzna, charakter pisma Canouville’a, którego próbek mieliśmy poddostatkiem... i zarzuciło się jednocześnie dwie wędki..
— Dwie wędki?...
— Jedną na którąś z osób z cesarskiej rodziny, — drugą... na ekscelencję... we własnej osobie...
— Tam do licha...
— Przewidywania nasze nie zawiodły! Liczyliśmy, iż albo pan Fouché pierwszy tu przybiegnie, znęcony możliwością, ujęcia listów w swe ręce i przy ich pomocy robienia intryg na cesarskim dworze, albo też Paulina wyśle kogoś — a pan Fouché w ślad pospieszy, niby ogar za zwierzyną. Zechce przyznać, wasza ekscelencja, że plan udał się istotnie...
— Hm... no... tak... — zabrzmiała odpowiedź, w której tyleż było zniecierpliwienia, co i podziwu dla przebiegłości przeciwnika.
— Pierwszy przybył tu wielce zarozumiały porucznik! Związaliśmy grzecznie chłopczyka i gdyby był nieco roztropniejszy, nie siedziałby w piwnicy, w błocie... Do niego nie mamy szczególnych żalów.. ale z waszmością może być inna sprawa...
— Mianowicie?
— Tylu na gałęzi naszych nawieszał, że i sam zawisnąć może!
Fouché mimo, iż związany, aż podskoczył do góry:
— Nędzny łotrze! — krzyknął — ty śmiesz straszyć i znieważać, ministra cesarza! Oszaleliście obaj z Fronsac’iem, śmiąc mnie napadać i więzić! Drogo was ten żart będzie kosztował! Tobie szczególnie się dziwię...
— Chciał obywatel powiedzieć — przerwał mu stary — czemu ja, zwykły sługa, staję po stronie rojalistów? Chętnie dam odpowiedź... pamiętasz mego syna, coś go sam skazał na rozstrzelanie?
— Spiskował przeciw władzy!
— Aleś go przódy dręczył, torturował...
— Stary, powtarzam, opamiętaj się! Uwolnij nas bez zwłoki, to...
— To przyobiecasz mi swą łaskę? Ha... ha... ha!... Ja miałbym cię uwolnić? A na twego Napoljona nie licz tak wiele, bo może dziś, jutro... śród żywych go nie będzie...
W tej chwili doleciał do nas, leżących w piwnicy, jakiś daleki jęk, — jęk, rzekłbyś wyrwany z piersi dręczonego człowieka.
— Słyszysz? — szepnął Jakób — słyszysz ten jęk? Twego pomocnika margrabia osobiście... bada! Wnet z niego wydobędzie potrzebne nam wiadomości!... Później na was przyjdzie kolej...
Wyszedł, zatrzaskując za sobą głośno, drzwi naszego więzienia.
Nadsłuchiwaliśmy.
Wstrząsnął mną dreszcz. Wydało mi się, iż znów słyszę rozpaczne wołanie.
— Męczą go — szepnął Fouché — pragną zapewne wydostać, gdzie przechowuję pieczęcie, jakim jest rozkład cesarskich pokojów... Łotry!... Byle tylko ból wytrzymał i nie zdradził... Najjaśniejszy pan jest w niebezpieczeństwie!...
Choć miałem z imć Dubois zadawnione porachunki a do policyjnych szpiegów nigdy nie żywiłem zbytniej sympatji, szczerze żal mi się zrobiło biedaka.
Jednej sprawy jeno jeszcze nie rozumiałem dobrze. Nie rozumiałem lęku Fouché, o cesarza.
— Nam tu może być gorąco — rzekłem — śród tych zbójów, upojonych pragnieniem zemsty! Lecz najjaśniejszy pan? Cóż uczynić mu zdoła tych paru nędznych spiskowców? Lada godzina spostrzeże zniknięcie waszej ekscelencji, nakaże poszukiwania i...
— Gdybyż tak było! — zawołał — Lecz czy rychło się spostrzeże, czy w czas domyśli... Tu każda sekunda posiada niezwykłe znaczenie! A ja tak głupio dałem się złapać na te listy... Toć od początku dziwiło mnie, czemu Canouville pozostawił je w zamczysku! Lecz teraz nie pora na długie refleksje! Słuchaj, poruczniku!
Zamieniłem się cały w słuch.
— Ten Związek Świętego Ludwika, to bardzo niebezpieczne bractwo i oddawna miałem ich na oku.. Wszystko szaleńcy, gotowi do każdego czynu, tacy jak Fronsac... Sam teraz ocenić możesz... Wiedziałem, iż po cichu przekradają się do Francji, wiedziałem, iż Fronsac ma przybyć, wszak to jeden z ich głównych przywódców... Alem nie przeszkadzał, zamierzając zmanić ich pozorną bezczynnością, a później nadstawiwszy sieć, wyłapać ptaszków odrazu.
— Pojmuję...
— Lecz oni byli przebieglejsi! Podczas, gdy pewna ich część, oczekiwała jeno na znak, aby wykonać zamach na cesarza, ci dwaj zwabili mnie tu podstępnie... Cesarz na mą krótką nieobecność nie zwróci uwagi... Może wszcząć poszukiwania najwcześniej dziś wieczorem... O ile do tego czasu uda im się zdobyć wskazówki, jak potajemnie przedostać się do najjaśniejszego pana, niebezpieczeństwo jest wielkie...
— Zaiste, plan szatański! — zawołałem przerażony.
— Liczą, iż jeśli Napoljon zginie — toć nie pierwszy na niego zamach i na tem wyrachowaniu wszystkie zamachy są oparte — zapanuje rozprzężenie, tem groźniejsze, że bezpośrednich następców tronu niema... Otoczenie potraci głowy... Minister policji zaginął... A wtedy przy pomocy Angli, która na to tylko czyha i Austrji, mającej lada dzień wszcząć wojnę — jest to chwilowo jedynie nam wiadomą tajemnicą — we Francji nastąpi nowy przewrót i Burboni powrócą na tron...
— Boże! Co czynić?
— Ja nie lękam się tortur, lecz czy Dubois się nie wygada?... Położenie straszliwe! Byle przewlec sprawę jaknajdłużej!
— Tak!
— Tobie poruczniku najmniej grozi, bo rozumieją, iż nic nie wiesz i w niczem im nie możesz być pomocny! Więc...
— Więc? — powtórzyłem.
— Skoro mnie wezmą na badanie — ty postaraj się w jaki sposób uwolnić, i spiesz po pomoc...
— Gdybyż to było możliwem, ekscelencjo! — zawołałem z rozpaczą — Toć oddawna przemyśliwam, jakim sposobem się wyrwać z tych, więzów!
— Sądzisz, niemożebne?
— Niemożebnych rzeczy dla żołnierza niema! Ale obwiązali mnie uczciwie!
Szarpnąłem się parokrotnie, sznury nie pofolgowały nawet na odrobinę. Wtem przyszedł mi do głowy pomysł.
— Ekscelencjo! Tak robili nasi w Hiszpanji... Postarajmy się zbliżyć! Mam młode zęby, może się uda!
Zrozumiał. Jęliśmy, jak te dwa piskorze na piasku, skakać ku sobie i z radością stwierdziłem, iż odległość między nami staje się coraz mniejsza. Wreszcie leżeliśmy bok o bok.
— O tak, dobrze! Alem się spocił! Niech ekscelencja wyciągnie ręce!
Z trudem pochwyciłem w zęby sznury, lecz wnet po paru próbach, przyszło przekonanie, iż długich godzin by trzeba, aby zamierzenie szczęśliwie doprowadzić do skutku. Zresztą, opowiadali koledzy, co się tym sposobem z więzów uwolnili, iż nieraz tak im męczyć się wypadło przez całą noc... a tu czas naglił... Lada chwila, lada sekunda mogli nadejść nasi oprawcy i powlec Fouché...
— Doprawdy, nie sądzę, aby co z pożytecznego, prócz nadłamania zębów, z tych wyszło usiłowań — zimno zauważył — przestań lepiej poruczniku, bo spostrzegą i bardziej cię jeszcze unieruchomią... Gdy pozostaniesz sam, prędzej może przetrzesz sznury o jaki kamień...
Napewno! — potwierdziłem, choć ogarniało mnie zwątpienie, nie chciałem jeno odbierać mu ducha.
— Więc, jakośmy rzekli! Ja sprawę przeciągnę najdłużej, ty uczyń nadludzki wysiłek... o cesarza chodzi...
Nadludzki wysiłek, o cesarza chodzi!... Zbytecznem było powtarzać!. Lecz, jak, w jaki sposób? Toć nawet żadnego kamienia nie mogłem dojrzeć, co posłużyłby mi za pomoc dla moich zamiarów.
Leżeliśmy chwilę, przytłoczeni myślami, niby płytą grobową. I on czuć musiał, to co i ja — a pocieszał, zachęcał — jeno by zachęcić i pocieszyć.
— Już idą — szepnął!
Tym razem Jakób pojawił się nie sam.
W ślad za nim postępował margrabia.
— Widzę — rzekł swym szorstkim głosem — zbliżyli się waszmoście, pragnąć wieść tem łacniej pogawędkę. Słusznie, czas w loszku się dłuży! Doprawdy żałuję, żem zapomniał nadesłać przez Jakóba buteleczkę wina... Postaram się jednak okazać uprzejmym gospodarzem... i pana Fouché zaproszę na rozmowę, na górę...
Minister milczał i podziwiałem jego spokój. Myślał, zapewnie o tem, o czem i ja myślałem. Myślał czy za pomocą tortur nie wydobyto jakich zeznań z Dubois i jak nieludzkie musiały być te męki, skoro tak bolesnym wołaniem, niedawno jeszcze rozbrzmiewał dom cały. Sam oprawca dał na to odpowiedź.
— Czcigodny pomocnik, ekscelencji — rzekł Fronsac — w czasie miłej biesiady, zechciał po przyjacielsku, udzielić nam paru cennych wskazówek! Teraz ekscelencja... No, hop, podnieś tego psubrata, Jakóbie...
Bijąc i szturchając wyprowadzili go z lochu.
Zacisnąłem zęby i przymknąłem oczy na widok znęcania się nad bezbronnym człowiekiem. To był dopiero początek, co oczekiwało ekscelencję dalej?...


ROZDZIAŁ IX.
Simona.

Powoli milknął odgłos kroków.
Bezradnie rozejrzałem się po lochu...
Nagle, koło drzwi, prowadzących do podziemi, posłyszałem szelest, dziwny, ostrożny, jakgdyby ktoś skradał się chytrze a przezornie.
Czyż który z nich powracał, aby korzystając z mej bezbronności, raz na zawsze usunąć niedogodnego świadka gwałtu i zbrodni, świadka, który w ich grze nie znacząc nic, był teraz jeno im zbyteczną zawadą?
Zapewne...
Oblał mnie zimny pot, nie spodziewałem się nigdy tyle bezsławnego końca! Ja, szwoleżer gwardji, marzący o buławie marszałkowskiej, ja, com wyszedł cało z tylu potyczek, bitew, szturmów i szarż, teraz skrępowany i słaby, niczem dziecko, paść miałem z ręki podłego zdrajcy, co wiązał i się znęcał, nie śmiąc, jak mężczyzna, stanąć do walki, twarzą w twarz!
Przymknąłem oczy. Niechaj, z wyrazu mego oblicza nie wyczyta, iż go się lękam, gdy nadejdzie dusić, lub powoli, okrutnie nożem zechce piłować gardło...
— Bogarodzico, Dziewico... jąłem szeptać słowa modlitwy... W Twoje ręce...
Szmer powtórzył się, ktoś skrobał delikatnie i ostrożnie, rzekłbyś nieobeznany z zamkiem, szukając klucza, wreszcie rozległ się zgrzyt i drzwi uchyliły się nieco.
— Tkwił od zewnątrz... — posłyszałem głos... — czyżbym odnalazła...
Otwarłem oczy i się zdumiałem. Na progu stała niewiasta, ta sama, co poprzednio już pospieszyła na mój ratunek a którą Fronsac, zwał Simoną. Stała tak, snać nieprzyzwyczajona do ciemności, starając się wzrokiem przebić mroki piwniczne.
— Jeśli tu kto jest, to proszę się odezwać! — szepnęła cichutko.
— Tu znajduję się, pani — ozwałem się, czując, iż dziwna otucha wstępuje w mą pierś, na widok tego pięknego zjawiska — skrępowany, jako więzień...
Podeszła bliżej.
— Bogu dzięki Wszechmocnemu! Zdążyłam na czas, więc waćpan żyje!
Patrzyła na mnie oczyma pełnemi łez i znać było, jak smutny mój widok przejmuje ją zgrozą i litością.
Azaliż z tej strony przyjść miało wybawienie?
— Niema chwili do stracenia — mówiła szybko, w podnieceniu — może się uda zapobiec zbrodni... Prędzej, prędzej, proszę przecinać...
Błysnął nóż.
— Ależ ja ręki wyciągnąć nie mogę...
Pochyliwszy się nademną, sama z trudem piłowała sznury.
— Ciężko idzie... powoli... lecz wnet będzie pan wolny... a wtedy... Ach, co przeżyłam! Ten dom, to doprawdy, zbójecka jaskinia... Gdyby Artur nie był blizkim krewnym, tobym nie wahała się chwili...
Więzy opadały.
— Nie wiem, jak dziękować... — począłem.
— Proszę nie dziękować! — przerwała. — Już wówczas na górze, byłabym waćpanu pospieszyła z pomocą, lecz nigdy się nie spodziewałam... Choć Artur... et, co mówić... Później zamknął mnie, nie chcąc, abym mu przeszkodziła! Rozumiałam jednak, iż coś złego się dzieje, zdołałam się wymknąć, gdyż o mnie zapomnieli i wnet tu... przybiegłam... niestety, lękam się tylko, czy nie nazbyt późno, bo oni...
Tyle szlachetności i odwagi biło z dziewczęcej twarzyczki, iżem oderwać od niej nie mógł wzroku. Ręce jej, delikatne i słabe, pracowały z pośpiechem. Jeszcze chwila i byłem wolny.
Z trudem, podniósłszy się z ziemi, przysłoniłem na chwilę do wilgotnego muru, rozprostowywując członki.
— Jest pani aniołem! — rzekłem szczerze.
— Teraz nie wiem sama, co waćpanu doradzać — odparła, nie zwracając na moje odezwanie się uwagi — czy ucieczkę natychmiastową z tego domu, czy też pospieszenie na pomoc towarzyszowi...
— Towarzyszowi? — zapytałem zdziwiony — Wszak tam ich dwóch, winno być na górze?
W tejże chwili, znów przeraźliwy, choć stłumiony krzyk, nadleciał, niby ptak złowróżbny, do piwnicy.
Zbladła.
— Jeden z nich wnet zakończy życie! — szepnęła.
— A wie pani kim jest ten drugi, ten, co ze mną leżał tu w lochu! To Fouché!...
— Niestety wiem! Wiem obecnie wszystko, lecz zbyt późno.
Rzuciłem się w stronę drzwi.
— Już biegnę...
Przytrzymała mnie lekko za rękę.
— Przódy należy się zastanowić! Pobiegnie pan tam i cóż pocznie przeciw uzbrojonym przeciwnikom? Wprawdzie Jakób jest stary i słaby... lecz Artur posiada herkulesową siłę... Możeby lepiej, udać się po pomoc do najbliższego miasteczka.
— Daleko?
— Najmniej pieszo pół godziny, bo do koni się nie dostaniemy! Dlatego tak postępują — wskazała ręką ku pokojom, skąd biegły jęki — iż wiedzą, że zamek leży na odludziu...
Nie mogłem się wahać.
— Spieszę na pomoc! Nie wolno mi cesarskiego ministra opuszczać w nieszczęściu!... Gdyby pani jednak zechciała sama udać się do miasteczka...
Spojrzała na mnie smutno, ze zdziwieniem.
— Czyż przystoi biec po pomoc, przeciw stryjecznemu bratu? Przyznaję, iż to szaleniec i zbrodniarz...
— Więc...
— Nie uczynię tego nigdy! — rzekła stanowczo...
Rozumiałem ją i nie śmiałem nalegać.
— Pani! — zawołałem — cokolwiek się stanie, postąpiłaś tak pięknie, jak tylko postąpić może prawdziwie szlachetna niewiasta! Zresztą, dziś może, wyrządziłaś nie tylko mnie przysługę... a również i cesarzowi!
— Bo i ja kocham cesarza! — odparła krótko.

Wielkiemi susami, przeskakując po parę kamiennych, oślizgłych stopni naraz, pędziłem na górę, kierowany raczej instynktem, niźli ścisłą świadomością miejsca, gdzie znajdować się mogli nasi prześladowcy, w pośpiechu bowiem, zapomniałem zapytać pannę Simonę o bliższe wskazówki.
Biegłem na oślep, gorączkowo, aby zdążyć na czas z pomocą, w podnieceniu sam dobrze nie wiedząc, jak najskuteczniej wyrazi się ta moja pomoc. Osłabiony długiem skrępowaniem, z trudem mogłem ryzykować walkę przeciw dwóm uzbrojonym przeciwnikom, walkę z gołemi rękami, bom nawet nie zabrał noża, którym przecięto moje więzy, walkę nierówną, z góry skazaną na niepowodzenie.
Lecz czyż o niepowodzeniu wolno myśleć żołnierzowi w chwili, gdy spieszy do ataku? Czyśmy w Hiszpanji, zastanawiali się, szarżując na wąwozy Somosierry, iż szarża tych wąwozów jest szaleństwem? Nie! zwyciężyć musiałem, gdyby nawet ten Artur miał siłę olbrzymów, bo była we mnie potężna wola do zwycięstwa!
Znalazłem się na górze.
Teraz stąpałem ostrożnie, łowiąc uchem szelest najmniejszy, nadsłuchując skąd dobiegną głosy, aby tam się skierować, stąpałem cicho, niczem ryś, zaciskając pięście, a czułem, jak serce bije przyspieszonem tętnem, skronie pulsują i ogarnia żar walki.
Przebyłem dwie puste komnaty, zanim posłyszałem dźwięk podniesionych głosów...
Nareszcie...
Pchnąłem jakieś drzwi i znalazłem się w tym samym pokoju, z wielkiem, rzeźbionem łożem, w którym skrępowano mnie zdradziecko. Na stole stał jeszcze lichtarz z ogarkiem świecy, przy oknie leżał porzucony worek, wspomnienie niedawnej zasadzki.
W pokoju nie było nikogo, lecz z za ściany...
Najwyraźniej rozeznawałem gniewny, podniesiony głos de Fronsac‘a. Rozkazywał komuś, czy też groził...
Na palcach, bez szmeru, dzięki gęstym zaścielającym podłogę kobiercom, przebiegłem dość sporą sypialnię i przylgnąłem, przywarłem uchem do drzwi... Później wolno, jąłem naciskać dużą, żelazną klamkę i małom nie zakrzyknął z uciechy...
Drzwi nie były od wewnątrz zamknięte, rozchyliły się łatwo, a z drugiej ich strony zawieszona kotara, sięgająca do ziemi, pozwoliła mi wcisnąć się niepostrzeżenie. Była, pamiętam, ciężka pluszowa, lecz zniszczona a liczne dziury stanowiły, rzekłbyś naturalne okienka.
Poczciwa, nie drgnęła nawet, gdym się tak zakradał. To też zajrzawszy przez jeden z otworów, przekonałem się z radością iż nic bandytów nie ostrzegło o mej obecności. Zresztą, zajęci swą katowską pracą, przypuszczać nawet nie mogli, że jedna z ofiar wślizgnęła się im, dzięki niespodzianej, niezwykłej pomocy.
— Daję ci, policyjny psie, do namysłu trzy minuty! — grzmiał głos de Fronsac‘a — później...
Tak, teraz widziałem doskonale.
Pośrodku pokoju, na wielkim stole, związany, blady, z zaciśniętemi wargami, leżał Fouché, dręczony przez oprawców. Koło niego stał Fronsac, opodal zaś przy kominku, coś majstrował Jakób... A dalej, dalej leżała, pokrwawiona, napuchła, bezkształtna masa... żem się aż wzdrygnął... Brr... nie straszny widok ani trupa, ani śmierci żołnierzowi, lecz...
— Biedny Dubois — szepnąłem, darowywując mu stare urazy — biedny.. Zwierzęta! Pasy by z was drzeć....
Odruchowo zacisnąłem pięście...
— Powtarzam — mówił de Fronsac — jesteśmy gotowi na wszystko! Jeśli natychmiast nie podpiszesz przepustki, dającej dostęp do cesarza..
Milczenie.
— Milczysz? Wynajdziemy sposoby, aby rozwiązać język! Zresztą, jeśli nawet nie podpiszesz, znalezione przy tobie blankiety, dla przedostania się do pałacu w Saint-Cloud, wystarczą...
Drgnąłem.
— Kłamstwo! — zawołał Fouché, otwierając oczy — kłamstwo! Sami wiecie, iż owe blankiety nic bez mego podpisu nie znaczą! Podpisać zaś, ich nigdy nie podpiszę! Wasze groźby? Męczcie, dręczcie, parolu nie wydobędziecie ze mnie! Jeśli marny ajent — wskazał na trupa Dubois — zginął, nie wydawszy słówka z powierzonych mu tajemnic, to bądźcie pewni, iż i ja tembardziej potrafię umrzeć śmiercią walecznych...
Odpowiedź ta do wściekłości przywiodła Fronsac‘a.
— Takiś mężny? — krzyknął — ty, Fouché, znany w całej Europie, jako podły szpieg i tchórz! Wnet inaczej zaśpiewasz! Jakóbie! Czyś gotów?
— Tak!
— Podejdź bliżej!
Teraz dopiero-m dobrze mógł rozeznać, co robił stary nicpoń przy kominku. Stał, grzejąc żelazną sztabę, aż dym szedł od rozpalonego do czerwoności metalu. Odwrócił się powoli a twarz wykrzywiał mu grymas, iście czartowski.
— Dręczyłeś syna, dręczyłeś — mruczał — i my cię podręczymy należycie!...
De Fronsac wydał krótko rozkaz.
— Ściągnij mu buty!
Stary, wciąż uśmiechnięty, zbliżył się do Fouché‘go i wolno, jakby lubując się przyszłemi cierpieniami ofiary, jął ściągać wysoki, kawaleryjski but.
— Możeś się namyślił? — kusił margrabia — Podpisz a zwolnimy z mąk, darujemy życie!
Powoli uniósł się Fouché i wypluł mu w twarz jedno jeno słowo!
— Psy!
Jeden but był już zzuty. Jakób zbliżył się do kominka po rozpalone żelazo, wnet rozpocząć się miały tortury.
Wtem... jakaś siła wyrzuciła mnie naprzód, niby kulę armatnią.
Jednym skokiem znalazłszy się w pokoju, wyciąłem pięścią między oczy łotra Jakóba, aż potoczył się wraz ze swą djabelską sztabą, w stronę kominka. Poczem, pochwyciłem de Fronsac‘a za gardło i obaj padliśmy na podłogę.
Początkowo byłem górą.
Czy to napad mój niespodziany i zgoła mój niespodziany widok, wprawił go w osłupienie, czy to wściekłość podwoiła mą moc — dość, żem zwalił go z nóg i przez chwilę leżałem na nim. Szybko jednak oprzytomniał i rozpoczął rozpaczną, zajadłą walkę.
Zaiste, był to człowiek herkulesowej siły i nawet, gdybym nie był osłabiony długiem skrępowaniem więzami, nie byłbym w stanie mu sprostać. Miażdżył dosłownie moje ręce, ściskał je niby w kleszczach a jednocześnie, rzucając się, wyswobadzał powoli.
Jeszcze chwila... i znów potoczyliśmy się, lecz tym razem ja byłem pod spodem.
Oddychałem ciężko, nie mogąc się poruszyć pod tą bryłą mięsa.
— Jakóbie! Podaj kordelas! — rozkazał.
— Nie mogę, panie! Gdym upadał, przeklęte żelazo skaleczyło mi nogę!
Więc o jednego było mniej! Stary zdrajca otrzymał nagrodę, na jaką zasłużył!
Ze zdwojoną mocą jąłem się szarpać, aby się wyswobodzić z żelaznego uścisku.
— Takiś — zamruczał de Fronsac — i bez noża damy sobie radę...
Wielkie żylaste ręce jęły się zbliżać do mego gardła. Walczyłem, pragnąc je odchylić. Daremnie! Unieruchomiwszy opór, jedna z nich legła na szyi i poczęła dusić...
Brakło tchu, oczy zachodziły mgłą.
— Ostatnia moja chwila...
Rzężałem, podczas gdy twarz zbója, z wysiłku, stawała się coraz czerwieńszą.
— Puść go natychmiast, Arturze!... — posłyszałem nagle głos.
Fronsac drgnął i zwolnił uścisk. Zaczerpnąłem powietrza.
W pokoju stała panna Simona, policzki jej pałały, oczy świeciły oburzeniem.
— Puść natychmiast!... — powtórzyła.
Odwrócił się z gniewem.
— To ty, dziewczyno przeklęta, zwolniłaś tego panka? Ty? Jak śmiałaś...
— Śmiałam! — odparła odważnie — i nadal nie pozwolę na żadne zbójeckie wybryki! Radzę ci oddalić się z tąd natychmiast i uciekać z twym godnym pomocnikiem, póki jeszcze nie przybyła policja, aby cię pochwycić za morderstwo! — wskazała na leżące w kącie komnaty zwłoki.
— Ty tak przemawiasz? Moja siostra stryjeczna?
— Wszystko między nami skończone! Nie chcę znać... zbrodniarza...
De Fronsac‘a aż poderwało, mimo, iż wciąż trzymał mnie unieruchomionym.
— Milcz, głupia! Odejdź...
— Nie tylko nie wyjdę, lecz ci zapowiadam, jako mnie żywą widzisz, iż jeśli się nie zastosujesz do mego rozkazu, zrobię użytek z broni!
W jej ręku błysnął pistolet, który, zapewne, musiała pochwycić ze stołu. Dzielna dziewczyna, czułem się ocalony...
— Grozisz? Masz zamiar strzelać?
— Uprzedzam... Liczę do dziesięciu... Jeśli tego pana nie puścisz..
Na twarzy de Fronsac‘a odbiły się zmięszane uczucia przestrachu i bezsilnej wściekłości. Dobrze znać musiał swą stryjeczną siostrę i rozumiał, że groźbę wykona bezwzględnie. Poddawał się z trudem, licząc na zwłokę, na przypadek...
W pokoju rozległy się głośno liczone cyfry:
— Raz... dwa... trzy... cztery...
— Uwaga, pani! — nagle przeraźliwym głosem zawołał Fouché.
Lecz było już zbyt późno.
Posłyszałem głośny okrzyk przestrachu i panna Simona z jękiem osunęła się na podłogę.
To stary zdrajca Jakób, przyczołgawszy się mimo bólu — cisnął w nią krzesłem. Teraz, naprawdę był koniec! Nie można było liczyć z nikąd na wybawienie.
— Dzielnieś się spisał, Jakóbie! Dobij tę sukę, niech nam nie przeszkadza! — padł rozkaz.
— Nie mogę, panie! Zbyt daleko upadła! Uczyniłem wysiłek okrutny, mam, zdaje się, złamaną nogę!
— Zaraz ci przyjdę z pomocą! Lecz przódy z nim się rozprawię... Później z nią...
Zaczęła się ostateczna walka. Gryzłem, kopałem, rzucałem się, jak zwierzę, co zewsząd osaczone przez myśliwych, jeszcze się broni, choć wie że zginąć musi — broni się, póki nie skona...
Walczyłem, jak walczyć można tylko o życie, gdy walka jest beznadziejna... Lecz niezadługo, żelazna obręcz, znów legła dokoła gardła i się zaciskała coraz silniej...
Traciłem przytomność.
— Co się tu dzieje? — zabrzmiał nagle jakiś inny, nie panny Simony głos — Fouché związany, porucznika dusi zbój! Don Juan, chwytaj za broń!
Tym razem pomoc była tak nieoczekiwana, iż de Fronsac zwolnił mnie zupełnie z uścisku.
Na progu stała Paulina...
Tak, jej cesarska wysokość, księżna Paulina! A z za jej pleców wyrastał negr, olbrzymiego wzrostu.
— Ach, bryganty! — wołała z gniewem. — Ręce do góry, bo strzelam! Ja się nikogo nie przestraszę! Jestem siostrą Napoljona!
Margrabia porwał się na nogi. Zbliżał się ku niemu murzyn z wyciągniętym pistoletem. Bez chwili wahania, rzucił się i porwał czarnego za gardło. Natarcie to nastąpiło tyle niespodzianie, iż negr się zachwiał i runął wraz z Fronsac’iem na podłogę. Ja z kolei powstawałem, by pochwycić zbója, od tyłu za kark.
Nagle rozległ się strzał, a później głuchy jęk, złączony z przekleństwem.
To pistolet murzyna wypalił przypadkiem, wśród szarpaniny, raniąc śmiertelnie margrabiego...
Może tak i lepiej się stało...




— Doprawdy, musicie mi to wszystko bliżej wyjaśnić — mówiła księżna Paulina, gdyśmy powracali do miasta — dużo się domyślam, lecz...
— Lecz przódy — ozwałem się — może wasza cesarska wysokość, zaspokoi naszą ciekawość i opowie, w jaki sposób w Blois się znalazła, ratując nas, z tak ciężkiej opresji?
Pardi! To bardzo proste! — rzekła z jednym ze swych najmilszych uśmiechów — bardzo proste! Otrzymałam wczoraj jeszcze list od Canouville’a, pisany z drogi, iż... to... o co się tyle namartwiłam, zostało przed paru dniami spalone! Domyślając się, tedy, jakowegoś podstępu i podejrzewając, jak zwykle, pana Fouché...
Minister skłonił się z miną dość kwaśną. Znać było iż, przebyte niebezpieczeństwo pozostawiło na nim ślad znaczny.
— Domyślając się tedy podstępu, a zaciekawiona całą sprawą, postanowiłam sama się udać na miejsce... Za towarzysza dobrałem mego wiernego Don Juana, bo Don Juan nigdy mnie nie zdradzi... prawda?
Negr, w odpowiedzi, wyszczerzył białe zęby.
Jechaliśmy tak we czwórkę, jej cesarska wysokość z ministrem na przedzie, ja nieco z tyłu, zaś za nami murzyn...
Ta, o której w tej chwili myślałem, pozostała w Blois, mimo naszej namowy i usilnych prośb Pauliny. Pamiętam, jak w odpowiedzi na nasze nalegania, smutno jeno potrząsała głową, powtarzając, iż swój obowiązek spełnić musi do końca.
— Dzielna dziewczyna — ozwała się księżna, której snać musiały nasunąć się też same, co i mnie wspomnienia — dzielna... Na szczęście jeno na omdleniu się skończyło...
— Nie zdążył ten stary zbój, Jakób, wiele jej krzywdy uczynić, sam był zbyt osłabiony upadkiem i pokaleczeniem o rozżarzone żelaztwo... — zauważyłem.
— Dla mnie je przeznaczał! — mruknął, ze złym błyskiem w oczach, Fouché — myślę, po raz drugi...
Słusznie urwał w połowie swe zdanie, bo łacno wyrozumieć było można, iż nie słodki los oczekuje zdrajcę.
Wnet, po naszem tak cudownem ocaleniu, a śmierci Fronsac’a — murzyn sprowadził z najbliższego miasteczka, odnośne władze, które wydały niezbędne zarządzenia. Okrutny margrabia miał zostać, po cichu, pochowany w rodzinnych grobach i choć po śmierci łączył się z przodkami a panna Simona pragnęła...
— Pardi! Bohaterska dziewczyna — powtórzyła jej cesarska wysokość. — Zawsze cenię prawdziwą odwagę i szlachetność! Słusznieśmy uczynili, szanując jej ból i nie narzucając naszego towarzystwa! Wszak również i pańską pomoc odrzuciła, poruczniku...
Była to prawda. Ofiarowywałem się pannie Simonie, iż chętnie z nią w Blois pozostanę, a później odprowadzę do Paryża. Wymówiła się jednak od tej przyjacielskiej usługi, stanowczo.
— Zaopiekuję się nią w Paryżu, wszak ma tam przybyć, jutro, lub pojutrze — dodała księżna — Zamieszka u jakiejś krewnej... Odszuka ją waćpan i doniesie mi o tem, mości poruczniku...
Pamiętałem wskazany adres. Tak, przed rozstaniem, wspomniała, iż zatrzymać się zamierza u jakiejś znajomej, przy ulicy de la Vieille Lanterne, lecz...
Skłoniłem się, w odpowiedzi na otrzymane zlecenie.
— Wciąż wychwalamy pannę de Fronsac — ozwał się swym miodowym głosem Fouché — lecz właściwie, zachwycać się należy odwagą naszej dostojnej towarzyszki! Toć, gdyby nie jej cesarska wysokość...
Diavolo! — zawołała swym zwykłym wesołym sposobem — Przestańcie się mną zachwycać! Nic nadzwyczajnego nie uczyniłam!
— Mogło nam jednak być wcale gorąco... Kto wie, czybyśmy uszli z życiem, wszak...
— Jedno cieszy mnie tylko — przerwała, nie zwracając na nasze pochwały uwagi — jedno... iż kochany pan Fouché dostał... lekką naukę, aby nie wsadzać nosa do... cudzych spraw... Ha!.. ha!.. ha!.. Ciekawe były listy?
Minister policji, poruszył ustami, niby żując coś nie bardzo smacznego. Opanował się wnet jednak, stary wyga a dworak — i mówił grzecznie:
— Kapituluję, wasza cesarska wysokość! Sądzę, odtąd zgoda zapanuje między nami?
Księżna teraz śmiała się głośno.
— Ekscelencja pragnie zostać moim przyjacielem?
— Zawsze nim byłem!
— No... no... no... a ta ostatnia rozmowa u mnie...
Fouché skrzywił się niemiłosiernie.
— Bo, też... wasza cesarska wysokość... wiecznie wyimaginuje sobie... niewiedzieć co... Wówczas proponowałem usługi... a...
— Rozumiem! Zresztą mniejsza! Zobaczymy, jakiem nadal będzie sprawowanie waszmości... i jak długo wytrzyma, aby nie intrygować wspólnie z Józef...
— Ale...
— Już milczę! Pardi! Niechaj będzie zgoda! Tembardziej, iż dla imć Fouché, wiecznie wszystko dobrze się kończy...
— Jakto?
— Pojechał węszyć... sprawy damskie... ha... ha... ha... a przypadkiem odkrył spisek...
Fouché uśmiechnął się z zadowoleniem:
— Wszyscyśmy mimowolnie oddali wielką usługę najjaśniejszemu panu! Związek Świętego Ludwika należał do najniebezpieczniejszych tajemnych bractw, a Fronsac do liczby najbardziej odważnych i nieprzebierających w środkach przeciwników... Resztę zamachowców, którzy wciąż oczekują z niepokojem na wieści z Blois, uda się ująć łatwo... Lecz, gdyby nie sukurs, jej cesarskiej wysokości, chwila jeszcze — a wszystko mogło być stracone...
— Nie pojmuję?
— Te przepustki, których się tak domagali, a o których wiedzieli, iż je stale noszę przy sobie... miałem ukryte za cholewą... ale w drugim bucie... Włożyłem je tam, aby w czasie jazdy nie wypadły z kieszeni... Jeszcze chwila i...
Roześmieliśmy się na wspomnienie niezwykłego schowanka, szczególniej, że śmiech, niby balsam koił, po przeżytych przygodach.
Zdala widniały już zarysy wież, kościołów i gmachów Paryża.
— Tu się rozstaniemy — rzekł Fouché — Strój nasz jest nieco zaniedbany, dzięki tym jegomościom, co nas tyle czasu tarmosili, bez żadnego respektu... Lepiej, aby nie widziano nas razem... Zwróciłoby to powszechną uwagę...
— Słusznie — potwierdziłem, spozierając na mój miejscami podarty cywilny ubiór. — Za łotrzyków snadniej przyjąćby nas można, niźli za walecznych kawalerów.
Doprawdy, dziwna to była kawalkada! Jej cesarska wysokość w zielonej, aksamitnej amazonce, wykwintna i piękna, jak zwykle, obok niej — rzekłbyś, unurzany w błocie minister — dalej, nieco do grassanta podobny porucznik — wreszcie szczerzący zęby negr, w ariergardzie.
— Moje otoczenie sądzi, iż wyjechałam na przejażdżkę! — ozwała się księżna.
— Dość długa przejażdżka, bo trwająca cały dzień niemal! — uśmiechnął się Fouché. — Cóż książe małżonek na to powie?
— Kamil? Che la bella cosa, gdyby ośmielał się wtrącać do moich spraw! Zresztą gotuje się do wyjazdu, jedzie pojutrze do Turynu! Ważniejsze jest, iż mogłam sobie na tą ekskursję pozwolić, bo cesarz się udał do Malmaison...
— Więc — mówił, na pożegnanie, minister policji — Każdy z nas uda się w inną stroną! Ale prosiłbym bardzo o zachowanie chwilowo, co do całego przebiegu wypadków, całkowitej tajemnicy!
Rzucił na mnie długie spojrzenie.
Po chwili i ja się żegnałem, a gdym odjeżdżał, dobiegła mnie z ust jej cesarskiej wysokości, ni to prośba, ni to rozkaz:
— Proszę być jutro, u mnie popołudniu, poruczniku!


ROZDZIAŁ X.
Wdzięczność księżnej Pauliny.

Na szczęście, dwudniowa moja prawie nieobecność, nie zwróciła niczyjej uwagi, w koszarach.
Zadał wprawdzie nieco pytań Wąsowicz, ciekawiąc się, dokąd to jeździłem w cywilnem ubraniu, alem go zbył paru bąknięciami o polowaniu w okolicach Paryża i o tamtejszych znajomych, wymieniając pierwsze na pamięć przyszłe nazwisko, bodaj czy nie biedaka Dubois — i przestał nalegać. Tembardziej, iż sam miał ważne wieści do oznajmienia:
— Za dni parę, wielka parada! Cesarz wraz z księciem Neufchatel’u, będzie dokonywał przeglądu pułków, konsystujących w stolicy...
— Cóż z tego? — rzekłem — wszak nasi szwoleżerzy na ten czas nie nadciągną...
— Nie nadciągną wcześniej, niźli za tydzień... Lecz nam, jako gwardzistom, wolno przyłączyć się do sztabu i asystować rewji... Zawszeć, to ciekawe widowisko...
— Pewnie!
— Więc nie giń z Paryża! A pozatem, o wojnie głośno gadają... Dziś w nocy szpiegów aresztowali, Fouché biegał, jak oparzony... Sam dokonywał poszukiwań... Zatrzymano szereg podejrzanych...
— Hm...
Czemu Fouché noc całą krzątał się, jak oparzony, czemu zatrzymał szereg osób podejrzanych, sądzę, mogłem Wąsowiczowi udzielić szczegółowych i wyczerpujących wyjaśnień. Gdy tak patrzyłem na niego — uśmiechałem się, myśląc, jak przeciągnęłaby mu się ze zdziwienia twarz, jeśliby posłyszał z ust moich, szczere wyznanie o przeżytych przygodach. Związany jednak słowem, milczałem.
— Czemu się śmiejesz?
— Hm... tak...
— Doprawdy mości kolego, coraz dziwniejszym się stajesz w twoich obyczajach — palnął urażony. — Gdzie nasze szwoleżerskie, co na sercu to i w gębie, a jak rąbać, to rąbać...
— Nie masz się o co sierdzić, przypomniała mi się pewna wcale niczego panienka...
— At... Czy nie tamta brunetka, coś się tak o nią rozpytywał?... Widzę, całkiem mademoiselle mu zawróciła w głowie... Nic nie gada, przepada... Ja mu o sprawach poważnych... on się śmieje!... No, idź już do licha, czy do swojej marmuzeli, może oprzytomniejesz...
Tym razem bliższym był prawdy, iż przez nadobne damy przewróciło mi się w głowie. Nie tyle może przewróciło, jak zakręciło się nieco, boć od szeregu dni żyłem, niczem w koszmarze, niczem porwany przez jakowyś wir i rzucony w świat przygód i wypadków niezwykłych.
A, doprawdy, warto się było zastanawiać!
A Paulina?
A Simona?
Hm...

Szedłem tak przed siebie, zadumany, z opuszczoną głową, choć srodze brzęcząc kawaleryjskim pałaszem. Biła godzina piąta, gdym się znalazł w pałacyku księżnej Borghese.
Pierwszą osobą, na którąm się natknął, minąwszy sznur wygalowanych lokajów, udając się, wedle otrzymanych wskazówek, do znanego mi już z poprzedniej wizyty niebieskiego saloniku... był książę Kamil, we własnej personie.
Kręcił się niespokojnie, wymachując rękami i coś przemawiając sam do siebie, a na mój widok ucieszył się szczerze, że omal z radości nie porwał mnie w swoje ramiona.
— Jesteś... Bardzo dobrze... Dziwiłem się, że cię tyle dni nie było! Bo to, jak który oficer zacznie do Pauliny przychodzić, to później codzień przychodzi... Zawsze te protekcje u cesarza długo trwają... To samo było z Canouvillem! Czy go znasz?
Zaprzeczyłem, bom w rzeczy samej go nie znał osobiście.
— Nie znasz? Mniejsza z tem... Ale, dużo, dużo, mam ci do opowiadania... Czasu starczy, bo jej cesarska wysokość obecnie jest w kąpieli.
Nie wiedziałem czemu więcej się dziwić, czy niespodziewanej przyjaźni cesarskiego szwagra, jaka na mnie spadła i mającym nastąpić zwierzeniom, czy głosowi, pełnemu szacunku, jaki przybierał, odzywając się o swej małżonce i tytułując ją dziś stale cesarską wysokością (znać wykład o senatus-konsultach nie na marne poszedł), czy wreszcie temu, iż księżna Borghese, przykazawszy mi przybyć w odwiedziny, o godzinie tak niezwykłej przyjmuje kąpiel...
Ponieważ jednak, po pierwszej wizycie w pałacyku księstwa, do wielu rzeczy jużem się przyzwyczaił i się przestałem czemukolwiek dziwować, z ciekawością jeno oczekiwałem, z jaką to wiadomością książę małżonek pragnie się ze mną podzielić. Nie czekałem długo.
— Pamiętasz — rzekł — jakem cię uczył ostatnim razem owego kontredansa?
— Pomnę! — przyświadczyłem.
— Wynalazłem do niego śliczną muzykę, a pod tą muzykę sam ułożyłem słowa!
— Radbym posłyszeć!
— Zaraz! posłuchaj:

Tirli! Tirli! Tirli la!...
Każda dama radość ma!

Silnie się ugryzłem w wargę, aby nie parsknąć śmiechem, podczas, kiedy on powtarzał: Tirli, tirli, tirli... la...
— Prawda, jakie piękne? — zapytał, dumnie prostując swoją figurę.
— Świetnie! co za niezwykła melodja — basowałem — Winien, wasza cesarska wysokość, stanowczo wprowadzić zwyczaj śpiewania tej piosenki na balach dworskich!
— Hm... hm... pewnie! Choć ten wielki ochmistrz Duroc, niema najmniejszego zrozumienia dla prawdziwej muzyki!.. Ale widzisz... Czasu mi nie staje tem się zająć... Jadę pojutrze do Turynu i jej cesarska wysokość, dużo mi przykrości sprawia!
— Jej cesarska wysokość?
— Tak, tak, jesteśmy przyjaciółmi, szczerze ci powiem — zniżył głos — stanowczo ze mną jechać nie chce, mimo, że rozkazał jej cesarz. Powiada, że tam nudno... Wiesz co, jedź ze mną, wezmę cię, jako adjutanta...
Dowód łaski Kamila nie rozradował mego serca zbytnio.
— Wasza cesarska wysokość, toć nie odemnie zależy!
— Wiem, wiem, rozumiem! Byłyby trudności! Trzebaby prosić o permisję cesarza! Jeszcze się namyślę! Bo nie lubię do najjaśniejszego pana chodzić i mu się naprzykrzać. Dziś znów mnie skrzyczał...
Nasępił się, jakby nad czemś rozmyślając.
— Skrzyczał — prawił wnet dalej — powiedział, że jestem malowanym mężem, że Paulina wyprawia nie wiedzieć co, a ja nic nie widzę, że powinienem użyć mojej powagi... Czy ja wyglądam na malowanego męża?
Wyprężył się, napuszył, niczem paw i doprawdy, gdybym tak nie widział jego baranich oczu a nie słyszał głupiej mowy, wyglądał wcale srogo.
— Hę, wyglądam? — powtórzył.
— Ależ, któżby śmiał...
— Postanowiłem tedy z Pauliną, w myśl życzeń cesarza, rozmówić się bez zwłoki... Użyję powagi... Doprawdy, nie rozumiem aluzji... Jest mi niewierną? z kim?.. Wszak Canouville był moim najlepszym druhem?.. Może ty?... to niemożliwe!.. Czekaj, zaraz się rozmówię, niech tylko wyjdzie z kąpieli... Będziesz świadkiem... a w razie czego, możesz mi się stać nawet pomocny...
Do stu par bomb i kartaczy! Gdzieżem się ruszył, popaść musiałem w jakowąś kabałę. Aczkolwiek milej było asystować scenie małżeńskiej księstwa, niźli przestawać w Blois z Fronsac’iem, jednak i scena małżeńska nie uśmiechała mi się zbytnio. Jąłem się wycofywać:
— Wasza cesarska wysokość, odejdę... Nie chcę inkomodować moją obecnością.
Pochwycił mnie za ramię.
— Nie, zostań!
— Ale...
Gdyśmy się tak certowali, ja w zamiarze ucieczki, on — przytrzymując mnie za rękaw, nagle rozwarły się drzwi i się okazał widok zgoła nieoczekiwany... Doprawdy, skamienieć można było na miejscu, choć i oczy całkiem wypatrzeć z uciechy.
Tak, oczy wypatrzeć, bo przylgnąwszy do niespodziewanego obrazu, same się oderwać nie mogły.
Rozwarły się drzwi...
A w nich, na progu, ujrzeliśmy jej cesarską wysokość, księżnę Borghese, w stroju matki Ewy, lecz nawet bez figowego listka. Spoczywała w ramionach olbrzymiego negra, naszego wczorajszego znajomka, imć Don Juana... Niósł ją, w swych objęciach, niby duch ciemności, porywający z morskich pian wyślizgłą nimfę a ona z miną rozkapryszonego dziecka, posągowa, piękna, różowa i kusząca, spoczywała w tych czarnych ramionach, niedbale swą rączką, otoczywszy jego szyję.
Widok tyle był niespodziany, iżeśmy obaj z księciem wytrzeszczyli oczy i czułem, jak moje z podziwienia, stają się podobne — do jego wyłupiastych i baranich. Pierwszy oprzytomniał książę Kamil.
— Wiem! Wiem teraz — wrzasnął nieludzkim głosem — wiem, z kim mnie zdradzasz! Miał rację cesarz!
— Czyś oszalał? — zapytała urocza istota, nie wyprowadzona z równowagi, ani gniewem księcia, ani moim widokiem.
— Negr! Nie, to przechodzi wszelkie granice...
— Czyś oszalał? — powtórzyła, niedbale wymachując obnażoną nóżką, na widok której poczerwieniałoby z emocji, nawet dłuto Fidjasza.
Ale książe Kamil krzyczał coraz głośniej.
— Nie, nie... dość tego! Moja żona... księżna Borghese, nago, w objęciach murzyna! Sromota! Hańba! Biedni moi przodkowie...
— Słuchaj...
— Nic nie słucham! Biegnę do cesarza!
Porwawszy się za głowę, uciekł z saloniku. Na krzyk jego, poczęły się wsuwać do pokoju różne postacie. Zajrzała stateczna dama o siwych włosach — zapewne ochmistrzyni dworu księżnej, zajrzał poważny jegomość w mundurze szambelańskim, oraz parę osób ze służby.
— Dziwne humory nawiedzają Kamila — poczęła im tłomaczyć jej cesarska wysokość, wciąż pozostając w ramionach negra — Nie może zrozumieć, że po wczorajszej wycieczce czuję się znużona, chodzić mi trudno, więc kazałam się Don Juanowi przenieść z kąpieli do sypialni. A on...
— Wszakże zauważę... — poczęła stara dama.
— Dokończy mi pani de Chambaduin swe uwagi w sypialni! — przerwała księżna. — Spieszę się ubrać, wszak porucznik na mnie czeka! — dodała, rzekłbyś postrzegając mnie dopiero.
Niezwykła grupa znikła w drzwiach przyległej komnaty, wraz z postępującą za nią w ślad ochmistrzynią.
Pozostałem sam, lecz nie długo trwała ma samotność. Nie upłynęło paru chwil, znów pojawiła się Paulina, lecz już ubrana w piękny, różowy, jedwabny dezabil, rozpromieniona i śmiejąca. Włosy jeszcze jeno miała w nieładzie a bose stopy wsunięte w czerwone, oszyte puchem łabędzim pantofle. Towarzyszyła jej owa stateczna dama, nieco z wyglądu do kaczki podobna.
— Musimy tu, poruczniku, — rzekła — przódy wyjaśnić pewną sprawę... Moja ochmistrzyni, pani Chambaduin powiada..
— Ośmieliłam się...
— Iż postąpiłam nieopatrznie, pozwalając się przenosić murzynowi w stroju dość... lekkim... i że Kamil może się tem czuć słusznie urażony... Nie sądziłam, że napotkam kogokolwiek w pokojach, przez które będzie mnie przenosił... pozatem nie poczytuję tego negra za mężczyznę!
Mimo ważkiego argumentu Pauliny, ochmistrzyni tłomaczyła:
— Nie podzielam zdania, waszej cesarskiej wysokości... Don Juan jest mężczyzną a nawet wcale przystojnym kawalerem... Mogą powstać plotki... i jeśli cesarz się dowie...
Czy to rozumowanie pani de Chambaduin zastanowiło Paulinę, czy też podziałało na nią wspomnienie o groźnym bracie, lecz poderwawszy się z kozetki, na której usiadła, przystanęła na środku pokoju i jęła rozważać:
Sapristi!... Muszę się zastanowić! Powiada pani, że jest mężczyzną i kawalerem... że mogą powstać plotki... Pardi! hm... racja... wielka racja. Trzeba tę sprawę załagodzić! Wnet wszystko ułożę! Tak, moralność to wielka rzecz! Don Juan!
Negr, niby struna, wyprężył się na progu.
— Przywiedź, moją garderobianą, Lizettę!
Murzyn znikł. Patrzyłem na tą scenę, jak na jakoweś ucieszne teatrum, podczas gdy jej cesarska wysokość, uważała za stosowne wyjaśniać:
— Natychmiast ożenię Don Juana! Przestanie być kawalerem... i plotki ustaną! O, ja dbam o moralność wielce!
W parę chwil później, w saloniku zjawiła się przystojna dziewczyna, w ślad za nią postępował murzyn.
— Lizetto! — rzekła poważnie księżna — daję wam dwadzieścia tysięcy posagu i macie się pobrać z Don Juanem!
— Ale...
— Niema żadnej ekskuzy! E tanto basta!
Pokojowa, zarówno jak i negr, osłupieli. Musiał jednak się wydać im posag znaczny a dziewczyna innych pewnie była przekonań o murzynach, niźli księżna, bo jęli się uśmiechać... — i skinęli głowami.
— Opuśćcie mnie wszyscy! — rzekła lekkomyślna pani, załatwiwszy iście po salomonowemu drażliwą sprawę — pragnę pozostać sam na sam z porucznikiem! Pani de Chambaduin zajmie się przygotowaniami do waszego ślubu!

— Hm... — śmiała się, kiedyśmy pozostali bez świadków... — Widziałeś mnie waćpan... nago... w objęciach negra i mogłeś podziwiać... la dama la piu grozioza di Francja... jak powiada mój fratello, czyli cesarz... Pardi, doprawdy, nie pojmuję! Czyż tak straszliwe jest, pokazać się komu w stroju naszej pramatki Ewy? Wszak, w taki to sposób pozowałam rzeźbiarzowi Canowie... co oburzało niepomiernie Józefinę... Artyści twierdzą, że mam kształty Wenery Medycejskiej... czemuż ich pozbawiać widoku żywego piękna, przecie w Grecji..
Gdy tak mówiła, zastanawiałem się nad dziwną mięszaniną przeróżnych rysów jej charakteru.
Obok wielkiej odwagi, czasem prawdziwego bohaterstwa, obok porywów pięknych, szlachetnych i dobrych, była tam lekkomyślność nieskończona, niemal granicząca z zanikiem wszelkiego moralnego poczucia. Przypominałem sobie, co mi o niej opowiadano — i o pierwszej, potarganej z woli brata miłości, i o wychowaniu, zaniedbanem i o małżeństwach niemal przymusowych, zawieranych gwoli wybicia się rodu Bonapartych. Przeskok od dni, spędzonych niemal w nędzy — do świetnej pozycji jednej z pierwszych dam cesarstwa, nastąpił nagle, niespodziewanie i mógł oszołomić niejedną i to daleko tęższą główkę. Paulina, złączona z należytym człowiekiem i ujęta w pewne ramy obowiązków, stałaby się najdzielniejszą towarzyszką, podczas gdy związana z księciem Kamilem, otoczona hołdami i pochlebstwy dworu, stawała się, zaiste...
A mimo wszystko, jak czarująca w swej bezgranicznej lekkomyślności i pełnem dziecinnych kaprysów postępowaniu była jej cesarska wysokość! Jak czarująca, gdy prawie rozebrana z włosami rozrzuconemi i jeszcze mokremi od niedawnej kąpieli, napół leżąc na kozetce, zarzuconej wielką skórą polarnego niedźwiedzia, tłómaczyła dalej:
— Don Juana, doprawdy, nie uważałam za mężczyznę... Przywiozłam go z San Domingo, gdzie mi posługiwał i przywiązał się do mnie niezmiernie... Pardi! Wyszedł na całej awanturze znakomicie!... Lizetta, to piękna dziewczyna i będzie dobrą żoną...
Roześmiała się, zadowolona ze swego pomysłu.
— Ale skończmy już z negrem i mojemi domowemi kłopotami! Cóżto waćpana, mości poruczniku, obchodzi!
Istotnie obchodziło mnie to nie wiele, łowiłem jednak z przyjemnością każde słówko wypowiedziane melodyjnym głosem, podziwiałem tę postać, pełną uroku i wdzięku. Piękna, czarująca — myślałem — a puste i banalne zazwyczaj określenia, dopiero w zestawieniu z jej osobą, nabierały treści i życia...
— Cóż to porucznika obchodzi — powtórzyła — Jeśli go do siebie zaprosiłam, to nie, aby wynudzić, lecz, aby otrzymał zasłużoną nagrodę!
— Nagrodę? — wybąkałem, czując iż cała krew do głowy mi uderza — ależ...
Przyznaję, siedząc z Pauliną wciąż czułem, równie jak i w czasie pierwszej wizyty, onieśmielenie wielkie. Nie było to onieśmielenie spowodowane brakiem towarzyskiego otrzaskania ze strony żołnierza, co jeno przywykł do koszarowej rubasznośći i koszarowego języka — nie było to onieśmielenie, spowodowane blizkością przestawania z cesarską wysokością, a siostrą wszechpotężnego Napoljona, boć zachowywała się Paulina więcej niż nieprzymuszenie i rychło człowiek o tem zapominał, z jak dostojną osobą przestaje. Onieśmielenie, ogarniające mnie w jej obecności, z innego pochodziło źródła — — było to oszołomienie raczej, z powodu sam na sam, z równie piękną kobietą, ale to oszołomienie takie, powtarzam, żem nie wiedział, ani co gadać, ani jak siedzieć.
— Cóż porucznik tak bąka — bawiła się, postrzegłszy snać moje zakłopotanie i domyślając się jego przyczyny — czyż nie miła mu będzie z moich rączek nagroda?
— Przecenia wasza cesarska wysokość, moje zasługi! — wypaliłem, jako tako ułożone zdanie.
— Przeceniam? A kto się dla mnie narażał, kto ledwie z życiem uszedł?
— Et, — zwykła to żołnierska rzecz! A zasługa przypada jej cesarskiej wysokości, iż mnie wybawiła z opresji!
Paulina przysunęła się bliżej ku mnie.
— Nigdybym sobie nie darowała, gdyby ci się co złego stało — rzekła raptem, przechodząc na poufały ton — Nigdy! Wiedz o tem! Gdy też otrzymałam list od Canouville‘a, chwili nie mogłam zaznać spokoju! Czułam podstęp, choć nie wyczuwałam, iż niebezpieczeństwo jest tak wielkie! Bez namysłu tedy, narażając się na gniew cesarza, popędziłam do Blois... Na szczęście, cesarz nie wie o mojej ekskursji, a Fouché milczeć musi... Podróż do Blois, wydostanie się z Paryża, gdzie na każdym kroku mnie śledzą, nie przedstawia się tak łatwo... Inaczej, czyżbym cię wysyłała po listy...
Przypadkiem dawała mi odpowiedź na pytanie, którem sobie w myślach zdawna zadawał. Teraz rozumiałem czemu zdecydowała się na wycieczkę, na którą nie decydowała się, mimo niepokoju, poprzednio. Byłem wzruszony, nie wiedziałem, jak dziękować, toć jej musiało w rzeczy samej, na mnie zależeć.
— Wasza cesarska wysokość... — począłem, pragnąc wyrzucić z siebie długie zdanie, pełne serdecznego afektu.
— Nigdybym sobie nie darowała — przerwała — gdyby tak miłemu kawalerowi, jakie nieszczęście się stało... Bardzo... bardzo... lub...
W napięciu oczekiwałem słów, mających paść z czarownych usteczek, gdy niespodziana przeszkoda położyła kres tym wyznaniom.
Drzwi otworzyły się z trzaskiem i na progu się ukazał książe Kamil.
O małom, ze szczerego serca, głośno, nie posłał dostojnego pajaca do licha, a też same uczucia ogarnąć musiały i Paulinę, bo z niechęcią zmarszczyła brwi. Miast jednak zakląć, powstałem z miejsca, powodowany pozornym respektem, bom inaczej nie mógł postąpić.
— Czego chcesz? — zapytała opryskliwie.
Zapytanie powyższe zmięszało Kamila.
— Jakto, czego chcę? — powtórzył niepewnie — Przychodzę ci wybaczyć, darować twoje winy... a ty mnie tak szorstko przyjmujesz!
— Przestań nudzić!
— Oj, bo się znowu obrażę!
— Obraź się i idź ze skargą do cesarza!
Powoli opuszczał mnie gniew, patrząc, jak ucieszne miny książe jął wyrabiać.
— Do cesarza? — powtórzył — kiedy tam ciężko się dostać! Najjaśniejszy pan zaprowadził w Tuillerjach nowe porządki i nawet nam, członkom rodziny, do jego gabinetu bez meldowania wchodzić nie wolno. Stoi ten bestja, mameluk Rustam i nikogo nie wpuszcza, niby zły pies...
— Cóż ci poradzę!
— Byłem wszak, chciałem się pożalić na ciebie, to mnie nie przyjęto... Spotkałem natomiast w poczekalni Murata, którego teraz muszę tytułować królewską mością, bo został królem Neapolitańskim... Chodzi pyszny, jak paw... Ale kiedym mu zaczął opowiadać o tobie i tym łajdaku Don Juanie, to siadł na krzesełku i zaczął się tak śmiać, że aż adjutanci z gabinetu cesarza wyskoczyli.
— Cóżeś ty głupcze najlepszego narobił — zawołała z gniewem Paulina — ośmieszasz mnie wszędzie!
— No, jakto? Komu miałem się poskarżyć? Cesarz zajęty, a — Murat mój szwagier...
Nie, doprawdy rację ma fratello, iż cię nazywa kretynem!
Po tem energicznem powiedzeniu, popartem powołaniem się na autorytet braterski, Kamil stanął rzekłbyś zamieniony w kamienny słup. Ponieważ jednak, nie był to sposób pozbycia się jego towarzystwa a Paulina pragnęła snać ze mną pozostać sam na sam, zmieniła ona ton i po chwili, odezwała się do męża łagodniej.
— Zresztą, nie masz o co się gniewać! Więcej negr nie będzie mnie już nosił do kąpieli! Chcąc zażegnać plotki, zaręczyłam go przed chwilą z Lizettą! Dobrzeby było, gdybyś bez zwłoki im doręczył jaką sumę na prezent ślubny.
Wiadomość ta, niezwykle żywo obeszła księcia. Rozpogodził się zupełnie i radośnie zawołał.
— Ślicznieś zrobiła! Teraz nie mam najlżejszych podejrzeń! Wnet idę do nich... ale powrócę, bo wszak musimy się rozmówić, co do wyjazdu do Turynu..
Wyszedł.
— Nie dokończymy dziś naszej... pogawędki — odezwała się smutno jej cesarska wysokość — Kamil wnet przyjdzie, a później pani Chambaduin zamelduje, iż czas się ubierać na wieczorowe przyjęcie, do cesarzowej. Ani chwili spokoju! Pardi! częstokroć żałuję iż nie jestem skromną mieszczaneczką... Ale korzystajmy, choć z tej chwili swobody...
— Z tej chwili swobody!... — powtórzyłem zdziwiony.
— Tak, słuchaj...
Zamieniłem się cały w słuch:
Jęła przemawiać, przytłumionym głosem:
— Jutro przyjdziesz do mnie... o dziewiątej wieczór... lecz nie tem głównem wejściem... a bocznem... które wprost prowadzi do mojej sypialni... Oczekiwać cię, na dole, będzie Lizetta... Wszystkim oznajmię, iż jestem chora i nikt nam...
Książę Kamil wchodził z powrotem do salonu.
— Zrozumiałeś, mości poruczniku?
Skinąłem głową.
— Nigdzie ich znaleźć nie mogłem... — począł książę.
Pardi! To ich jeszcze znajdziesz — przerwała mu ostro piękna pani — a teraz pożegnaj się z porucznikiem, gdyż już nas opuszcza...
— Już? Szkoda...
Miałem w nim naprawdę oddanego przyjaciela, bo zrobił minę smutną i boleśnie pokiwał głową.
— O jedno jeszcze poproszę — rzekła teraz do mnie tonem oficjalnym jej cesarska wysokość. — Zechce jutro, waszmość, odwiedzić pannę de Fronsac i zapytać, jak się czuje i jakie ma zamierzenia na przyszłość... Sądzę, winna dziś na wieczór powrócić do Paryża. Pragnęłabym szczerze, zaopiekować się tą osobą i jej dopomóc. Polecenie moje, nie obarczy zbytnio waćpana..
W towarzystwie księżnej, zapomniałem całkowicie o pannie Simonie. Wtem, stanęła mi wyraziście, przed oczyma, jej piękna i smutna twarzyczka...
Zaiste, dobre serce miała jej cesarska wysokość i wdzięcznym był za otrzymane zlecenie...



Rozdział XI
Przy ulicy de la Vieille Lanterne.

Wielce zadziwiony, odczytywałem pomiętą kartkę.
Brzmiała ona:
„Ktoś przyjazny, powodowany szczerym afektem dla waszmości, doradza unikać towarzystwa niektórych person, szczególnej znajomych waćpanu białogłów... Skoro raz się uszło śmierci, na przyszłość wypada postępować rozważniej...“
Pismo to odnalazłem wczoraj, po powrocie od księżnej Borghese, niby przypadkiem porzucone, w mojej stancyjce, w koszarach. W jaki sposób dostało się tam ono, było zagadką, gdyż mimo licznych rozpytywań, ani szyldwach, ani ordynansi, bliższych wyjaśnień udzielić nie mogli, twierdząc stanowczo, iż nikt, ale to nikt obcy, do koszar nie zachodził i, że żaden posłaniec z miasta, nie przyniósł podobnego pisma.
Litery, skreślone zastały ręką niewprawną, rzekłbyś w pośpiechu, może umyślnie zniekształcone, celem tem trudniejszego odnalezienia tajemniczego autora ostrzeżenia.
Czyż stałem przed nową zagadką? Czyż rozpoczynał się nowy szereg przygód? Czy mglista treść listu, związek miała jaki z moją znajomością z księżną?... Chyba, nie! W takim więc razie tyczyła się Simony?... Lecz cóż za niebezpieczeństwo przedstawiała znajomość z panną de Fronsac?
Tam do diaska! Nigdym nie lubił długo medytować nad żadną pogróżką, bo to taka medytacja jeno humor a animusz odbiera. Zakląwszy więc siarczyście, a wypomniawszy szereg pokoleń djabelskich, Lucypera i jego parantelę, ze złością podarłem ów świstek — rychło zapomniałem o nim — i wyruszyłem... Dokąd? Domyśleć się łatwo przyjdzie, wyruszyłem — na ulicę de la Vieille Lanterne.
Długom wędrował przez splot krętych ulic, tej starej dzielnicy Paryża, która w przeciwieństwie do nowych budowli, wznoszonych przez cesarza, zachowała jeszcze swój średniowieczny charakter. Domy były małe i wązkie, przeważnie jednopiętrowe, o sklepionych sieniach, które czerniały tajemniczo i ponuro, rzekłbyś pochłaniając, wstępujących w nie przechodniów.
Wreszcie się zatrzymałem.
Domek stał nieco na uboczu, w głębi ogródka. Choć równie stary, jak inne, weselszy posiadał wygląd. Zapewne mieściło się w nim jedno mieszkanie, bo był nie wielki, o paru ledwie okienkach od frontu, przesłonionych białemi firankami. Raz jeszcze sprawdziłem numer i śmiało, żelazną staroświecką kołatką, zastukałem do wejściowych drzwi.
Rozległ się odgłos wolnych, człapiących kroków i ujrzałem pomarszczoną twarz niemłodej kobiety, ubranej skromnie acz schludnie, z nieufnością spozierającej na moją osobę.
— Czy tu mieszka panna de Fronsac?
Stara, raz jeszcze, obrzuciła badawczem spojrzeniem mój mundur, poczem, zapytała uprzejmiej:
— Czy waszmość... nie ten porucznik... polak?
— Tak jest! Ten sam! — poparłem tą dość ogólnikową rekomendację, widząc, iż ją uprzedzono o moich odwiedzinach — Więc panna Simona mnie oczekuje?...
— Nie oczekuje — przerwała stara — lecz sądzę, że rada będzie ujrzeć waćpana. Domyśliłam się, kim pan jest, z jej opowiadania...
Drzwi otwarły się i po chwili znalazłem się w sporym saloniku, zastawionym staroświeckiemi sprzętami, na których zauważyć się łatwo dawał niszczący ząb czasu.
— Jestem jej ciotką — rzekła.
Spojrzałem ze zdziwieniem, na jej niepokaźną i niemal biednie przyodzianą postać.
— Dziwi się waszmość — uśmiechnęła się — jakby odgadując moje myśli — Istotnie rewolucja nie pozostawiła nam wiele z dawnych splendorów. Z wielkiej fortuny... jeno ten domek!
— Hm... — bąknąłem zmięszany.
— Wnet obudzę Simonę! Odpoczywa jeszcze po podróży... no i tych straszliwych przejściach!
— Nigdybym, łaskawa pani, nie ośmielił się być równie natarczywy, gdybym nie przychodził z polecenia pewnej dostojnej osoby...
Nieco mówiłem prawdę a nieco i łgałem. Aczkolwiek pragnęła Paulina zasięgnąć wiadomości o pannie de Fronsac, polecenie to nie było aż tak nagłem, by natychmiast przerywać spoczynek uśpionej. Będę szczery, gorzałem niczem lont, by co rychlej ujrzeć Simonę.
— Proszę spocząć... wnet powiadomię...
Po krótkiej chwili, stała przedemną, wyciągając na powitanie rączkę, którą ucałowałem z niekłamaną radością. Nie wiedzieć czemu, gdym ją tak przed sobą widział, coś ciepłego, serdecznego wstępowało w moją pierś. Byłoż to uczucie wdzięczności?
— Przybyłem — rzekłem — gdyż jej cesarska wysokość, księżna Borghese...
Reszta uroczystego zdania utkwiła w mem gardle. Wzruszony, spozierałem na jej bladą twarzyczkę, przesłoniętą jakimś wyrazem jakby lęku, czy zniechęcenia, na jej bezbrzeżnie smutne oczy. Miast wytartego, mdłego frazesu pragnąłem ot, szczerze, po żołniersku, wypowiedzieć słowo pociechy, lecz zaiste, trudno mi było takie dobrać, by nie urażało jej afektów. Wszak ten zbój, Fronsac...
— Zechce waćpan podziękować księżnej — posłyszałem odpowiedź — za jej zainteresowanie się moją osobą.
— Pani postąpiła po bohatersku!
— Postąpiłam tylko, jak na uczciwą kobietę przystało!
Wskazała ręką, bym zajął miejsce.
— Zapewne ciekawi waćpana — jęła mówić — czemu znalazłam się w Blois w towarzystwie... nieboszczyka... mego stryjecznego brata...
— Nie śmiałem zapytywać?
— Chętnie tę sprawę wyjaśnię. Radam z tego względu, iż widzę waćpana. Nie pragnę, aby najlżejszy cień nawet, padł na moje postępowanie... Czynię tak, nie przez obawę... przed panem Fouché, lub przez chęć oczyszczenia się z zarzutów należenia do spisku, lecz...
— Ależ, pani... — zaprotestowałem gorąco.
— Za czasów wielkiej rewolucji, stryj mój, u którego się wychowywałam, jako sierota, gdyż rodzice moi umarli, kiedy byłam dzieckiem — uciekł ze mną i swym synem.. Arturem.. przed prześladowaniem, może przed gilotyną, do Anglji... W Londynie żyć nie było łatwo. Jako kilkunastoletnia dziewczynka, ciężko musiałam pracować, później nauczyłam się robić sztuczne kwiaty... Ale to niema nic do rzeczy... Przed paroma laty zmarł stryj, pozostaliśmy wówczas we dwójkę z Arturem... Przyznać muszę, nigdy nie łączył mnie z nim serdeczny stosunek... Był zarozumiały, porywczy, brutalny... kiedyś w czasie sprzeczki o drobiazg, podniósł na mnie rękę...
— Zwierzę! — zawołałem, oburzony do głębi.
— Nie wydawajmy sądu o nim! Umarł!... Otóż, mimo wszystko, musieliśmy być razem, wszak to był najbliższy mój i jedyny na obczyźnie, krewny... Co czynił, z kim się wdawał, ciekawiło mnie mało! Często sprzeczaliśmy się o powrót do kraju... On trwał w zajadłej, przekazanej mu przez ojca, nienawiści do cesarza, ja kochałam Napoljona...
— Pani kochała Napoljona? — powtórzyłem, przypominając sobie podobny jej wykrzyknik, rzucony podówczas w podziemiach — Przecież...
— Kochałam, bo opromienił niebywałą sławą Francję! Zresztą, choć wyrósł z rewolucji, nie on to nam krzywdy wyrządził... Gdy opublikowano więc dekret cesarza, wzywający emigrantów do powrotu, szczerze jęłam namawiać Artura...
— Rozumiem...
— Artur początkowo słyszeć nawet nie chciał. Uśmiechał się tylko dwuznacznie, twierdząc, iż czas powrotu nie nastał i on nic nie przyjmie z ręki uzurpatora...
Przypominałem sobie, jak i mnie toż samo powtarzał.
— Wreszcie, mniej więcej przed tygodniem, powrócił do domu, jakiś zadowolony i mniej szorstki, niźli zazwyczaj. Oświadczył niespodzianie, iż się zgadza i że wyjedziemy niezwłocznie... Wyjechaliśmy... Zdziwiona byłam nieco, bo sam wyjazd nastąpił w wielkiej tajemnicy, również wielce tajemniczo odbywała się podróż, przekradaliśmy się, niczem spiskowcy... Na moje zapytania, odpowiadał Artur, że najlepiej tajemnie przybyć do Paryża, a tam załatwić niezbędne formalności, gdyż uzyskiwanie przepustek dla emigrantów w Angli, wobec wrogiego stosunku tego państwa do Francji, jest niemożliwe... Tłomaczenie to wystarczyło mi... Nieco dziwniejszą mi się wydała chęć odwiedzenia zameczka, w Blois... Znajdował się on, wcale nie po drodze, do Paryża... zresztą był wszak w posiadaniu...
— Canouville‘a! — wtrąciłem.
— Tak! Lecz i to upozorował Artur chęcią odwiedzenia starego Jakóba, wielce doń przywiązanego sługi, z którym w ciągłej pozostawał korespondencji... Ponieważ, z góry można było przewidzieć, iż zgodnie z informacjami Jakóba, właściciel w zamku nie bawi... udaliśmy się tam i na nalegania starego, zamieszkaliśmy, rzekomo, na dni parę... W drugim dniu naszego pobytu, Artur wyprowadził mnie na przechadzkę, a kiedym powróciła i usłyszała męski głos w jadalni, wytłómaczył, że jakiś plenipotent Canouville‘a przyjechał do Jakóba...
— Teraz rozumiem, czemu stary mi nasennego ziela do wina dosypał! — zawołałem.
— Oto cała historja, resztę waćpan wie... Zbudzona nagle pańskiem wołaniem, pospieszyłam na pomoc i zastałam pana, związanego, w łóżku...
Zamilkła, wzdrygając się. Snać ze wstrętem wspomniała dalsze przygody...
— Bardzo to wszystko smutne — począłem, chcąc przerwać niemiłe milczenie — bardzo smutne! Kto wie, — świeć Panie nad jego duszą, bom jako dobry chrześcijanin już mu krzywdę darował, — kto wie, może lepiej się stało dla pana... tego Artura... iż w ten sposób życie zakończył. Padł wszakże przypadkiem, bo pistolet w czasie szamotania wypalił...
— Opowiedziano mi to później. Wówczas leżałam zemdlona!
— Tak! Co zaś się tyczy tego Jakóba, nie minie go sprawiedliwość ludzka. Zbój to jednak nad zbóje. Owo żelazo...
Spojrzała na mnie jakoś dziwnie.
— Może go i ominie sprawiedliwość ludzka — szepnęła cicho. — Jakób uciekł!
— Tam do djaska! — zakląłem głośno, nie moderując się obecnością panny i aż poderwawszy się z mego miejsca — Nie do wiary!
— Nie był tak ciężko ranny! Udawał raczej złamanie nogi! Dziś w nocy zbiegł z więzienia! Ostatnia to wieść jaką z Blois przywożę!
— Jakób zbiegł!
Zagryzłem wargi, aby znowu nie zakląć nieprzystojnie. Przychodziło mi na myśl ostrzeżenie, w tajemniczy sposób odnalezione w moim pokoju. Czyżby on?... Jaki cel miał... czemu chciał nastraszyć? Lecz jeśli w nocy zbiegł z więzienia, w jakiż sposób mógł tak rychło znaleźć się w Paryżu i w mojej stancyjce?... Et, niemożliwe! W każdym jednak razie należało się mieć na baczności.
Nic nie nadmieniając pannie Simonie o moich obawach, nadałem inny kierunek rozmowie.
— Jeśli uciekł, wnet go pochwycą! A jeśli nie pochwycą, byle nam nie szkodził, niechaj ucieka zdrów! Nie łasym ja na jego skórę. Ale inne ośmielę się postawić pytanie. Ośmielę się zapytać, co pani nadal uczynić zamierza?
Spojrzała na mnie i rzekła spokojnie.
— Co zamierzam? Będę pracowała! Przywykłam zarabiać na siebie!
— A gdyby zwrócić się do cesarza... lub działać przez księżnę Borghese... Wszak i rodzic pani posiadał zapewne jakieś dobra?...
— Właściwie do mojego ojca — oświadczyła — należało Blois... Stryj, zarządzał tylko majątkiem, jako opiekun...
— Ach, tak...
— Lecz dzisiaj Blois stanowi własność Canouville‘a i nie myślę o nie zabiegać... Zapewniam, że nie myślę... Wyraźnie nawet proszę waćpana i wymagam słowa, aby nie czynił w tym kierunku starań, ani nawet o tem wspominał jej cesarskiej wysokości.
Doprawdy, podziwiałem ją.
— Zbyt wiele w pani żyje spartańskiej prostoty — zauważyłem — Zobligowany, zastosuję się do rozkazu. Wolnoć jedno zadać jeszcze pytanie?
— Słucham?
— Nie czuje pani żadnej nienawiści do tych, którzy pozbawili ją wszystkiego?
Powstała z miejsca.
— Czuję tylko nienawiść do ludzi złych i wrogów ojczyzny! — zawołała żywo — Co zaś do innych?... Świat stale się tak toczy, iż jedni są na górze a inni na dole.. Dziś trzeba wszystko zdobywać pracą i zasługą, nie zaś oglądać się na przeszłość i rodowe tradycje!... Tego mnie nauczył pobyt na obczyźnie i wygnaniu!...
— Tak — potwierdziłem — potęga cesarza na tem jest oparta, iż każdy szeregowiec wie, że niezależnie od urodzenia może zostać księciem, lub marszałkiem!
— A więc ufajmy!...
Stała tak naprzeciw mnie, patrząc mi prosto w oczy, jakby sądując mnie do dna. Wyczuwałem, iż powstała na znak, że jest znużona i pragnie przerwać rozmowę. Żegnając się, zagadnąłem nieśmiało:
— Czy pozwoli pani, bym ją kiedy odwiedził powtórnie?
— Czemu nie! — odparła a lekki cień uśmiechu po raz pierwszy rozjaśnił jej twarzyczkę — lecz niechaj to będą przyjacielskie odwiedziny a nie odwiedziny w poselstwie od... dostojnych osób... Zrozumiał mnie waćpan, panie poruczniku?
— Pojmuję... i rad jestem... — począłem ucieszony, iż ona mnie zaprasza — pojmuję...
Lecz panna Simona przerwała mi w pół zdania.
— Waćpana — rzekła — stale mile widzieć będę... Ale nie żądnam za swoje czyny... ani zapłaty... ani... jałmużny...


ROZDZIAŁ XII.
Wieczór przygód.

— Czekałam na pana porucznika... — szepnęła dziewczyna, gdy korzystając z mroków, niby rzezimieszek, skradałem się do pałacyku księżnej Borghese.
Stała koło żelaznych sztachet i lekko uchyliła znajdujące się w nich małe drzwiczki. Wślizgnąłem się — i w ślad za nią, cicho, szybkiemi krokami przebiegłem ogródek.
Po chwili skrzypnął klucz, zaczerniało tajemne przejście i po wązkich, kręconych schodach wstępowałem na górę. Pałacyk przy Faubourg St. Honoré, który otrzymała Paulina w darze od cesarza, stanowił zapewne ongi własność któregoś z arystokratycznych galantów epoki króla słońca, lub jakiej rozkosznej a wesołej markizy i zgodnie z ich upodobaniami został wybudowany, bo dzięki potajemnym przejściom, ułatwiał znakomicie schadzki wszelakiego rodzaju.
Myślałem, iż nieraz dziewczyna oddawać musiała swej pani usługi podobnego rodzaju, stąpała bowiem, nie zważając na ciemności, pewnie a cicho.
— Lizetto? — zagadnąłem, przypomniawszy sobie jej imię oraz niedawne narzeczeństwo z negrem i tem zapytaniem usiłując zdobyć jej dobre względy — a co porabia Don Juan?
— Dziękuję — odwróciła nieco głowę — sprawia się grzecznie! Lecz proszę nic nie mówić!
— Czemu?
— Css...
Parę ostatnich stopni... i znaleźliśmy się w małym, słabo oświetlonym gabineciku.
Położywszy palec na usta, tym znakiem nakazała mi milczenie.
— Jej cesarska wysokość poleciła, aby tu zaczekać! Ale należy zachowywać się bardzo cicho! W sypialni u księżnej... jest... cesarz!
Ostatnie słowa wyszeptała trwożnie. Przyznaję, również i mnie ogarnęło takie przerażenie, iż najchętniejbym się zapadł pod ziemię, lub ukrył pod ciężki, zaściełający gabinecik kobierzec.
— Cesarz!!! To... ja...
— Proszę zostać! — rzekła, widząc, iż wcale żwawo sunę do wyjścia. — Jej cesarska wysokość rozkazała...
— Kiedy...
— Tu najjaśniejszy pan nie wejdzie... Lecz, Boże uchowaj, najmniejszy szmer, szelest... Och, gdyby się domyślił...
Skinąłem głową i choć w pokoju wcale nie było gorąco, jąłem ocierać spływające z czoła krople potu. Ja, com się nie bał, ani armat hiszpana, com nie drgnął nawet śród przygód w przeklętym zamku Blois, teraz drżałem, jak liść osinowy, nie postrzegłszy nawet, kiedy chytra Lizetta zdążyła umknąć, pozostawiając mnie samego.
Cesarz...
Skroś cienkie, przedzielające gabinet od sypialni drzwi — nie daj Bóg, aby się otworzyły! — słyszałem najwyraźniej jego gniewny, podniesiony głos, ten sam, jakim wówczas strofował swych dworzan na balu. Mówił szybko, urywanemi zdaniami, chodząc, bom słyszał odgłos kroków, a jeno zrzadka dobiegały odpowiedzi Pauliny.
— Tęgie tam brać musi mycie głowy... — pomyślałem, ochłonąwszy nieco ze strachu. — Nie chciałbym być na miejscu dostojnej damy... Wziął ci ją do raportu!
Powoli oswajałem się z sytuacją, przykucnąwszy na brzegu puchowego taburetu. Jeślić poleciła mnie tu sprowadzić Paulina, wiedziała co czyni i nie mógł niespodzianie do gabinetu wejść cesarz... choć przy jej lekkomyślności...
Mimo, iż przez uszanowanie nie zamierzałem nadsłuchiwać, na tyle głośno prowadzili rozmowę, iż chyba głuchy by jej nie dosłyszał.
Cospetto! Musi się to skończyć... Powiadam ci wyraźnie Paola, musi się skończyć! Twoja rozrzutność przechodzi wszelkie granice!
— Zachowuję się tylko odpowiednio do stanowiska!
Odpowiednio do stanowiska!... Znowu dwieście tysięcy franków długów! Pocoś sprawiła w ostatnim miesiącu sześćdziesiąt sukien?...
— Bo Józefina obstalowała piędziesiąt!
— Nie, to przechodzi wszystko! Piędziesiąt... sześćdziesiąt... Na obiad, kolację chyba jadacie suknie! Kampanja cała tyle mnie nie kosztuje, co wasze stroje...
Carissimo fratello...
Carissimo... carissimo... A twoje zachowanie! Ośmieszasz całą naszą rodzinę! Przepędziłem tego chłystka Canouville’a, to, słyszę, znów jakiś polak się zjawił... Wiem dobrze...
Zdrętwiałem, czyż o mnie myślał cesarz?
— Ty masz Walewską... to i ja mieć mogę polaka! — padła najspokojniejsza odpowiedź — Przyjeżdżała wszak niedawno do Paryża. Jak się na tę wizytę zapatruje Józefina?...
Napoleon widocznie się zmięszał, bo następne zdanie wyrzekł znacznie łagodniej.
— Walewska.. Walewska... najzacniejsza, jaką znałem kobieta!... A ty, swoim zwyczajem, nie rób plotek... Już cię korci, żeby mnie poróżnić z żoną... Zwróć uwagę na swe postępowanie! Tak!... Cóż to za polak?... Ale... Wczoraj Kamil przybiegł z jakąś skargą na ciebie... Nie miałem czasu go przyjąć, opowiadał Muratowi... tylko, że Murat, kiedy mi powtarzał, tak się śmiał, iż dobrze nie mogłem zrozumieć, o co chodzi! Jakiś murzyn...
Posłyszałem szlochanie Pauliny.
— Widzisz braciszku — łkała — co to za kretyn, ten Kamil! Oderwałeś mnie od Frerona, którego kochałam i kazałeś mi poślubić tego pajaca, ponieważ był księciem... kiedy ci się cesarstwo jeszcze nie śniło... Ja mam się liczyć z podobnym człowiekiem... Negr, negr... toć o moim ulubionym Don Juanie mowa... wszak go znasz... Kazałam mu się wczoraj ożenić z Lizettą... a ten Kamil... Ach, jakam ja nieszczęśliwa...
Aczkolwiek wyjaśnienie księżnej było bardzo dyplomatycznie ułożone, a jako ułożone dyplomatycznie, nieco wykrętne i mgliste, widocznie zadowoliło jednak cesarza a może rozczuliły go jej łzy, bo na łzy kobiece był bardzo czuły.
— Nie płacz... nie płacz Paola... Wiesz, jaką słabość mam do ciebie... i wiesz, że ze wszystkich sióstr najwięcej cię kocham... Kocham cię zato, żeś taka piękna, gracioza i że masz dobre serce...
— Ty... ty... mnie kochasz? — szlochanie trwało, mimo serdecznych słów cesarza — kochasz... a stale krzywdy wyrządzasz... Eliza została wielką księżną toskańską, Karolinę mianowałeś królową, ja otrzymałam tylko jakąś tam Guastallę... maleńką wieś z czterema chatami i jednym prosiakiem, co biega z zadartym ogonkiem...
— Wiem, że Guastalla jest wsią... Wszak sama rozumiesz, nie mogłem uczynić twego męża panującym...
— Bo głupi! Wiem! Ale wszak tylko głupcy dobrzy na królów! Zresztą, nie on by panował a ja bym panowała! Panowałabym świetnie! Urządzałabym ciągłe parady i pozwoliłabym wszystkim kobietom się kochać w kim tylko zapragną! Zazdrośników osadziłabym w więzieniu... Pomyśl nad tem, fratello!
— Hm... hm... zaczekamy jeszcze z tym projektem... Teraz, słuchaj Paola! Długi twoje zapłacę, może kupię ci nawet te brylanty, o których wspomniałaś...
Szlochania ucichły.
— Lecz udasz się, choć na krótko, z Kamilem do Turynu, tam będziesz się zachowywała poważnie... żadnych przygód, żadnych amantów... Masz godnie reprezentować nasz cesarski dom!
— Umrę z nudów!
— Postanowiłem i nie cofam nigdy rozkazów...
— Więc pojadę... — szepnęła cichutko.
— Tak to lubię! E tanto basta!
Rozległ się odgłos pocałunku. Poczem parę niewyraźnych, jakby z oddalenia rzuconych zdań i trzaśnięcie drzwiami.
Cesarz odchodził.
Odetchnąłem głęboko, obawa przed możliwością ujawnienia mojej obecności spadła z piersi, niby kamień ciężki i dławiący.
Jej cesarska wysokość niezbyt długo kazała oczekiwać na siebie.
Snać odprowadziwszy cesarza, szybkiemi krokami przebiegła sypialnię i stała w drzwiach wesoła, uśmiechnięta.
— Domyślałam się, że jesteś! Co? Wyczekałeś się... no i niepokoiłeś, poruczniku, sądząc, iż cesarz tu wejść może? Niepokój był zbyteczny, nigdybym cię nie naraziła na przykrość... Lecz wy, wojskowi, drżycie, słysząc choć przez ścianę głos Napoljona...
Nie śmiałem zaprzeczyć.
— Nie to, co ja! Umiem sobie poradzić z kochanym braciszkiem! Zanosiło się na burzę! Ale z nim zawsze tak! Wykrzyczy, nawymyśla a później pocałuje...
Dla ścisłości winna była dodać, że i długi zapłaci i przyobieca kupić klejnoty...
— Ja jedna wiem, jak postępować!... Karolina i Eliza boją go się, jak ognia! Ale do Turynu będę musiała pojechać!
Usiadła, zmarszczyła piękne czoło, zastanawiając się przez chwilę.
— Okropne! — skarżyła się — Czuję, iż rozchoruję się zdala od Paryża... o bo moje zdrowie jest słabe, bardzo słabe, poruczniku...
Aczkolwiek dobrze nie mogłem pochwycić związku, zachodzącego pomiędzy chorobą a odległością od Paryża, ani też kwitnąca uroda księżnej nie nasuwała grozą przejmujących myśli o chorobie, uważałem za stosowne pocieszać.
— Et, tak źle nie będzie, wasza cesarska wysokość!
— Nic się na tem nie znasz — gromiła surowo — bardzo się czuję niedobrze... Tu lec do łóżka?... Napoljon nie uwierzy...
Niby rozkapryszone dziecko, przyłożyła paluszek do buzi.
— Umrę, napewno umrę w Turynie... Sprawiajcie wieniec na mój grób... Ani marzenia, by się wykręcić!... Pomyśl tylko poruczniku! Zdala od Paryża! Ani porządnej krawcowej, ani złotnika, ani modniarki... ani nawet nie będzie można od czasu do czasu Józefinie dobrze krwi napsuć...
Doprawdy w pojęciu księżnej Turyn zamieniał się na jakieś bezludne pustkowie a stosunek z cesarzową-szwagierką, na rodzaj uzdrawiającej kuracji.
— Wiem! — zawołała nagle — wiem, będę codzień sprowadzała ze stolicy... furgon nowości! No i ty musisz, do Turynu, pojechać ze mną, poruczniku!
— Kiedy, wasza cesarska wysokość... — najmniej przygotowanym był na podobną propozycję.
Ona jednak, ten, zda się, przed chwilą w jej główce powstały plan, rozwijała dalej:
— Pojedziesz! Poproszę cesarza, to cię przeniesie do świty Kamila! Zaawansujesz, otrzymasz order... uczynię cię moim szambelanem...
— Pani — rzekłem, skłaniając się — my polacy przywykliśmy jeno awansować na polu bitwy!
Odezwanie się moje stropiło księżnę nieco.
— A czy moim adjutantem być nic nie znaczy, czyż cię to wcale nie tentuje?..
Gdy tak przemawiała kusząco, znów jąłem doznawać takiego uczucia, jak w czasie ostatnich odwiedzin. Znowu widziałem tą piękną, niemal obnażoną pierś — przyjmowała mnie bowiem w dezabilu takim, jak gdyby za chwilę udać się miała na spoczynek, znowu widziałem jej postać nieco lubieżnie przegiętą do tyłu, opartą o poduszki, patrzyłem na czarne, gorejące oczy i usta czerwone, wilgotne, zmysłowe, teraz rozchylone nieco, jakby proszące o pocałunek... Czułem, iż gorąca fala krwi uderza do mojej głowy, czułem, iż za chwilę wyciągną się moje ramiona, aby pochwycić to gorące, wonne ciało, chwycić w objęcia tę kuszącą i rozkoszną zalotnicę.
Po przez szum tętniącej w uszach krwi, dobiegały słowa włoskiego wiersza, które obecnie powoli, z naciskiem, recytowała:

Prendre, giovine audace e impaziente
L‘occasione offerta avidamente...

— Tak, poruczniku — słyszałem — pochwyć chciwie, młodzieńcze zuchwały i niecierpliwy sposobność, która się zjawia...
Już miałem porwać się z miejsca, już czułem, jak siła jakaś pcha mnie nieprzeparcie, a aromat wschodnich woni, bijących od księżnej, ciągnie, niby magnes... gdy nagle przemknął przed oczami obraz innej twarzyczki... Może mniej pięknej, kuszącej, zmysłowej, lecz o ileż szlachetniejszej i wzniosłej. Rzekłbyś, wyzierała z za pleców księżnej, patrząc smutnie i z wyrzutem... Widziałem ją tak dokładnie, tak żywo, żem mało nie szepnął... Simona...
— Czyż ci się nie podobam? — zapytała Paulina, zdziwiona mojem milczeniem.
Czy mi się nie podobała? Przysiąc mogłem, iż żadna kobieta nie działała tak na mnie dotychczas! Lecz... Rozumiałem, w jak głupiej pozycji się znalazłem, odgrywając rolę cnotliwego Józefa.. Szukając należytych wyrazów, jąłem bełkotać:
— Wasza cesarska wysokość... jest tak czarująca...
— Przestań, głupcze, zwać mnie cesarską wysokością! Chcę być dla ciebie tylko... Pauliną... Paolą... no... odezwij się... zamieniłeś się w drewno?
Doprawdy, śmieszniem wyglądał, ja dwudziestoparoletni porucznik, sam na sam z najpiękniejszą kobietą Francji, siostrą cesarza, gotową w każdej chwili paść w moje ramiona, zalękniony i wstydliwy, niczem najskromniejsza dziewica. Lecz twarz Simony spozierała na mnie wciąż uporczywie — z po za niej zaś poczynała się zarysowywać mglisto inna męska postać. Widziałem go, gdy pędził do dalekiej Portugalji, zrozpaczony i nieszczęśliwy, unosząc w sercu, na pociechę zapewne, zaklęcia wiecznej miłości i przywiązania, składane przez te same usta, które...
— Canouville! — niewiedzieć jak mi się wyrwało.
Oczy księżnej zabłysły.
— Canouville? — powtórzyła — ty w chwili obecnej wspominasz Canouville‘a! Obawiasz się jego losu... nie miałam cię za tchórza!
Daleką będąc od prawdy, tłomaczyła sobie mój wykrzyknik lękiem przed gniewem wszechpotężnego cesarza...
— Nie... ale...
— Więc, może ci o zmienność moich uczuć chodzi — rzekła, intuicją niewieścią dociekając przyczyny mojego obojętnego zachowania — My, włoszki, żyjemy chwilą!.. Doprawdy, dziwny jesteś!
Milczałem..
— Widzę, iż się nigdy nie zrozumiemy — zawołała żywo — Tyś syn północy, lód macie miast krwi w żyłach, u nas cór południa płynie, lawa..
Porwała się gwałtownie z miejsca i jęła niespokojnie, gniewnie, chodzić po pokoju.
— Zresztą, nikomu się nie narzucam... Ale twoje zachowanie się zapamiętam, poruczniku... Zapomniałeś, iż miałeś do czynienia, z jedną z rodu Bonapartych...
Czułem, jak smutną i pocieszną była moja rola, i rozumiałem, iż cośkolwiek, i to nader grzecznego, muszę rzec, aby uspokoić rozgniewaną panią.
— Wasza cesarska wysokość zechce wybaczyć, ale doprawdy taki zaszczyt, taka cześć... Takie szczęście pomięszało mi w głowie... Czyż ja biedny porucznik mogłem się kiedy podobnego honoru spodziewać? Aż mnie z wrażenia rozbolała głowa! Toć ja na miłościwą panią z respektem takim, jak na obraz święty, spoglądam...
Potok mojej wymowy nieco udobruchał Paulinę.
— Czyżby? — zapytała łagodniej, zbliżając się i opierając poufale o moje ramię — to ty mnie tak czcisz i kochasz?
— Któżby nie kochał... Teraz odejdę... bo nie wiem, co się z nadmiaru radości ze mną dzieje... lecz przybędę jutro, pojutrze, aby upaść do stóp..
Kłamałem, bezczelnie kłamałem. Żar zmysłów, rozbudzony obecnością księżnej, ucichł zupełnie, a ja zapewniając o chęci jaknajrychlejszych odwiedzin, poprzysięgałem w duchu, nigdy więcej nie przestąpić progów jej pałacyku... Słowa jednak moje, podyktowane rzeczywistem zmięszaniem i nieudane zmięszanie, rysujące się na mojej twarzy, musiały ją uspokoić całkowicie i wytłómaczyć poprzednie obojętne, obraźliwe niemal zachowanie. Zapewne do takiej czci, do takiego podziwu, nie była przyzwyczajona, zważywszy jej obcesowe oświadczyny. Wzruszyć też ją musiały niepomiernie, bo wyszeptała tkliwie:
— Biedny chłopak... Taki odważny... a taki nieśmiały... Biedak...
Przytuliła się do mnie całą postacią i pocałowała parokrotnie w czoło.
— Dobrze... Odejdź dziś... Rozumiem. Nie przywykłeś do dworu... i księżniczek! Wy, polacy jesteście bardzo romantyczni, zapomniałam o tem... Ale stworzymy prawdziwą sielankę... Pocałuj...
Możliwie najostrożniej, nieśmiało pocałowałem księżnę w policzek, czując, iż należyte spełnienie prośby, mimo stoczonej ze sobą walki, rozbić może w ostatniej chwili, najlepsze postanowienia i najcnotliwsze zamiary.
— Jak ty nieśmiało całujesz?.. Czyś nigdy nie miał z kobietami do czynienia? Widzisz, a ja cię całuję w same usta... O... o... tak...
Przywarła znów do mnie. Doprawdy, z lubością wspominałem tę chwilę, kiedy gruba łapa de Fronsac‘a oplatała me gardło. Tym razem, niebezpieczeństwo po stokroć było potężniejsze, ale na szczęście...
— O, jak słodkie masz usta... No, na dzisiaj dość... bo doprawdy zemdlejesz z wrażenia!
Czyżbym się chwiał na nogach?...
— Pamiętaj, że to był zadatek... A teraz zaczekaj...
Wypuściła mnie z objęć i znikła w drzwiach sąsiedniej sypialni. Był najwyższy czas, gdyż mimo twarzy Simony, mimo mglistej zjawy, pędzącego do Portugalji Canouville‘a — tam do djaska, do stu bomb i kartaczy! — mimo, żem był synem północy — i ja miałem w żyłach rozpaloną lawę... i lada, lada chwila, miast całować, niby bałwan, czy ryba bezkrwista, byłbym się wgryzł w te wargi a ciało ścisnął... ech!..
Na szczęście jednak, Paulina odeszła... byłem ocalony...
Powróciła, trzymając w ręku niewielkie pudełko. Otworzyła je — trysnął snop złotych iskier a z pudełka wyjrzały dwie piękne, mało powiedzieć piękne, wspaniałe brylantowe zapinki, jakich tylko używali najwięksi i najbogatsi eleganci w armji, a których noszenia przy mundurze modę, pierwszy zaprowadził król Murat.
— Weźmiesz ten drobiazg na pamiątkę! — rzekła.
Stanąłem zmieszany.
— Doprawdy za piękne i kosztowne...
— Czy są kosztowne? Nie mówi się tu o cenie... Co zaś do piękności, to są piękne istotnie... Trzy pary podobnych spinek, w takiej emaljowanej oprawie, otrzymał cesarz w darze, w Tylży od cara Aleksandra... Jedną z nich ofiarował Józefinie, drugą zachował dla siebie, mnie zaś trzecią doręczył w upominku... Ja tobie ją daruję...
— Nigdy nie przyjmę! — zawołałem żywo.
— Daruję ci ją — mówiła, nie zważając na mój wykrzyknik — bynajmniej nie na pamiątkę dzisiejszego wieczoru, lub aby podobny upominek miał wzmocnić nasze wzajemne uczucia... Nie, niechaj to będzie pamiątka, twego dzielnego postępku w podmiejskiej oberży, oraz w Blois, przecierpianych niebezpieczeństw... Taki upominek najbardziej nawet ambitny żołnierz przyjąć może z rąk... nie przyszłej kochanki... lecz szczerej i wdzięcznej przyjaciółki...
Nalegała tak uprzejmie a grzecznie, w niczem nie obrażając mej miłości własnej, iż doprawdy... Zapinki połyskiwały nęcąco — wahałem się jeszcze...
— Wolałbym, pani, mniej świetną pamiątkę...
— Bierz i nie mówmy o tem... Czyż nie narażałeś dla mnie życia....
Zaiste, narażałem życie dla niej, choć wówczas nie czyniłem tego dla jakiejkolwiek zapłaty! Gdy jednak nadal wciskała mi puzderko do dłoni, przyjąłem je, acz niechętnie, nie chcąc księżnej obrazić.
— Wdzięcznym, ale...
Basta, caro mio! Jeśli pragniesz mi przyjemność uczynić, to nałożysz je jutro na paradę! Wszak jutro parada... mówił mi cesarz...
Skinąłem głową, przypomniawszy sobie, słowa Wąsowicza, wyrzeczone do mnie przed paru dniami, o mającej się odbyć wojskowej rewji, na podwórzu Tuileryjskiego pałacu.
— Będę się przyglądała wam z okna wraz Józefiną i doprawdy przykrość mi uczynisz, jeśli nie przypniesz zapinek...
— Obiecuję! Toż dumny jestem, mogąc się pochwalić podobnie wspaniałą ozdobą!
— Idź już... Lecz mam wrażenie, iż jutro, po paradzie, odwiedzić mnie zechcesz... i oświadczysz mi swą gotowość wyjazdu do Turynu... Natychmiast rozmówiłabym się z bratem, ranga kapitańska pewna...
— Och...
— Nie przerywaj, nie dawaj mi dziś odpowiedzi... Będę cię oczekiwała jutro, sama, po południu, przejście znasz... Zastanów się!
Znów zbliżyła się poufale.
— Mam nadzieję, iż mniej skromnym jutro okaże się porucznik i że... zastosujesz się do mojej prośby! Nie napotkałam jeszcze mężczyzny, któryby śmiał się sprzeciwić mojej woli... lub nie był powolny... choćby moim kaprysom...
Ucałowałem pokornie rączkę jej cesarskiej wysokości, pragnąc co rychlej wyskoczyć z kabały. Skinieniem wstrzymała mnie, gdy już znajdowałem się na progu.
— Ale... ale... czyś przypadkiem nie odwiedził tej panny ...de Fronsac?...
— Byłem — odparłem, sam nie wiedząc czemu, czerwieniąc się nieco.
— I cóż?
— Wdzięczna jest waszej cesarskiej wysokości, za okazane współczucie, lecz prosiła usilnie, mimo, iż znajduje się w dość ciężkich warunkach, aby wasza cesarska wysokość, nie czyniła żadnych kroków u cesarza. Nie przyjmie pomocy, pragnie sama zarabiać na życie. O, to niezwykle dumna dziewczyna, a jaka prawa i szlachetna...
— Hm, istotnie... Będę musiała sama ją odwiedzić!... Lecz jak żywo i gorąco mówisz o niej! Dziwne?.. Czyżbyś się w niej zakochał?...
Zapewne nie zauważyła Paulina, mego jeszcze silniejszego rumieńca, bo w odpowiedzi, jeno skłoniwszy się głęboko, szybko opuściłem gabinecik.


ROZDZIAŁ XIII.
Jakób.

Znalazłem się na ulicy...
Gdzieś w pobliżu zegar wydzwonił godzinę drugą po północy... Porządnie się zasiedziałem u księżnej Borghese!
Powoli, starając się jaknajmniej czynić hałasu pałaszem i ostrogami, oddalałem się z Faubourg St. Honoré. Wokół panowały gęste mroki, księżyc się skrył za chmury, zrzadka, gdzie nie gdzie, połyskiwała żółtem, mdłem światełkiem latarnia... Ulice, któremi dążyłem, zmierzając do koszar, świeciły pustką, z nikąd nie dobiegało tętno życia stolicy, uśpionej już o tej porze, ni też ciszy nie mącił odgłos kroków przechodnia.
— Tam do czarta!
Tuż obok mignęła czarna postać i zajrzawszy ciekawie w twarz, skryła się w mrokach równie szybko, jak z nich wypłynęła. Spotkanie na tyle nastąpiło nieoczekiwanie, żem wzdrygnął się cały, zaklął i przystanął na chwilę.
— Czyżby mnie śledził?
Brała mnie chętka, pogonić za nocnym ptaszkiem, a pochwyciwszy go za kołnierz, zaciągnąć pod latarnię, aby przyjrzeć mu się z blizka. Zniknął już jednak, pozatem jakież miałem prawo napastować człowieka, za to jeno, iż prześlizgiwał się tuż koło mnie spokojnie, nie szukając zaczepki — wszak, mógł to równie dobrze być, spieszący do domu, zapóźniony mieszczuch, a nie zaś szpieg koniecznie. Choć... choć, głos jakowyś powtarzał, iż spotkanie owo nie było bez kozery, związek miało z moją osobą, związek z bytnością u księżnej...
Zatem, zapewne śledzono mnie... Lecz kto, czemu, w jakim celu?...
Wspomniałem tajemnicze ostrzeżenie... i nagle, kojarząc ów list z wiadomością, otrzymaną od Simony i z obecnem spotkaniem... szepnąłem... Jakób...
Sam nie wiem, czemu wyszeptałem to imię — napotkany człowiek, szpieg, czy zwykły przechodzień, — w żadnym razie podobny nie był do Jakóba. List, dostarczony w sposób niezwykły, również pochodzić nie mógł od zdrajcy, gdyż w tym czasie znajdował się w więzieniu, lub dokonywał zamierzoną z więzienia ucieczkę...
A jednak wstrząsnął mną dziwny niepokój, ujrzałem wyraźnie tę starą, pomarszczoną twarz, wykrzywioną szatańskim grymasem nienawiści i zemsty, kiedy stojąc przy kominku, rozżarzał żelazo, aby...
Przystanąłem...
Na ulicę de la Vieille Lanterne odległość znaczna! Ani marzenia, by rychło się tam dostać, bo o tej późnej porze żadnego pojazdu nie wynajmę... Ha! trudno! Pieszo iść wypadnie, może pół godziny, może więcej, lecz pójść tam pcha siła jakowaś, pójść, by sprawdzić, czy nie błąka się dokoła samotnego domku zbrodniarz, czy nagłą napaścią zmącony nie zostanie sen Simony...
Ruszyłem...
Echem jeno, rozbrzmiewało śród pustych ulic, brzęczenie moich ostróg a od czasu do czasu napotkane policyjne, czy wojskowe ront’y, spostrzegłszy mój mundur, wymijały, nie zwracając na mnie uwagi.
Czyż niepokoiłem się słusznie?
Dlaczegom przypuszczał, iż Jakób, mścić się zechce i że za cel swej zemsty wybierze pannę Simonę. Wszak, znalazłszy się na wolności, winien on był raczej starać się ukryć bezpiecznie, miast dając folgę swym nienawiściom, narazić się na pochwycenie ponowne. Rozumowo udzielić sobie na pytanie to nie mogłem odpowiedzi, lecz głos wewnętrzny mówił... twierdził, iż niebezpieczeństwo jest bliskie tak samo niepochwytnie a stanowczo, jak wówczas, kiedy będąc z rekonesansem wysłany w okolice Tudeli, a jadąc bezpiecznie, nagle obróciłem się, ostrzeżony takim to głosem, aby ujrzeć hiszpańskiego gerylasa, zaczajonego za drzewem i gotującego się do napaści...
Wreszcie, jeśli nawet przeczucia okażą się zwodne, prócz dalekiego spaceru, inny „malheur” się nie stanie, natomiast powróciwszy do koszar, równie podniecony, nie spałbym noc całą...
Lecz czemu tyle niepokoiłem się o Simonę?... Byłaż to wdzięczność jeno dla wybawicielki z opresji, czy coś więcej?... Tfu, do licha, nawet nie chciało się tego słowa wymówić!... Czemu ramiona moje, wyciągnięte ku księżnej, nagle opadły na przypomnienie o dziwnie smutnej twarzyczce, spozierającej, rzekłbyś z wyrzutem? Czemuż prześladowała mnie ta twarzyczka i azali słusznem było ostatnie zapytanie Pauliny... czyżbyś zakochał się w Simonie?...
Tak idąc, po raz pierwszy — pragnąłem uświadomić sobie własne afekty.
Kochałem Simonę?
Jeślić miałem być szczery, ale to zupełnie szczery, niby z kapelanem na spowiedzi, odrzecbym musiał... prosto po żołniersku... Tak!...
Coż owoż innego być mogło, jak nie kochanie, ta myśl jedyna, wciąż skierowana w stronę osoby panny de Fronsac, uczucie owo pozbawione zmysłowej doprawy, uczucie złożone z tkliwości i czci!... Jeślim pędził teraz w stronę ulicy de la Vieille Lanterne, azaliż nie w tej samej mierze targał mojem sercem niepokój, co chęć choć zdala ujrzenia okienka, poza którem spoczywa uśpiona, ujrzenia choć zdala domu, w którym...
Z coraz większym podziwem stwierdzałem, iż byłem zakochany... i to zakochany... et, co tu gadać, do stu par bomb i kartaczy!
Teraz dopiero pojmowałem...
Nie obawa przed zmiennością uczuć Pauliny, powstrzymała niemal już wyciągnięte moje ramiona, nie obawa przed kaprysami pięknej damy, kazała mi odegrać rolę cnotliwego Józefa. Żaden z nas, szwoleżerów, nigdy zbytnio nie medytował ani jak długo amory potrwają, ani co następny dzień przyniesie.
Również i nie wzgląd na Canouville‘a, wpłynął na moje postępowanie, bom go ani osobiście znał, ani znając jeno ze słyszenia, zbytniego respektu dla jego persony nie żywił.
Nie ten więc wzgląd powstrzymał mnie od uchylenia się od łask pięknej pani, ani też nie powstrzymał mnie lęk przed możliwym gniewem i niełaską cesarza... lecz...
Lecz kochałem Simonę...
Hm... Ja ją kocham!
Ale czy odpowie ona na moje uczucie? Kim jestem dla niej? Jeśli w Blois pośpieszyła na mój ratunek, uczyniłaby to zapewne dla każdego innego... Tedy...
Tedy? Et, poco próżno łamać sobie głowę...
Przypadkiem potrąciłem o jakiś twardy przedmiot, obciążający moją kieszeń. Było to puzderko z brylantowemi guzami, doręczone przez księżnę Borghese.
— Piękny, bo piękny dar — uśmiechnąłem się lekko — alem nań rzetelnie zasłużył... O małom życia nie postradał przez listy, których nie było... Przyjąć guzy mogę, choć bardzo są cenne... A co do księżnej...
Postanowiłem, niewdzięcznik, księżnej nie widzieć więcej! Ani jutro, ani nigdy. Toć siłą nie ściągnie i do cesarza na skargę, iż do niej nie przychodzę, nie pobiegnie... Wywinąłeś się, mości poruczniku, wcale gracko, to dalej nie kuś licha!...
Tak, nie ujrzę więcej księżnej. Chyba zdaleka, jutro na paradzie. Ale z balkonu, czy okna, z którego rewję ma obserwować, do mnie nie zeskoczy! Nie stawię się w jej pałacyku, a gdyby nawet po mnie przysłała, to się wymówię sprawami służby... Cały zaś wolny czas, póki nie nadejdzie pułk, poświęcę...
Poświęcę Simonie! O ile zechce?
A czy zechce?

Już jestem. Poznawałem te same kręte uliczki, któremi szedłem za dnia, poznawałem stare, uśpione teraz domostwa, wnet zakręt, a zanim....
Lecz... cóż to?
Jakby kobiecy krzyk przedarł się przez nocną ciszę.
Przyspieszyłem kroku, usłyszałem teraz najwyraźniej:
— Rat...u...u...nku!...
Z trzaskiem otworzyło się gdzieś w pobliżu okno, wyjrzała w nocnym czepku zaspana i wystraszona twarz, pytająco spozierając w stronę, skąd biegł okrzyk, wzywający o pomoc:
— Ra...tun...ku!
Nie biegłem już teraz, pędziłem. Jeszcze parę kroków... i nie zwiodły mnie moje przeczucia... Drzwi domu, w którym mieszkała panna de Fronsac, stały szeroko otwarte, na tle zaś ich jasnej plamy, jakaś postać niewieścia, na pół ubrana, głosem zdławionym przez trwogę, dotychczas daremnie wzywała o pomoc.
Była nią ciotka Simony!
— Pani...
— Spiesz... spiesz... — wołała, nie poznając mnie, takiem było jej przerażenie — Spiesz...tam...
— Lecz cóż się stało?
— Ten zbój... zastukał... dostał się podstępnie, przewrócił mnie, pobiegł do niej...
— Do Simony?
— Wpadł do jej sypialni! Zamknął się na klucz... Napewno morduje!... O, Boże, czemuż więcej ludzi nie spieszy z pomocą?...
— Ach!...
— Tam... tam... — wskazała na schody... — ale drzwi są dębowe... Nie wiem, czy sam dasz radę! Och, on ją zamorduje... Słyszę jęki...
— Proszę zawołać więcej ludzi!... Sąsiedzi się budzą... Uczynię, co będzie w mej mocy...
Przeskakując po trzy stopnie naraz, instynktem raczej prowadzony, niźli niejasnemi wskazówkami starej pani, przypadłem do pierwszych drzwi, znajdujących się na piętrze. Z za nich nie dobiegał wprawdzie jęk kobiecy, lecz natomiast słyszeć się dawały wykrzykniki mężczyzny.
— Otworzyć!
Wszystko ucichło, nie otrzymałem odpowiedzi. Czułem, jak krew zbiega do serca. Czyżby Simona nie żyła?
— Otworzyć! — krzyknąłem powtórnie.
Powolne, męskie kroki zbliżyły się do drzwi.
— To ty — posłyszałem najwyraźniej głos Jakóba — poznałem cię, młody paniczu. Uspokój się waść, Simona jeszcze żyje!
— Bogu najwyższemu dzięki! Otwieraj...
— Żyje... lecz, aby, umrzeć za chwilę! Bij w drzwi, ile zechcesz! Wytrzymają!... Będziesz świadkiem jej męki!
— Łotrze!
Daremnie szukałem wzrokiem wokoło czegokolwiek, czem mógłbym podważyć, lub wybić drzwi. Wyrwałem szablę z pochwy i wsunąłem ją w szparę. Nawet nie drgnęły, natomiast rozległ się chrzęst, jeno trzonek szabli ostał się w mej dłoni.
Zbój, pewny swej sprawy, szydził po tamtej stronie.
— Pękła... kiepska była stal... No łam... podważaj, ile zechcesz! Mocniejsze one od ciebie, a nim je podważysz, lub pomoc pośpieszy, mnie czasu na wykonanie kary starczy... Dobrze, żeś przyszedł, posłyszysz, jak płacze twoja gołąbka...
Z bezsilnej złości zacisnąłem jeno zęby.
Nad wszystkiem górowała jedna myśl, co robił z nią... tam... ten zbrodniarz...
Sam dał mi odpowiedź.
— Ze strachu omdlała... tak ją przeraził mój widok... Wnet się ocknie... Tylko ją trochę nożem...
— Pani! — krzyknąłem w kierunku ciotki Simony, która na dole lamentowała, załamując ręce — ja tu sam nie poradzę!... Wzywaj sąsiadów! Wzywaj, co prędzej!
Z za drzwi rozległ się śmiech. To Jakób śmiał się zadowolony. Słyszałem, jak postąpił o parę kroków w głąb pokoju, a głos jego dobiegał teraz mniej wyraźnie, snać musiał się nachylać nad zemdloną. Mówił:
— Przódy cię obudzę lekkim pchnięciem, a później, gdy oprzytomniejesz, a w twych oczach ujrzę cień śmiertelnego przestrachu... powoli, powoli pocznę odrzynać twe piersi... Twe białe, różane, niby jabłuszka piersi... Tak, jak z naszemi kobietami robili żołnierze Bonapartego...
— A...a...a... — ryknąłem nieludzkim głosem.
— Będzie to kara za twą zdradę, za śmierć twego brata Fronsac’a... Bo gdybyś nie uwolniła polskiego młodzika, nie dałby się tak głupio zaskoczyć...
— Jakóbie! — zawołałem — zabij mnie, jeśli chcesz, nie stawię oporu, lecz ją...
— Nie, paniczu!... Przódy z panną się rozprawimy! Uszkodzoną nieco ci ją oddam, chłopaku! Później bierzcie starego Jakóba!
Próżno gadać było z tym szaleńcem! Grożąc, nie straszył daremnie, groźbę miał zamiar spełnić do końca.
— Słuchaj uważnie... zaczynam kłuć...
Cichutki posłyszałem jęk, ten jęk odbił się we mnie bólem takim, jakgdyby to mnie na wskroś przebito...
— Głośniej! Niech kochanek usłyszy!...
Z całej siły cisnąłem się o drzwi. Znów nie ustąpiły przeklęte, natomiast rozległ się ponowny jęk.
— O Boże... boli...
Teraz oszalałem. Odskoczywszy o parę kroków, rzuciłem się z całej siły. Albo ja się zabiję, albo drzwi ulec muszą!
Rozległ się skrzyp... zawiasy rozpękły... Poza sobą słyszałem tupot licznych kroków, rozgwar głosów zmięszanych.
Rozpękły drzwi — niczem wyrzucony z procy, znalazłem się w pokoju.
Poprzek łóżka, zwisała ona, z szeroko rozwartemi z przerażenia oczami, nad nią schylał się zbój, zatapiając w ciało coraz głębiej ostrze noża. Cieniutka struga krwi ściekała po białej piersi...
— Ach... łajdaku...
Z jaką lubością zatopiłem moje ręce w tę starą pomarszczoną szyję... Oderwałem go od Simony, jednym rzutem zwaliłem na podłogę, a później nie widząc nic, nie słysząc nic, biłem, biłem, biłem... biłem pięścią, biłem obłamaną gardą pałasza, co pozostała w mej dłoni, dopóki to wstrętne, zdradzieckie, zbójeckie oblicze, nie jęło się przekształcać w jedną krwawą masę, dopóki szereg rąk nie oderwał mnie od ofiary...
— Dość ma poruczniku... Trzeba wszak nieco zachować dla kata!
Oprzytomniałem. Pokój był pełen ludzi, ludzi podnieconych, osłupiałych z przerażenia.
— Czy żyje?
— Żyje, dzięki Bogu, biedna panienka!... Jeno lekko skaleczył ją stary zbój... Już otwiera oczy... W sam czas z pomocą zdążył porucznik! Ale co za łotr! Żeby tak się tak znęcać nad kobietą! Dostał za swoje! Nie wiele pociechy mieć będzie z niego gilotyna!
Po chwili, kiedy żandarmi wynieśli nieprzytomnego Jakóba, pochylałem się nad Simoną.
Leżała blada, niby płatek białej róży, a tylko różowa plamka, barwiąca bandaż, świadczyła o straszliwych przeżyciach.
— Więc żyjesz? — wyszeptałem.
Jak motyle zatrzepotały rzęsy i powoli rozwarły się wielkie, chabrowe oczęta.
— Żyję — rzekła powoli, jakby z trudem odzyskując przytomność — i sądzę, na strachu się skończy!
Popatrzyła długo na mnie.
— Lecz skąd pan się znalazł, tak niespodziewanie, poruczniku, aby zdążyć na pomoc?
— Powinnaś się domyślić tego, Simono! — odparłem cichutko.


ROZDZIAŁ XIV.
Parada.

Dalipan, nie wielem zdążył przespać godzin... Powróciwszy z ulicy de la Vieille Lanterne, ledwiem usnął, gdy rychło jął budzić mnie mój ordynans.
— Panie poruczniku, dzisiaj parada...
Przeciągnąłem się, porwałem z łóżka... Niby sen wydawały się wypadki ubiegłego wieczoru, napad na Simonę, krwawa walka... Chwilę jeszcze się zastanawiałem, czym nie uległ sennemu złudzeniu, lecz pokaleczone w czasie wyłamywania drzwi palce, przypominały o rzeczywistości. Brr... ażem się wzdrygnął, wspominając minione niebezpieczeństwo... Lecz wraz ze świadomością, iż niebezpieczeństwo minęło, pojawiała się radość, pojawiał się radosny spokój, iż minęło ono bezpowrotnie, jak koszmar złośliwy i przykry i że odtąd... Palił moje wargi jeszcze pocałunek Simony, bo na pożegnanie, nie wiedzieć kiedy i jak, zbliżyły się nasze usta...
— Czyż późno? — zagadnąłem mego Maćka.
Był to chłopak do mnie wielce przywiązany, choć nieco przygłupi, a w czasach ostatnich, obserwując jakem wciąż znikał a późno w noc powracał, jeno oczy wytrzeszczał a nademną głową kiwał. Teraz odparł poważnie:
— Ósma... a parada o dziesiątej!
Nie miałem zbytnio czasu. Jąłem się szybko ubierać. Ordynans szykował paradny granatowy mundur o amarantowych rabatach i srebrno białych bramowaniach. Opodal leżał srebrny pas i wysokie amarantowe, z białą kitą, czako.
— Gniadosz zdrów? — rzuciłem więcej, aby cokolwiek powiedzieć, niźli z rzeczywistego niepokoju o konia, przekonany będąc, iż wierzchowiec ma się jaknajlepiej.
Maciek stropił się mocno.
— Nie śmiałem panu porucznikowi meldować... ale gniady kuleje!
— O, psia... Nie świergol, prędko gadaj... co mu?..
— Nic ważnego! Nastąpił wczoraj na gwóźdź! Za dni parę przejdzie!
— Psia mać! Psia mać! Do stu par...
Zakląwszy siarczyściej jeszcze, rzuciłem się jakem stał i pędem pobiegłem do stajen. Z podziwieniem patrzyli, kręcący się po koszarowem podwórku żołnierze, na porucznika biegnącego w rozpiętym mundurze, z gołą głową i bez pasa. Co tam, gotówem był nawet od Stokowskiego oberwać areszt, wszak gniadosz, to nie był koń, to był druh serdeczny, brat prawie...
Nie kłamał, jucha, Maciek. Gniady, choć nie skaleczony poważnie, utykał i ani myśli było, aby na nim jechać na dzisiejszą paradę.
— Djabli! — zawołałem do stojącego obok wachmistrza — co robić?
— Ano... — odparł — melduję posłusznie, iż trza będzie panu porucznikowi wyszykować innego wierzchowca!
— Macie?
— Jest, to jest... Tylko trochę, bestja, narowisty...
— Narowisty?
— Ma humory, jak ta panna! Czasem lubi chodzić nie przodem a zadem! Melduję posłusznie, niewyjeżdżony, niedawno z remontą przyszedł!
— Pokażcie!
Po chwili klepałem szyję pięknego, karego ogiera. Stał koło żłobu spokojnie i spoglądał łagodnemi, przyjacielskiemi oczami. Nieco zapasiony, czynił wrażenie raczej ospałego konia.
— Et, bajecie, mości wachmistrzu! Jaki on tam narowisty! Zresztą mnie ani dziewczyna kapryśna, ani szkapa narowista nie straszne... Okulbaczyć karego!..
— Rozkaz!
Nie mniej szybko jakem zbiegł — na szczęście niepostrzeżony przez żadną władzę — migiem znalazłem się, z powrotem, w moim pokoju. Maciek tak osłupiał na mój widok, że aż opuścił na podłogę patrontaszę, którą zawzięcie czyścił.
— Pan porucznik... już?...
— Już, już... Wachmistrz da mi zamiast gniadosza... karego! No ruszaj się...
— Karego? O to charakternik!...
— Głupiś! Zwijaj się gamoniu...
Po chwili, w niewielkiem zawieszonem, na ścianie lusterku, sam z przyjemnością podziwiałem moją postać. Granatowy mundur, z wysokim czerwonym kołnierzem i czerwonemi rabatami, leżał jak ulał, spodnie zdobiły takież szerokie lampasy. Lśniły biało srebrne bramowania, a dwa srebrne pasy jeden biegnący przez pierś, zaś drugi wokół talji, co podtrzymywał pałasz, biły, niby łuna zdaleka. O, bo lubiliśmy być wykwintni w odzieży, my szwoleżerowie cesarza i nielada było o to współzawodnictwo z innemi gwardyjskiemi pułkami! Aż przyjemność brała patrzeć, gdy tak wystrojeni, wychodziliśmy na parady, na służbową kolej przy kwaterze cesarskiej, lub na eskortę pojazdu Napoljona.
Niejeden dobrze sakiewki nadwyrężył, byle się postawić, a zabłysnąć jaknajświetniejszym mundurem i wiele mogli nasi rodzice, tam nad Wisłą, opowiedzieć, co po nad gażę się dokładało do służby... A byli z pośród kolegów nawet tacy, co już nie mundur tylko, ale i czaprak podszywali jedwabiem...
Jeślim dłużej się rozpisał o tych naszych fircykowatych elegancjach, to jeno dla tego, aby dobrze wyjaśnić, czemu dalej tak postąpiłem, jakem postąpił i jak z tego, samochcąc, wypłynęło nieszczęście...
Stałem tedy, przeglądając się w lustrze, a pusząc niczem paw, z myślą, iż nie powstydzę się tych różnych francuskich wymuskanych panków ze sztabu marszałka Berthier, gdy nagle — niechaj przeklętą będzie ta chwila, — wspomniałem o pięknych guzach, podarowanych przez Paulinę. Tkwiły jeszcze w kieszeni od wczoraj, bo powróciwszy znużony, nawet ich z tamtąd nie zdążyłem wyjąć.
— Pękną dudki z zazdrości, że ich zszywać się przyjdzie! — pomyślałem, bodaj po raz pierwszy ucieszony szczerze z upominku. — A czemu ich nie założyć?... Wszak nie ukradłem a dostałem!... Zresztą, przyobiecałem księżnej...
Odrywałem stare, zwykłe guzy od granatowej, oszytej futrem narzutki i miast nich przytwierdziłem brylantowe.
Właściwie, wedle przepisów, nie nosiliśmy narzutek, patrzyła na to jednak zwierzchność przez szpary, bo modę taką wprowadził już zdawna król Murat, a za nim płaszczyk podobny nosił nasz książę Józef i inni. To też, zasobniejszy oficer, popisywał się taką narzutką, starając się ją przyozdobić, czy futrem bogatem, czy kosztownemi, wysadzanemi nieraz drogiemi kamieniami, guzami... Moje, gdym im się teraz uważnie przyglądał, były piękne zaiste i nie chwaliła się Paulina, iż trudno było piękniejsze wynaleźć... Śród blado żółtej emalji, połyskiwały niebieskim płomieniem spore kamienie, siejąc iskry takie, że aż mój Maciek zawołał:
— Ale, panie poruczniku, śkiełka się świecą! Skąd pan porucznik wydostał takie, bom dotąd nie widział?....
— Nie gap się, cymbale! — przerwałem zachwyty — marsz na dół... przypilnujesz konia...
Gdym się znalazł na dole, koło stajen — stał już tam Wąsowicz, ubrany, jak i ja paradnie i musztrował żołnierza:
— Mocniej popręg... Munsztuk za słabo... Klamra! Olstra! Patrz na olstra! Jeszcze nie przytroczyłeś? Jak uzdę nakładasz? No, żywo!
Zwrócił się w moją stronę.
— Jesteś! Słyszałem, na karym jedziesz, bo twój gniadosz zakulał! O... do licha!
Patrzył tak uporczywie, żem mimowolnie się zaczerwienił.
— Dziwujesz się...
— Ot, nic! Tylko łuna bije, niczem od słońca.
Zerkał na moje guzy, a tak wytrzeszczał ślepie, iż chętka brała, albo roześmiać się, albo zwymyślać go szpetnie. Oczy wytrzeszczał a przytem głową kiwał, jak chińczyk porcelanowy, na lewo i prawo.
— Fiu... fiu...
— Nie fiukaj... — rzekłem zły, przeklinając już w tej chwili pomysł przypięcia do narzutki bogatych guzów. Rozumiałem, iż posiadanie podobnie kosztownej ozdoby, dziwić go musi, ja zaś nie będąc zamożnym, wytłomaczyć się nie będę w stanie, w jakich okolicznościach do posiadania ich doszedłem.
— Jedna ciotka — jąłem łgać niezręcznie, czerwieniąc się coraz bardziej — mi to w upominku przysłała, posłyszawszy, jak szwoleżerzy lubią się stroić... Klejnoty rodzinne... oddawna w jej posiadaniu... bo rozumiesz... ja sam nigdy na podobny zbytek nie mógłbym sobie pozwolić...
— Tak, rozumiem... ciotka! — powtórzył i urwał rozmowę.
W milczeniu dosiedliśmy wierzchowców. Mój kary, mimo srogich zapowiedzi, zachowywał się jak baranek i niczem nie znamionował wrogich zamiarów. Prychnął jeno parę razy a potrząsnął grzywą, snać rad, iż odbędzie wycieczkę. Wykonałem po koszarowem podwórzu kilka zwrotów, poczem klepnąwszy karego po szyji, przyłączyłem się do Wąsowicza.
Jechaliśmy w milczeniu tę dość długą drogę z Chantilly do Tuilerji. Zły, nie odzywałem się pierwszy a że i on teraz do gawędy się nie kwapił, rozmyślałem o dziwnych moich przygodach, o Paulinie, Blois, o guzach, o zbóju Jakóbie i wczorajszej walce, wreszcie i o tem, iż dziś, dziś za godzin parę znów ujrzę Simonę a wtedy wszystkie wyznania, cisnące się na usta... Na przypomnienie oczekujących miłych chwil, uśmiechnąłem się niechcący.
— Hm — rzekł Wąsowicz — śmiejesz się a nic nie gadasz... Pewnie o amorach wspomnienia? Hej! Niemasz, niemasz kawalera nad dzielnego szwoleżera! — zanucił.
— Wciąż przycinasz — odparłem więcej może żywo, niźli należało — a sam żadnej białogłowie nie przepuścisz! Czegoś się dziś mnie czepił, nie pojmuję..
— Nie sierdź się, kolego! Urazić nie chciałem a do twoich spraw sercowych, czy prywatnych mi zasię... lecz...
— Lecz?
Mówił teraz tak serdecznie, ciepło, iż trudno było się nań pogniewać.
— Lecz, widzisz, my tu na obczyźnie więcej niźli towarzysze, my jesteśmy, jak rodzina! I raz jeszcze powtórzę, ty się nie gniewaj... ale bywają amory i amory... Miłostki, wiadomo, szwoleżerska sprawa... Jeno chodzi o to, czy my się bawimy, czy nami się bawią...
Prawił, jakgdyby coś wiedział. Co wiedział i w czyją bił stronę — Simony... księżnej? Wnet nie miałem wątpliwości.
— Czasem zbyt sięgać wysoko, nam porucznikom, choć szalone z nas głowy, nie przystoi — słyszałem dobrze kazanie — smutnie zakończyć się może i na zdrowie nie wyjdzie... Czasem też chwalić... guzami brylantowemi... od ciotek... niebezpiecznie...
— Et! — żachnąłem się — pleciesz, jak na mękach Piekarski...
— Plotę, nie plotę, moja rzecz! W Paryżu ściany i drzewa mają uszy... gdy o pewne osoby chodzi...
Wszystko wiedział. Musiała być księżna Borghese szpiegowana a o moich u niej odwiedzinach szła szeroka fama... Przez kogo, w jaki sposób dotarła do Wąsowicza, niewiadomo, powtarzał jednak zapewne to, co inni mu powtórzyli. Jak chętniebym mu opowiedział całą moję przygodę z jej cesarską wysokością, jak chętniebym mu opowiedział i o wypadkach w zameczku i o późniejszej mej roli cnotliwego młodziana... Ale będąc związany, co do niektórych szczegółów danem słowem, co do innych zaś nie chcąc kompromitować jej cesarskiej wysokości... musiałem, musiałem milczeć... Za dni parę może już jutro, wyznam mu o Simonie a wówczas, wówczas pojmie Wąsowicz, żem nie taki lekkoduch, za jakiego mnie uważa i że niema się co lękać o moją przyszłość. A guzy przeklęte, zaraz po powrocie do koszar, odpruję, wyrzucę...
Z mniejszą tedy już przykrością słuchałem:
— Rozum, jak chcesz... To com rzekł, niby bratu rzekłem... Bo my tu baczyć musimy, żeśmy w pierwszym rzędzie polacy... i baczyć musimy na nasz narodowy honor... Co francuzowi ujdzie, nam nie ujdzie...
— Wiem to lepiej od ciebie! — zauważyłem w duchu — i w najbliższej przyszłości jeszcze jaśniej sam ci to wyłożę, kolego!
Dojeżdżaliśmy do Tuilerji.

Wielki pałacowy dziedziniec lśnił od mundurów. Powitał nas pas białych zawojów mameluckich, wyciągnięty wzdłuż ścian, zielone mundury strzelców konnych gwardji, tłum oficerskich mundurów, sztabowych haftów, futrem okładanych czapraków, adjutanckich przepasek, tłum ludzi i koni, kapiących od złota i srebra, mieniących się kolorami, tłum gwarny, dumny i pyszny.
W wyciągniętych rzędach stali huzarzy Bercheny’ego i połyskujący pancerzami kirasjerzy generała St.-Cyr, dosiadający karych koni i strzelcy, przezwani „guides” — ulubiony pułk cesarza, których mundur najchętniej nosił i siódmy pułk infanterji, co uczestniczył pod Piramidami i słynni w wysokich bermycach, obrośnięci grenadjerzy Oudinota, zwani starą gwardią. Ci jedni, śmieli poufalić się z cesarzem, zwąc go w oczy, w rozmowie „małym kapralem“. Pułk 57 linjowy, najdzielniejszy z dzielnych, przezwany „le Terrible“ — straszliwym...
Oczywiście były to tylko części pułków, bo Napoljon, lubiąc parady zbliżające go do żołnierzy, na obszernem, lecz nie mogącem pomieścić tysięcy ludzi tuileryjskim podwórzu, czynił tylko przegląd wybrańców.
Pośrodku, naprzeciw cesarskich balkonów, umieścił się sztab ministra wojny Berthier, księcia Neufchatel‘u. Tam dopiero, oczy zaboleć mogły od kit wspaniałych, lampasów, orderów, buljoniastych szluf, złotem haftowanych kołnierzy i klejnotów, zdobiących mundury. Tam znajdowali się ci wszyscy pankowie, co pragnęli imponować armji.
Gdyśmy się z Wąsowiczem zbliżyli, poznawałem elegantów, znanych mi z widzenia i Achille’a de Septeuil i kapitana Sopranzi i de Flahault i Aleksandra de Girardin i Fritza de Pourtales... Wystrojeni, zachowywali się swobodnie, gdyż zwierzchności jeszcze nie było, opowiadając sobie jakoweś dykteryjki, czy czyniąc nad otoczeniem uwagi...
Ponieważ nie mieliśmy z Wąsowiczem żadnego przydziału, zjawiwszy się na paradę w charakterze widzów, jako gwardziści — zmięszaliśmy się z tłumem, zajmując miejsce na końcu sztabu ks. Neufchatelu.
Mój widok uczynił na elegantach szczególniejsze wrażenie.
— Morbleu! — wyszeptał któryś z dudków, wskazując w moim kierunku.
Udałem, iż nic nie widzę, choć znakomicie widziałem, że obserwują mnie uważnie. Również widziałem, iż przedmiotem podziwu nie jest tyle osoba ma, co guzy błyszczące, które coraz większą we mnie budziły nienawiść... Wszyscy byli przyjaciołami Canouville‘a, który również, jak i oni przed swą „niełaską”, zaliczał się do sztabu ministra wojny. Czy jednak podziwiali klejnoty jedynie, czy też domyślając ich pochodzenia, czynili złośliwe aluzje?...
Byłbym może, zgodnie z moim porywczym temperamentem, podjechał do którego z panków, prosząc grzecznie o wyjaśnienie tego dla mej osoby podziwu, a w razie uszczypliwej odpowiedzi, wyzwał na krótką po paradzie, na szable, rozmowę, gdyby w tej chwili, nie zabrzmiał głos Wąsowicza:
— O... zwierzchność nadjeżdża!
Istotnie ukazał się generał Saint-Cyr, który stanął przy swoich kirasjerach, wraz z nim marszałek Oudinot, podjechawszy do obrośniętych grenadjerów, jął dowodzącemu niemi oficerowi coś tłomaczyć, dalej nadjeżdżali Rapp, Lefebvre i Bessieres, książę Istrji, dowódca gwardji cesarskiej.
Do sztabu przyłączył się Junot, książę d’Abrantes, gubernator Paryża, na czele paru pułkowników — i śmiechy umilkły.
Pojawienie się wojskowych dygnitarzy miało oznaczać, iż za chwilę przybędzie cesarz.
— O... o... o... — pobiegł cichy szmer.
Otworzyły się drzwi wielkiego, znajdującego na wprost nas balkonu, a na nim ukazał się marszałek dworu Duroc. Zabrzmiały tony orkiestry a później gromki okrzyk:
— Vive l’imperatrice! Vive la famille imperiale!
To cesarzowa Józefina wraz z jej cesarską wysokością księżną Borghese i królową Karoliną, w otoczeniu paru dam dworu, zajmowała miejsce na balkonie. Aż weselej się zrobiło od barwnych sukien, szarf i piór dam cesarskiego dworu i ku temu balkonowi, ku pięknym, siedzącym na nim niewiastom, biegły radośnie oczy wszystkich.
Ja jeden nie podnosiłem jeno wzroku — nie chcąc, ani się patrzeć na Paulinę — ani też sprawdzać, czy dostrzegła moją obecność i przyszyte do mojej narzutki brylantowe guzy.
Schowałem się umyślnie na końcu sztabu, przypuszczając, że odszukać mnie tam przyjdzie z wielką trudnością — a zapewniam, obojętne mi były, czułe spojrzenia księżnej.
Muzyka uciszyła się, wszyscy pozostawali w pełnem skupienia milczeniu.
Nagle pobiegła po szeregach cicha komenda...
— Baczność... w prawo patrz!
A później:
— Cesarz!
Teraz dopiero z pełną mocą ozwały się trąby, bębny i cienkie piszczałki, znamionujące przybycie Napoljona.
Szeregi zamarły... a zdala, w otoczeniu błyszczącej świty, ukazał się... On...
Jechał na siwym arabie, w swym nieśmiertelnym szarym płaszczu i stosowanym kapeluszu, zamyślony, nieco pochylony do przodu. Po prawej stronie cwałował na rączym rumaku król Joachim Murat, połyskując na wszystkie strony bogactwem swego fantazyjnego, nieco teatralnego munduru, bogactwem piór, zdobiących jego kołpak i drogich kamieni, połyskujących na mundurze. Z drugiej strony, z tyłu nieco — minister Berthier, książę Neufchatelu, dalej — marszałkowie Soult, książę Dalmacji — Lannes, książę Montebello — Kellerman, Brune, Ney i Massena, książę Rivoli — nasz głównodowodzący... w Hiszpanji. Sztab cesarski był świetny i nie brakło prawie ani jednego z marszałków, snać cesarz zamierzał nową wyprawę — i wspomniałem słowa Fouché’go o gotującej się z Austrją wojnie. Za grupą marszałków, połyskujących szytemi złotem mundurami i złotemi dębowemi liśćmi na kołnierzach — ich odznaką — jechali generałowie i pułkownicy... śród nich książę Kamil na pierwszem miejscu... Nawet on w tej świetnej grupie, wydawał się świetny i wspaniały...
Orkiestry grały coraz głośniej... lecz tony ich począł głuszyć żywiołowy okrzyk:
Vive... vive... vive... vive l’empereur!
Oczy wszystkich błyszczały, czerwieniały policzki, mundury rzekłbyś — rozsadzała duma. Okrzyk ten, nie było to zwykłe powitanie władcy, to był hołd, uwielbienie składane bożyszczu, a usta mimowoli składały się do słów: wielki... niezwyciężony... bohater... z pod Rivoli, Piramid, Abukiru, Austerlitz, Jeny, Eylau...
Vive l’empereur! — coraz donośniej brzmiało huraganowe powitanie.
Orkiestry umilkły. W oczach starych wiarusów szkliły się ze wzruszenia łzy, na twarzach widniało niekłamane wzruszenie.
I ja ogarnięty ogólnym entuzjazmem, wpatrywałem się w cesarza. Mimowoli przypominał mi się wiersz... bóstwo, którego prawica łaskawa, obala trony i trony rozdawa... Bóstwo... przed którym potężni mocarze, drżący postrachem padają na twarze i zawścieklonych żołnierzy gromada na twarz upada...
Vive Napoleon! Vive l’armée!
Jak wielkim wydawał mi się w tej chwili, jakże innym, niźli wówczas, gdy rozkapryszony, strofował damy na balu, lub czynił wymówki Paulinie w jej sypialni...
Jechał pochylony, obojętny, niby nie spozierając na nikogo i nie słysząc okrzyków. Od czasu do czasu jeno, rzekłbyś, cień uśmiechu przesunął się po bladej twarzy.
Zapatrzony, z oczami, wlepionemi w tę małą a tak wielką postać, zapomniałem o świecie całym, gdy nagle...
Nagle stała się rzecz straszna...
Mój kary, zachowujący się dotąd jaknajspokojniej, czy to przestraszony muzyką i okrzykami, czy też dając folgę swym narowom, o których mnie, niestety, ostrzegano, wykręcił się raptownie i jął się cofać... To jest, nie cofała się bestja przeklęta, a wprost odwrotnie, idąc tyłem, szła naprzód, roztrącając oficerów sztabowych, w kierunku, w którym zdążał cesarz.
— Wstrzymaj pan konia! — poczęto zewsząd wołać.
Ach, gdybym mógł go wstrzymać! Ściągałem cugle, ściskałem boki, kłółem w zmięszaniu ostrogami, lecz właśnie ściągając a kłójąc, powodowałem jeszcze szybsze cofanie.
Cesarz równał się z naszą grupą.
Zrozpaczony, nie wiedząc co czynić, zamierzałem pochwycić z olstrów pistolet, a strzelić w łeb przeklętemu bydlęciu, jak to raz już w podobnych okolicznościach uczynił ze swoim krnąbrnym wierzchowcem marszałek Oudinot na paradzie — gdy kary, jakby odgadując moje zamierzenia, wykonał dwa tęgie szczupaki i mało nie obaliwszy generała Junot wraz z koniem, wpadł na orszak cesarski i przystanął tuż przed Napoljonem.
Quel est cet officier? — Cóż to za oficer? — zawołał cesarz groźnym głosem, zły, iż mu zepsuto tak pięknie się zapowiadającą paradę.
Podczas, gdy ja wyprężony, z ręką przytkniętą do kaszkietu, na pół żywy ze strachu, siedziałem na bestji djabelskiej, co teraz stała spokojnie, a marszałek Berthier spieszył, aby dać o mojej osobie należyte wyjaśnienia... przydarzyła się rzecz po stokroć gorsza...
Orli wzrok cesarza, błądzący po mojej postaci, zatrzymał się nagle na pięknych, brylantowych guzach... i z gniewnego stał się straszliwy...
Poznał je! Wszak sama nadmieniała Paulina, iż guzy pochodziły od niego i że on otrzymał je w darze od cara Aleksandra...
Czułem, iż za chwilę skonam z przerażenia. Cesarz coraz sroższym przeszywał mnie wzrokiem, gdy dobry z natury, marszałek Berthier usiłował tłomaczyć:
Sire! Bardzo przykry wypadek! Ale koń wyjątkowo widać narowny... Wszak to szwoleżer, polak.. z tych najdzielniejszych...
— Milczeć, Berthier! — wrzasnął cesarz takim głosem, iż miało się wrażenie, że zadrżały mury Tuileryjskiego pałacu — Milczeć! Odpowiedz, co ten młokos tu robi? Szwoleżerowie są wszak jeszcze w Hiszpanji...?
— Najjaśniejszy panie... — Berthier, jak zwykle w ciężkiej chwili, począł gryźć paznokcie — urlopowany, chwilowo...
— Szwęda się jeno — ostro przerwał Napoljon — ucieka z pola walki... wstyd robi polakom!
Boże, wolałbym, aby mnie zabił na miejscu!
— Nie wiesz, co się w wojsku dzieje, Berthier, a jesteś ministrem! — krzyczał, coraz więcej się unosząc cesarz — Wstyd! Hańba! Zdegraduję...
Tysiące oczu z oburzeniem wlepiło się w moją postać. Każdy z tych wiarusów zastrzeliłby mnie na miejscu, zato żem zepsuł tak piękną rewję, żem wywołał tak straszliwy gniew cesarza...
— W tej chwili błazna wsadzić do aresztu! Jutro sam z nim się rozprawię! Dla podobnych panów miejsca w armji niema... — posłyszałem groźny wyrok.
Spojrzał na mnie z pogardą, wykręcił się i pojechał dalej.
Czy żyłem, czy zdawało mi się, iż tylko żyję?
Opuściłem głowę nizko na piersi, lecz mimo to czułem, czułem najwyraźniej, jak tysiące oczu, niby zatrute strzały, przeszywały mnie równie, jak i cesarz z pogardą...




ROZDZIAŁ XV
W areszcie.

— Doprawdy się dziwię — mówił młody, sympatyczny porucznik, dyżurujący tego dnia w kordegardzie, a któremu przypadła misja osadzenia mnie w areszcie — doprawdy się dziwię, co wywołać mogło podobny gniew najjaśniejszego pana! Oczywiście, wypadek miał waszmość pan, panie kolego, wcale nieprzyjemny... Zepsuta parada, koń mało nie wywrócił cesarza...
Milczałem.
— Zawszeć to więcej winy konia w tem było, niźli waszej — starał się pocieszyć — Lecz, najjaśniejszy pan się tak uniósł!... Nigdy, z nikim nie postąpił równie ostro... Cóż, miejmy nadzieję uspokoi się do jutra... Uszy do góry, panie kolego! Zburczy, ukarze może krótkim aresztem i na tem koniec!
Choć przez grzeczność, winienem mu był od powiedzieć słów parę, lecz mimo wysiłków, żaden dźwięk nie mógł się wydobyć przez ściśnięte gardło.
— Rozumiem, rozumiem... — sam wytłomaczył sobie moje milczenie — Taka przykrość! Toć i ja umarłbym na miejscu, posłyszawszy słowa podobne z ust najjaśniejszego pana! No, ale może ułoży się wszystko!.... A teraz, darujcie, lecz obowiązek...
Przepraszał, iż musi spełnić swą powinność! Zgrzytnął klucz, pozostałem sam.
Aczkolwiek nie byłem dziś skrępowany, ani pokój, przeznaczony na oficerski areszt, w niczem nie przypominał ciemnych i wilgotnych podziemi w Blois — lecz, o ileż, wówczas, czułem się szczęśliwszy! Boć nawet, jeśli groziła wtedy śmierć, jeśli powątpiewać mogłem, udali się wydostać cało ze zdradzieckiej zasadzki, — umarłbym śmiercią żołnierza, w walce z wrogami cesarza, nie zaś sponiewierany, odarty ze czci....
Wciąż brzmiały w uszach straszliwe słowa.... wstyd robi polakom... dla panów podobnych, w armji miejsca niema... Wciąż widziałem tysiące oczu, wlepionych w moją osobę, ba, armję całą niemal we mnie wpatrzoną — na paradzie wszak uczestniczyli najdzielniejsi jej przedstawiciele — widziałem utkwiony w siebie wzrok marszałków, generałów, pułkowników, spozierających na mnie z niekłamaną pogardą... Słowa Napoljona, rozniosą się lotem błyskawicy, powtarzać je będzie byle markietanka, byle ciura obozowy i przezemnie, przezemnie, nieoględnego lekkoducha, cień padnie nie tylko na szwoleżerów, lecz i na Polskę całą...
Boże! Cożem narobił!
Jutro stanę przed cesarzem do raportu! Och, nie uspokoi się on, nie zapomni o drobnem, w gruncie rzeczy, przewinieniu, nie zburczy, jak przepowiadał przed chwilą porucznik, nie udobrucha się i na łagodnej karze nie poprzestanie. Inne względy tu wchodzą w grę i paść muszę ofiarą tych względów. Tak, oczekuje mnie znowu rozmowa straszliwa, później zapewne degradacja, lub haniebne wypędzenie z wojska...
Nie, tego nie przeżyję! Nie przeżyję... Boże! Rodzice... Simona...
Wielkiemi krokami, wzdłuż i wszerz, chodziłem po celi, lecz ruch nie przyniósł pożądanego uspokojenia.
Cóż za szaleńczy miałem pomysł, aby nakładać te guzy! Lecz czyż przewidzieć mogłem, jaki to pociągnie skutek, czyż przewidzieć mogłem, iż ofiaruje mi księżna upominek, mogący pociągnąć za sobą pewną niełaskę?...
Zbyt późno wspomniałem i o tajemniczem ostrzeżeniu, znalezionem w koszarach i o nieznajomym człowieku, który mignął niczem cień, kiedym po raz ostatni, nocą, opuszczał pałacyk Pauliny. Przypominałem sobie również i wzmiankę cesarza o polaku i zapowiedź jaknajsurowszej kary, w razie ujęcia winnego amanta. Tak, pilnowano księżnę Borghese ze wszech stron, chcąc wytropić następcę Canouville‘a a wrazie wytropienia, ukarać go surowo...
Jestem zgubiony! Bo i któż pośpieszy na mój ratunek! Kto osłoni mnie przed gniewem monarchy? Jedna Paulina chyba...
Ach, ta Paulina! Przy swojej lekkomyślności, mimo, iż wie, żem przez nią popadł w biedę, jutro o mnie zapomni, jak zapomniała o Canouville’u, a wynajdzie sobie innego... adjutanta... czy szambelana... O czemuż gniadosz wówczas nie okulał, kiedy mnie licho poniosło do podmiejskiej oberży, czemuż po drodze raczej nie padłem z ręki opryszków... miast się w przyjaźń uwikłać... z tą lekkomyślną, choć cesarskiej krwi osobą...
— O ile lżejby na sercu było — posłałem jej pobożne życzenie — żeby ciebie tak twój brat, najjaśniejszy pan, choć na tydzień wsadził do aresztu, o chlebie i wodzie! Wnetby ochota do amorów odeszła!
W celi powoli jął zapadać zmrok.
Przywarłem rozpalonem czołem do żelaznych krat, zasłaniających okno i przed mojemi oczami zarysowały się szare kontury domów, w których gdzie niegdzie zapalano światełka. Patrzyłem tak na te światełka, myśląc, iż tam, hen, przy ulicy de la Vieille Lanterne, również zapala się światło, w oczekiwaniu na moje przybycie i że przy nim daremnie wyglądać mnie będzie Simona, zdziwiona i niespokojna, czemu nie przybywam... Och, gdybym jeno mógł, lotem ptaka bym się tam znalazł... Daremnie oczekiwać będzie i się trwożyć, co spowodować mogło moją nieobecność... Czy ją rychło zobaczę? Oj, chyba nie rychło, a może i nigdy, bo pewnie wyszle mnie cesarz jutro daleko... A jeśli nawet zobaczę, jak tłomaczyć sobie ona zechce moją przygodę, czy uwierzy, że brylantowe guzy były niewinnym upominkiem? Może posądzać zechce, iż korzystając z łask księżnej, ją również jednocześnie bałamucić zamierzałem?...
Biedna Simona... och, i jakim ja biedny!...
Najlepiej nie myśleć...
Stałem, tak wsparty czołem o żelazne kraty, gryząc usta do krwi, by głośno nie jęczeć z rozpaczy i serdecznego bólu, gdy nagle hałas za drzwiami celi, zwrócił moją uwagę.
Najwyraźniej spierały się dwa głosy, z których jeden — wydawało mi się, iż poznaję głos dyżurnego porucznika — coś przedkładał, tłomaczył, jakgdyby się z czegoś sumitował.
Jeszcze parę cichych zdań, zgrzytnął klucz i ażem drgnął ze zdziwienia.
Na progu mojej celi stała Paulina.
— Wasza cesarska wysokość! — błagał, postępujący za nią przerażony porucznik. — Doprawdy, popełniam wykroczenie służbowe, wpuszczając tu księżnę...
— Nic nie szkodzi..
— Ależ wasza cesarska wysokość! Warta na dole miłościwą panią przepuściła, bo ją zna... ja również nie śmiałem oponować... Lecz wnet tu nadejść może placmajor... mój zwierzchnik, to wielki służbista... ja sam powędruję do aresztu...
— Powiesz mu, poruczniku, że przybyłam z rozkazu cesarza...
— Tak... tak... rozumiem... Ale wasza cesarska wysokość nie posiada przepustki na piśmie... A najjaśniejszy pan zabronił kogokolwiek...
— Odpowiadam za wszystko!
Tyle stanowczości zadźwięczało w głosie księżnej Borghese, iż nieszczęsny porucznik, nie śmiąc dalej czynić uwag dostojnej damie, wycofał się z celi, zamknąwszy dyskretnie drzwi za sobą.
Povero mio — zawołała Paulina, gdyśmy pozostali sami, — poverino, coś ty przezemnie wycierpiał!
Więc jednak, pospieszyła na pomoc!
— Biedaku! — mówiła, zarzuciwszy mi ręce na szyję — przybiegłam, skoro tylko mogłam...
Starałem się delikatnie uwolnić z uścisków.
— Czy cesarz wie? — zapytałem.
— Nie, jeszcze nic nie wie! Przódy pragnęłam porozumieć się z tobą i cię pocieszyć... Ach, te przeklęte zapinki!... — Przybywała więc, bez wiedzy cesarza, przedostawszy się do aresztu podstępem! Nowe szaleństwo...
— Pani!
— Jak ty ozięble mnie witasz! Wszak nie gniewasz się na mnie?...
Ja miałem się nie gniewać na nią, ona jeszcze o to zapytywała?
— Nie przypuszczałam, iż fratello pozna guzy i tak się rozzłości! Małom z balkonu nie spadła ze strachu, kiedy począł krzyczeć...
— Taki dyshonor...
— O to się nie martw! Wszyscy się domyślili, że ta niełaska przezemnie na ciebie spadła, a niesforny koń był jeno przyczepką! Domyślili się, iż jesteś mi blizki... O, to ci wiele zaszczytu przyniesie!...
W swej bezdennej lekkomyślności oraz braku wszelakiego moralnego poczucia, uważała, iż jeśli gniew cesarza za nadskakiwanie jej spada — przynosi sławę i cześć. Zły byłem na nią doprawdy, za tę pustą paplaninę oraz obawiałem się, iż wizyta Pauliny bardziej jeszcze pogorszy całą sprawę. Toteż może niezbyt słodkim począłem głosem:
— Nieopatrznie postępuje wasza cesarska wysokość, przybywając tu do aresztu, bez wiedzy cesarza! Może to na nią... no i na mnie nowe ściągnąć oskarżenia!
— Jak ty się wyrażasz... tak zimno... bez wszelkiego uczucia!... Ja pędzę, spieszę, żeby pocieszyć, ucałować, wypieścić... a ty...
— Kiedy...
— Doprawdy czynisz wrażenie człowieka, który nie kocha!... Wszak mnie kochasz?...
Postanowiłem rozmówić się szczerze.
— Wasza cesarska wysokość — rzekłem — gdzie, mnie, chudopachołkowi oczy na waszą cesarską wysokość podnosić... Dość i tak było...
Przerwała gwałtownie.
— Pragniesz mówić o Canouville’u i o podobnym losie, jaki może cię oczekiwać... Wiedz, iż jeśli kogo pokocham, to niema rzeczy, którejbym dla ukochanego nie uczyniła! I Canouville’a obroniłabym tak, jak ciebie obronię, gdyby mi nie obrzydł przez zazdrość nieustanną... i wymagania pieniężne... Tyś inny, niźli tamci! Odważniejszy, szlachetniejszy i dumny... Nie nadskakiwałeś, nie prawiłeś pięknych słówek, nie tyś mnie zdobywał, jam ciebie musiała zdobywać... Dlatego, wszystko gotowam dla ciebie poświęcić... wszystko... i na wszystko się narazić...
Przepiękną była księżna, kiedy tak przemawiała do mnie. Lica płonęły rumieńcem, oczy gorzały zapałem i poświęceniem bez granic... Zaiste, podobną była do Wenery, co zstąpiwszy z Olimpu, pragnie zamieszkać na ziemi, gwoli afektu dla śmiertelnika... Z zachwytem mimowolnym spozierałem na jej twarzyczkę, jednak...
— Czemu nie odpowiadasz?...
Czemu nie odpowiadałem? Ach, gdybym wierzył nawet jej zapewnieniom, gdybym wierzył, iż mówi nie pod wpływem chwilowego kaprysu, gdybym wierzył, iż porzuciwszy i księcia Kamila i swe stroje i pałace, naraziwszy się nawet na cesarski gniew, pragnie uciekać ze mną, lub stać się moją małżonką — odpowiedź moja nie wypadłaby inaczej, niźli wypadła:
— A jednak wszystko to niemożebne, wasza cesarska wysokość!
— Niemożebne?... Czemu?... Przestańże mnie, powtarzam, tytułować cesarską wysokością! Wnet pobiegnę do brata, wyznam całkowitą prawdę, musi mnie zrozumieć, musi cię uwolnić...
— Wstawiennictwo pani, u najjaśniejszego pana, raczej zaszkodzić mi może... Chyba zechce miłościwa pani mu oświadczyć szczerze, iż... zapinki otrzymałem, jako upominek za przygody w Blois... Jest to jednak niemożebnem, bo opowiadając o Blois, musiałaby księżna siebie skompromitować, a mnie ponownie narazić... Wszak cesarz zapytałby, czemuśmy się tam oboje znaleźli... A więc, nie mogąc w niczem dopomóc, najlepiej będzie, o ile zechce wasza cesarska wysokość, pozostawić mnie własnemu losowi...
— Ależ ja wyznam bratu, że cię kocham!
— Tego właśnie pragnę uniknąć!
Pardi!...
— Bo ja... nie kocham waszej cesarskiej wysokości!
Słowa ostatnie wyrzekłem z naciskiem. Musiały one jednak ostatecznie przekonać Paulinę, gdyż cofnąwszy się o parę kroków, z niedowierzaniem zapytała:
— Ty mnie... nie kochasz? Czyż jest mężczyzna, który mógłby mnie nie kochać?
Więcej zdumienia i powątpiewania zadźwięczało w jej głosie, niźli obrazy i gniewu.
Pokiwała główką, niczem rozpieszczone dziecko i raz jeszcze powtórzyła:
— Ty mnie nie kochasz?... Nie wierzę!
— Tak, wasza cesarska wysokość!... Wyznać muszę — kocham inną!
Teraz dopiero zabłysły jej oczy.
— Kochasz inną?
— Tak jest!
— Wolno wiedzieć, kogo?
— Sądzę, że nie jestem zobowiązany zdawać sprawy waszej cesarskiej wysokości, ze stanu moich afektów!
Zmarszczyła czoło, jakby się zastanawiając, czy sobie coś przypominając. Intuicją kobiecą wiedziona, szybko rozwiązała zagadkę.
— Wiem, wiem — zawołała żywo — kochasz tę pannę de Fronsac... kochasz Simonę! Dlategoś się wczoraj czerwienił! No, miej odwagę się przyznać!
Uważałem zapieranie się dalsze, za nielicujące z moją dumą.
— Tak, miłuję ją! — oświadczyłem krótko.
— A często się widujecie? Wszak od dwóch dni jest dopiero w Paryżu! Wczorajszy wieczór spędziłeś u mnie... — badała, powodowana zazdrością.
— Po opuszczeniu wczorajszego wieczoru pałacyku waszej cesarskiej wysokości, udałem się do panny Simony, gdzie zdążyłem na czas, by ją uchronić od napaści szaleńca Jakóba... Później...
— Rozumiem — przerwała — później wyznaliście sobie miłość... O tym napadzie też słyszałam, jeno nie wiedziałam, żeś tam był na miejscu... Fouché przypisał sobie całą zasługę ujęcia zdrajcy... Mniejsza z tem...
Istotnie, mniejsza z tem było, iż Fouché miast mnie otrzyma pochwałę. Do tylu jednak niespodzianek jużem przywykł...
— Mniejsza z tem... — rzekła zawzięcie. — Więc porucznik czułe prawił mi słówka, by później spieszyć do innej i jej podobne wyznania powtarzać?...
Biła mnie teraz własną bronią. Toć nie mogłem jej szczerze opowiedzieć, nie obrażając ostatecznie, żem bełkotał jakieścić zdania bez związku, byle co rychlej, wydostać się od niej.
— Wasza cesarska wysokość, zechce dobrze sobie przypomnieć moje postępowanie...
— Pamiętam, znakomicie pamiętam!...
— Przecież ja...
— Pamiętam... i to ci powtórzę... żeś obłudnik, fałszywy... bez czci i wiary...
Niby grom uderzył we mnie z jasnego nieba. Na te niezasłużone zarzuty nie byłem przygotowany.
— Ja?
— Ty!
— Ale...
— Milcz... Jestem włoszką, a obraziłeś mnie tak, jak nigdy nikt mnie nie obraził. Cesarza gniew straszny, zemsta moja straszniejsza będzie...
— Ależ zaklinam! ja niczem...
— Powtarzam, milcz! Łotr jesteś i zdrajca! Poznaje tę... tę... Simonę... widzi ją ledwie parę razy... i już się kocha... Woli ją odemnie, mną pomiata! O, ja ci tego nie zapomnę...
— Wasza cesarska wysokość...
— Słusznie uczynił cesarz, że cię tu wpakował!
Ostra odpowiedź cisnęła się na usta. Do czegóżby jednak doprowadziła dalsza słowna utarczka? Mówić mogłem i tłomaczyć mogłem wiele, lecz czy zrozumiałaby mnie księżna? Podrażniłbym ją jeno więcej, przedłużając zbytecznie niemiłą scenę.
Stała teraz z główką opuszczoną na piersi, tupiąc nóżką.
— Nie żartowałeś? — zapytała nagle.
Przeskoki myślowe księżnej następowały tak szybko, iż nieraz z trudem można się było zorjentować. Po długiej a gniewnej rozprawie, zapytać nagle, czym nie żartował, znaczyło, doprawdy, chcieć wprowadzić w osłupienie.
— Nie, wasza cesarska wysokość!
— I... i... nie porzucisz dla mnie tej... małej... no... Simony!
Byłem zły i krótko rzekłem:
— Nigdy!
Paulina zastanowiła się chwilę.
— To twoje ostatnie słowo?
— Mam tylko jedno słowo — odparłem poważnie — i dziwi mnie, że księżna raz już posłyszawszy mą odpowiedź, jeszcze nalega.
Zaledwiem kończył owe zdanie, jużem żałował mojego, nazbyt szorstkiego frazesu.
— Ach tak — zawołała z gniewem takim, iż na moment przypomniała cesarza — tak... pragniesz mnie się pozbyć... Popamiętasz to mój chłopcze!
— Nie chciałem urazić!...
— Nie chciałeś! Posłuchaj... I ja cię próbowałam, pragnęłam wysądować... Teraz wiem, coś wart... i się zemszczę!...
— Ale...
— Canouville‘a ukarał cesarz, bo mnie kochał zanadto... ciebie zato ukarze, iż mnie nie chciałeś kochać... Już moja w tem głowa!...
Trzasnąwszy drzwiami, znikła z celi...
Jeszcze słyszałem jej kroki. Czyż miałem ją wołać, może biec za nią, paść do stóp, błagać o przebaczenie, może skłamać?
Nie poruszyłem się z miejsca. Natomiast posłyszałem głos dyżurnego porucznika:
— No, na sucho uszło! Major ani zajrzał... Liczę na waszą dyskrecję, panie kolego, iż nikt się nie dowie, żeście mieli wizytę... Po tej wizycie, mam wrażenie, jutro wypijemy buteleczkę wina, ale... na wolności!... Pewien jestem!... A czasem, wasza protekcja też się przyda, panie kolego...
Niestety, jam nie był pewien ani tej wolności, anim się nie kwapił przyobiecywać mu swojej protekcji.


ROZDZIAŁ XVI
Kara Napoljona.

Stałem w kącie niebieskiego saloniku, stanowiącego poczekalnię przed gabinetem cesarza.
Drzwi, prowadzące do tego gabinetu, pilnował z miną srogą, przybrany w biały zawój, mameluk Rustam, a wciąż wypadali z nich przyboczni sekretarze cesarza — hrabia de Segur, Meneval i de Caulaincourt, wnosząc i wynosząc całe pliki papierów.
Znać było, że praca wre w pełni.
Sprowadzony tu niemal od samego rana, przez szereg godzin, w niepewności oczekiwałem rozstrzygnięcia mojego losu. Wszystkie wypadki, przeżyte od tygodnia, przesuwały się w wyobraźni, z wyrazistością niezwykłą... Lecz nie dziwaczne przygody, w jakiem był wplątany, a które doprowadziły mnie tu, w charakterze winowajcy, obecnie zaprzątały moją uwagę. Myślałem, co odpowiedzieć mam cesarzowi, jeśli zapytywać zechce o niektóre szczegóły, co odpowiedzieć na drażliwe pytania... Jeślić nawet przytoczyć mogłem wiele na moje usprawiedliwienie, jeślić zaklinać się mogłem, iż to, o co mnie posądza, jest nieprawdą i mogłem się powoływać na moją miłość do Simony — podobne usprawiedliwienia — o ile uwierzyłby im cesarz, ze względu na sprzeczne pozory — usprawiedliwienia czynione kosztem czci kobiecej, nie licowały z godnością żołnierza, nie licowały, ani z mojem pojęciem o honorze, ani ze szlacheckim klejnotem...
Cóż tedy miałem czynić?.. Cokolwiek się stanie, postanowiłem milczeć, choćby to milczenie w dwójnasób zwiększyło karę... O, bo, że spotka mnie surowa kara, na tom z góry się gotował.
Napewno Paulina, podniecona uczuciem zemsty, postarała się należycie usposobić najjaśniejszego pana...
Lecz, czyż mogłem cesarzowi choć słówkiem napomknąć o odwiedzinach w areszcie i powtórzyć treść wczorajszej rozmowy?
Po stokroć... nie!
Więc musiałem milczeć...
Raz po raz otwierały się drzwi cesarskiego gabinetu, raz po raz do antykamery wpadał jakiś dygnitarz, aby usłyszeć z ust wszechwładnego Rustama:
— Najjaśniejszy pan jest zajęty!
Przesunęli się przez salonik i Murat i Ney, spozierający na mnie ciekawie, zajrzał i Berthier, wykrzywiwszy na mój widok szpetnie oblicze, zaszczycił poczekalnię nawet i dostojny książę Kamil. W nim jednak miałem przyjaciela, bo podszedł i szepnął:
— Nic się nie martw, poruczniku... Ja cię osłonię... Tylko teraz niebardzo mi z tobą rozprawiać wypada... bo to i cesarz na ciebie strasznie zły... a Paulina toby cię na kawałki poszarpała!
Szepnąwszy te pełne otuchy słowa, odskoczył, spozierając niespokojnie, czy mameluk Rustam nie podsłuchał naszej rozmowy.
Niezbyt pocieszyła mnie ta protekcja książęca, jak również nie przejęła wiadomość o wielkim gniewie jego małżonki. Wszak byłem przygotowany...
Mijały minuty, kwadranse... poczynałem przypuszczać, iż cesarz, zajęty ważniejszemi sprawami, już zapomniał o mnie.
Wtem otworzyły się drzwi gabinetu, z nich wysunął się Fouché, niby lis.
— A ostrzegałem — mruczał w przejściu, korzystając z tego, iż prócz nas nikogo nie było — przez wdzięczność za Blois... Wszak list...
Nie dokończył i jak cień zniknął.
W jego to było zwyczaju postępować, by wilk był syty i owca cała. W jego to było zwyczaju ostrzegać tak, aby nikt ostrzeżenia nie zrozumiał i śledzić jednocześnie, w jego było zwyczaju udawać przyjaciela, a donosić — pewność bowiem miałem, iż człowiek, który zajrzał mi onego wieczoru w twarz, był szpiegiem ministra... Również do zwyczajów ekscelencji należało — przypisać sobie całkowicie zasługę pochwycenia zdrajcy Jakóba, choć wiedział, kto go pochwycił istotnie...
Znów rozwarły się drzwi cesarskiego gabinetu, na progu stanął sekretarz, pan de Meneval i skinieniem głowy wskazał, iż mam się zbliżyć.
Szereg mechanicznie stawianych kroków, w czasie których miałem wrażenie, iż to nie ja stąpałem, a nogi mnie niosły, wyprężona żołnierska postawa... i znalazłem się przed obliczem najjaśniejszego pana...
Nie wiem, czy zdarzało wam się spotykać z podobnem wrażeniem, lecz jeśli opisać mam, com czuł wtenczas, stojąc przed bogiem wojny, to powiem wam, iż zdawało mi się, że to nie ja, a jakieś obce ciało stoi, że to nie ja mam za moment spojrzeć w te srogie orle oczy, lecz zgoła jakiś inny człowiek, ja zaś jestem hen, kędyś daleko...
— Wyjdź, Meneval... — posłyszałem głos — pragnę sam na sam pomówić z tym panem...
Uff... rozumiałem, co ta zapowiedź znaczy.
Cicho zawarły się drzwi gabinetu.
Stojąc w wyprężonej żołnierskiej postawie, kierowałem wzrok dokądciś na bok, nie śmiąc spojrzeć na cesarza. Słyszałem raczej, niźli widziałem, iż przewraca on papiery przy wielkiem, mahoniowem biurku, poczem porwawszy się z miejsca, poczyna chodzić, szybkiemi krokami mierząc gabinet.
Długą chwilę trwało milczenie.
Wreszcie zatrzymał się przedemną.
Lieutenant Gas... told... — począł głosem mniej surowym, niźlim się tego spodziewał — naraziłeś wczoraj na szwank honor mojego bohaterskiego pułku szwoleżerów...
— Wiem, najjaśniejszy panie! — szepnąłem.
— Zasłużyłeś na karę!
— Wiem...
— Rozumiem, iż więcej w tem lekkomyślności, żeś przybył na niewyjeżdżonym koniu na rewję, niźli złej woli...
Zdumiony byłem wyrozumiałością cesarza. Tak zdumiony, że po raz pierwszy ośmieliłem się wznieść na niego oczy. Stał tuż przedemną, w swym ulubionym, zielonym mundurze strzelców konnych, skrzyżowawszy ręce na piersi i z pochyloną nieco do przodu głową. Wpatrywał się przytem we mnie swemi gorejącemi oczami, iż miałem wrażenie, że przeszywa mnie na wskroś.
— Stopień kary zależeć będzie...
Urwał — a groźna zmarszczka poczęła się zarysowywać na jego czole.
— Od stopnia twojej szczerości! — dokończył.
Teraz dopierom ścierpł i pod wpływem słów ostatnich opuściłem głowę, unikając wzroku Napoljona. Więc dlatego, że pragnął mnie wybadać, początkowo równie łagodnie przemawiał.
— Masz odpowiadać szczerze!
— Rozkaz, sire!
Napoljon przeszedł się znów parokrotnie po gabinecie.
— Coś robił o północy, poza wczoraj, na ulicy St. Honorée, w pobliżu pałacu księżnej Borghese? — zadał znienacka pytanie.
— Spacerowałem! — odparłem, możliwie najspokojniej.
— Spacerowałeś?
— Tak jest, sire!
— Hm... hm... — mruknął zmienionym głosem.
Czułem zbliżającą się burzę...
— A coś uczynił z tą piękną narzutką, na której błyszczały świetne brylantowe guzy? — posłyszałem nowe zapytanie.
— Pozostawiłem ją przez zapomnienie w areszcie!
Nie kłamałem, żem pozostawił ją w areszcie, kłamałem natomiast, żem tak postąpił przez zapomnienie. Nie brałem jej, aby nieszczęsnemi zapinkami nie drażnić monarchy, tem bardziej, że stając do raportu, winienem był wedle przepisów, stanąć w samym mundurze.
— Hm... hm... zapomniałeś! A wolno zapytać, skąd wziąłeś równie piękne guzy?
— Pamiątka... rodzinna... — wyrwał mi się wykręt.
— Pamiątka rodzinna? A czy ty wiesz, że podobne spinki posiadam ja sam... i że prócz mnie takie... posiadała jedynie księżna Paulina?
— Przypadek, sire!
— Nie kłam! Mnie okłamujesz, twego cesarza?..
— Zapewniam... — czułem, jak coś poczyna mnie dusić za gardło.
Napoljon poczerwieniał.
— Dość łgarstw! — krzyknął, uderzając z całej siły pięścią w biurko — dość, powtarzam, bo będzie źle...
Milczałem.
— Odpowiesz?
— Nie mogę rzec nic ponadto, com już oświadczył, najjaśniejszy panie!
— Błaźnie! — wołał teraz cesarz tym samym groźnym głosem, co na paradzie — błaźnie... ja ci...
Szedł ku mnie z podniesioną ręką.
— Ty... sobie... drwiny... Rodzinę moją bezcześcić myślisz...
Widziałem, jak podnosi się jego pięść nad moją głową. Mimowolnie ustąpiłem o parę kroków, myśląc co nastąpi, jeśli mnie uderzy. Bo zamierzał uderzyć i niejednokrotnie z innemi, nawet generałami, zdarzały się podobne wypadki... Czułem, iż za chwilę pocznie mi się rozum mięszać w głowie, iż wypadnę z gabinetu, aby na progu, wystrzałem w skroń...
Nagle z trzaskiem rozwarły się drzwi... i podniesiona ręka cesarza opadła.
Do gabinetu, niemal przewróciwszy mameluka Rustama, wpadła Paulina.
Paulina! Jej tylko brakowało, by dolać oliwy do ognia!
— Jak śmiesz!.. — krzyknął Napoljon, zwracając się w stronę księżnej.
Sire, przybywam w niezwykle pilnej sprawie!
— Wyjdź!
Sire zechce mnie wysłuchać!.. Chodzi właśnie o tego pana...
Wskazała w moją stronę. Domyślałem się, iż pragnie, przez zemstę, zgubić mnie ostatecznie.
— Przybywam — mówiła szybko — by wyjaśnić pewne nieporozumienie i uchronić najjaśniejszego pana, od popełnienia wielkiej niesprawiedliwości!..
Spojrzałem na nią zdumiony. Mimo gwałtownego wdarcia się do gabinetu, mówiła niezwykle spokojnie, odzywając się do cesarza poważnie i z wielkim szacunkiem, co nie było w jej zwyczaju. Dalej mówiła wcale do rzeczy, co również nie stale się przydarzało jej cesarskiej wysokości.
— Porucznik zasłużył nie na karę, lecz na nagrodę!..
Dziwiłem się coraz bardziej.
— Pragniesz go bronić! — zawołał porywczo cesarz, bynajmniej nie udobruchany — oby i dla ciebie się to smutnie nie skończyło! Moja cierpliwość ma też granice!...
— Pragnę go bronić — odparła, niezmięszana gniewnem odezwaniem brata — bo wart tego! Wiem, sire, o co chodzi i co jest przyczyną twego gniewu! Dziwisz się, iż porucznik znalazł się w posiadaniu spinek, któreś mi ongi podarował. Tak, to ja mu je dałam!
— Przynajmniej nie kłamiesz, jak on! — rzucił cesarz, wspominając moje niedawne wykręty.
— Podarowałam mu je... jako upominek... z powodu zaręczyn z panną de Fronsac... którą się opiekuję...
Miałem wrażenie, iż gabinet poczyna wirować wraz ze mną wokoło. Nie mniej zdumiony musiał być i cesarz, bo na chwilę zaniemówił, później zaś jął powoli powtarzać, wypowiedziane przez Paulinę słowa:
— On... zaręczony... panna de Fronsac... ty się nią opiekujesz?...
— Tak, panna de Fronsac! Ta sama, która, najjaśniejszy panie, w Blois ocaliła z zasadzki Fouché‘go, walcząc nawet przeciw swemu stryjecznemu bratu! — Paulina wyjawiała tylko tyle, co mogła wyjawić, zatajając nasz oczywiście udział. — To bardzo dzielna, bohaterska dziewczyna! I wielce jest ci oddana, sire!
— Wiem! — mruknął.
— Zainteresowałam się nią szczerze i szczerze polubiłam... Dowiedziałam się od niej, iż zaręczyła się z tym oto porucznikiem szwoleżerów... i wtedy ofiarowałam guzy, jako ślubny upominek... Porucznik stale u panny de Fronsac przesiaduje, a przedwczoraj ją ocalił od zamachu zdrajcy... wszak wiesz, sire, napadł na nią ten...
— Powoli, powoli — rzekł cesarz, któremu opowiadanie księżnej, z konieczności dość chaotyczne i przedstawiające pewne luki, wydało się podejrzane — powoli, Paola... on miał przedwczoraj, w nocy, ocalić pannę de Fronsac... przecież o tej porze kręcił się koło twego pałacyku... Zresztą Fouché, meldując mi o ujęciu niebezpiecznego spiskowca... zdaje się, imieniem Jakóba, nic nie wspominał o udziale porucznika!
— Zataił, swoim zwyczajem, pragnąc przypisać sobie całą zasługę! Porucznik zbił zdrajcę na kwaśne jabłko... i później nieprzytomnego oddał policyjnym agentom.
— Hm... hm... Bajeczkę wymyśliłaś, Paola!... Któż mi to potwierdzi?
— Fouché we własnej osobie. Pozatem panna de Fronsac, która przybyła wraz ze mną i znajduje się tu obok, w saloniku!
Doprawdy, aniołem była Paulina. Aniołem takim, iż zapominając o wszystkich przez nią doznanych przykrościach, przypadłbym do jej maleńkich stóp, co strojne w złote pantofelki, obecnie niespokojnie uderzały o podłogę i całował, całował... przez wdzięczność...
Cesarz zdawał się być zupełnie oszołomiony niespodziewanemi wyjaśnieniami siostry. Widocznie jednak, niezbyt im uwierzył, bo groźny mars nie opuszczał jego czoła.
Rustam! — zawołał — poprosisz tu tę młodą osobę, która oczekuje w antykamerze, no i pana Fouché, o ile nie opuścił pałacu!
— Rozkaz, najjaśniejszy panie!
Po chwili, pożerałem wzrokiem twarzyczkę Simony.
Stała nieco zapłoniona, spozierając bez trwogi, raczej ciekawie, na mocarza, którego po raz pierwszy widziała z blizka.
— Panna de Fronsac? — krótko rzucił cesarz.
— Tak jest, najjaśniejszy panie!
— Ta sama, która tak dzielnie postąpiła w Blois?
— Spełniłam jeno mój obowiązek! Wolałabym jednak nie poruszać tych wspomnień, są one dla mnie zbyt bolesne!
Cień smutku przebiegł po jej twarzyczce. Opuściła główkę. Napoljon zrozumiał i nie nalegał więcej — bądź co bądź walczyła ona wówczas przeciw swemu stryjecznemu bratu.
— Zacna z pani dziewczyna — rzekł — Zacna i szlachetna! Szkoda, iż nie jest pani mężczyzną, byłby z pani pierwszorzędny żołnierz!
Cesarz wypowiedział bodaj największą pochwałę, na jaką potrafił wobec kobiety się zdobyć. Spozierał na Simonę przyjaźnie, groźna zmarszczka znikła z czoła i łagodnym głosem dalej mówił:
— Pani nie umiałaby skłamać! Proszę odpowiedzieć mi na pytanie...
— Słucham, sire?
— Czy prawdą jest, że tu obecny ten oficer przedwczoraj w nocy, ocalił panią od napaści... tego Jakóba?
— Prawda, najjaśniejszy panie! Zresztą potwierdzić to mogą sąsiedzi, którzy w ślad za nim na mój ratunek pospieszyli!
— Hm... tak! — Napoljon zastanowił się chwilę — A czy prawda jest, że jesteście zaręczeni?
Policzki Simony zabarwił raptownie szkarłat. Rzuciła ku mnie, z pod opuszczonych rzęs, filuterne spojrzenie i szepnęła cichutko:
— Co się mnie tyczy... uważam siebie... za jego narzeczoną... On zaś może się rozmyślił... Wojskowi są w swych afektach tak niestali...
— Nigdy! — krzyknąłem, nie moderując się obecnością cesarza — Przenigdy! Choć zaraz gotów jestem, najjaśniejszy panie, stanąć na ślubnym kobiercu!
Napoljon pokręcił głową.
— Znają się dni parę ledwie i już taka miłość! Właściwie jak długo wy się znacie?
Ogarnął mnie lęk, gdyż ostatnie pytanie cesarza mogło sprowadzić rozmowę na niebezpieczne tory. Trudno mu byłoby wytłomaczyć, zatajając przygodę w Blois, iż powzięliśmy z Simoną gorące ku sobie uczucie, widując się w Paryżu od dwóch dni zaledwie. Na szczęście, Paulina uznała za stosowne, w tej chwili się wmięszać do rozmowy.
— Znają się krótko, ale kochają szalenie! — zawołała żywo — Widzisz, że nie skłamałam fratello! Podziękuj, że nie dozwoliłam ci popełnić niesprawiedliwości!
Napoljon uznał się za pokonanego. Nadal nie mógł wątpić. Znać było, iż rad jest z podobnego zakończenia sprawy i przykro mu nieco, że w sposób szorstki, obrażający mnie potraktował. Musiał jednak swój autorytet podtrzymać do końca.
— Poruczniku Gasztołd! — oświadczył, przystanąwszy za biurkiem — za to, żeś przybył na rewję na koniu niewyjeżdżonym... a później dawał mi wykrętne odpowiedzi... posiedzisz trzy dni w areszcie! Gdy zaś wyjdziesz z aresztu... ja pomyślę o twoim ślubie!
— Rozkaz, najjaśniejszy panie! — zawołałem nieomal radośnie a był to chyba, po raz pierwszy wypadek, aby oficer z zadowoleniem swoją karę przyjmował.
W tejże chwili rozległ się lekki stuk i w drzwiach gabinetu pojawił się Fouché.
— Najjaśniejszy pan mnie wzywał?
— Tak — rzekł cesarz, spoglądając na niego — czemuś mi nie zameldował, iż to właśnie ten porucznik, ujął przedwczoraj zdrajcę na ulicy de la Vieille Lanterne, a natomiast podsunąłeś mi raport, iż kręcił się po placu St. Honoré?...
— Bo... bo... bo... zajść musiała pomyłka!.. Ci polacy tacy podobni do siebie — mruczał minister, szukając wymówki — A przy ulicy de la Vieille Lanterne, to był on istotnie... Tylko nie chciałem go umyślnie w tą całą aferę plątać... Porucznik jako wojskowy, niema czasu stawiać się na różne badania, świadczenia...
— Ale ty miałeś wielką ochotę otrzymać order! — przerwał mu cesarz.
Fouché umilkł i wyglądał nieco przybity. Korciło go zapewne, nie przyłapanie na kłamstwie, gdyż do tego przywykł, lecz korciło, iż z sytuacji obecnej nic nie rozumiał i że czuł się całkowicie zwyciężony przez... dyplomację niewieścią!

Kiedyśmy opuścili gabinet Napoljona, jąłem dziękować jej cesarskiej wysokości za prawdziwie szlachetne a niespodziewane wystąpienie.
— Ma wasza cesarska wysokość — zawołałem żywo — najoddańszego we mnie sługę!
Przerwała mi ta najlepsza, choć lekkomyślna dama:
— Nie sługę pragnę widzieć w waćpanu, ale przyjaciela!
Poczem, nachyliwszy się blizko, szepnęła tak, aby posłyszeć nie mogła, postępująca z tyłu Simona:
— Namyśliłam się przez dzisiejszą noc. Wolę, w rzeczy samej, szczerego przyjaciela... niźli... niepewnego kochanka... Mogę być czasem gwałtowna, porywcza... złą nie byłam nigdy. Dla tego dziś z rana odszukałam Simonę i ją tu przywiozłam! Czy żywisz jeszcze żal do mnie, poruczniku?
Ja miałem żywić żal do niej!


ZAKOŃCZENIE

Otóż i moja historja skończona! Mam-że pisać o tem, iż w dni parę później, odbył się ślub, na którym asystował sam cesarz a świadkiem był... najlepszy mój przyjaciel książe Kamil... Mam-że pisać, iż w łaskawości swojej cesarz, miast zamczyska w Blois, któreśmy wspominali ze wstrętem, obdarzył żonę moją znacznemi dobrami i żem się stał, wcale niespodziewanie, zamożnym człowiekiem...
Mam dalej pisać o moich wojennych przygodach, wiążących się tak ściśle z losami Napoljona? Mam pisać o świetnej austryjackiej kampanji i bitwie pod Wagram, gdzieśmy szwoleżerowie cudów bohaterstwa dokazywali i gdzie awansowałem na placu boju...
Później podróż wraz z żoną do naszego kochanego Warszawskiego Księstwa, odwiedziny rodziców i serdeczne przez nich mojej Simonie zgotowane przyjęcie...
Piękne, piękne to były dni!.. Dni pełne chwały, blasku i sławy, kiedym z rąk najjaśniejszego pana otrzymał i tytuł barona cesarstwa, związany z dobrami żony i w czasie kampanji 1812 r. pułkownikowską szarżę.
Później przyszły klęski, odwrót z pod Moskwy, Berezyna, Lipsk, Elba...
Zawsze byłem wierny najjaśniejszemu panu, nie odstąpiłem go w nieszczęściu, jak tylu najbliższych, nawet z rodziny... Udawało mi się czasem nawet oddać mu znaczne usługi, co może innym razem opiszę...
Opowieść moich losów tem zakończę, iż po straszliwym pod Waterloo pogromie, po osadzeniu cesarza na wyspie św. Heleny, gdy we Francji trzeba było, albo się go wyprzeć i imię Napoljona przeklinać, schlebiając Burbonom, albo też Francję porzucić... zrzekłem się i dóbr i wszystkiego, zamieszkawszy z Simoną u nas, nad Wisłą, w skromnym dworku...
Różne, różne jeszcze bywały przygody... a dwoje dzieci podrastało — syn miał na imię — Napoljon, zaś córka... Simona.
Lecz nie o sobie pragnę pisać, a słów parę chcę poświęcić tej pięknej pani, co w mojej opowieści odegrała tak znaczną rolę...
Księżna Borghese błyszczała, jak świetny motyl do końca cesarstwa i wraz z blaskiem cesarstwa zgasła... Zgnębiona nieszczęściami brata, zaledwie lat parę go przeżyła, osamotniona, na wygnaniu, we Florencji, bo w dniach upadku, nawet książę Kamil od niej się usunął, przypomniawszy sobie nagle... niewierności małżeńskie... Lecz jeśli smutnym i szarym był koniec pięknej damy, ona jedna swą godność, godność siostry wielkiego cesarza, zachowała do końca...
Gdy najstarsza Eliza, wielka księżna toskańska, po bitwie pod Lipskiem, rozmyślała jakby przyłączyć się do wrogów austryjaków i im przeróżne czyniła propozycje, które odrzucone zostały — gdy druga siostra Karolina, królowa neapolitańska, żona Murata, jawnie zdradziła, przystępując do koalicji utworzonej przeciw Napoljonowi, co jednak nie uchroniło jej od utraty tronu — jedna Paulina pozostała stale wierna...
Niestała w miłości, stałą była w innych przywiązaniach.
Pospieszyła wślad za cesarzem — wygnańcem, na wyspę Elbę, tam dopomagała mu do powrotu, a gdy Napoljon cichaczem powróciwszy do Francji, próbował raz jeszcze podbić Europę — oddała do jego dyspozycji, wszystkie swe klejnoty, cały swój majątek...
Daremne to było poświęcenie, bo po katastrofalnej bitwie pod Waterloo, furgon z klejnotami księżnej Borghese, wpadł w ręce anglików...
Później jeszcze próżno usiłowała dostać się na wyspę św. Heleny, by osłodzić ostatnie chwile umierającemu bratu...
Dzielna i szlachetna to była osoba, ta lekkomyślna księżna... i nieraz Simona i ja wspominamy ją z rozrzewnieniem...

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.