Strona:Stanisław Antoni Wotowski - Lekkomyślna księżna.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

woli składały się do słów: wielki... niezwyciężony... bohater... z pod Rivoli, Piramid, Abukiru, Austerlitz, Jeny, Eylau...
Vive l’empereur! — coraz donośniej brzmiało huraganowe powitanie.
Orkiestry umilkły. W oczach starych wiarusów szkliły się ze wzruszenia łzy, na twarzach widniało niekłamane wzruszenie.
I ja ogarnięty ogólnym entuzjazmem, wpatrywałem się w cesarza. Mimowoli przypominał mi się wiersz... bóstwo, którego prawica łaskawa, obala trony i trony rozdawa... Bóstwo... przed którym potężni mocarze, drżący postrachem padają na twarze i zawścieklonych żołnierzy gromada na twarz upada...
Vive Napoleon! Vive l’armée!
Jak wielkim wydawał mi się w tej chwili, jakże innym, niźli wówczas, gdy rozkapryszony, strofował damy na balu, lub czynił wymówki Paulinie w jej sypialni...
Jechał pochylony, obojętny, niby nie spozierając na nikogo i nie słysząc okrzyków. Od czasu do czasu jeno, rzekłbyś, cień uśmiechu przesunął się po bladej twarzy.
Zapatrzony, z oczami, wlepionemi w tę małą a tak wielką postać, zapomniałem o świecie całym, gdy nagle...
Nagle stała się rzecz straszna...
Mój kary, zachowujący się dotąd jaknajspokojniej, czy to przestraszony muzyką i okrzykami, czy też dając folgę swym narowom, o których mnie, niestety, ostrzegano, wykręcił się raptownie i jął się cofać... To jest, nie cofała się bestja przeklęta, a wprost odwrotnie, idąc tyłem, szła naprzód, roztrącając oficerów sztabowych, w kierunku, w którym zdążał cesarz.

168