Lekki grunt/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

Regent siedział w swoim gabinecie i pracował nad ułożeniem jakiegoś trudnego kontraktu. Wśród obłoków dymu cygarowego, ledwie widać było głowę jego łysą, pochyloną nad papierami. Widocznie musiał być bardzo zajęty, gdyż nie słyszał, że ktoś do drzwi zapukał dyskretnie, i dopiero powtórne, tym razem głośniejsze pukanie, zwróciło jego uwagę.
— Proszę wejść — rzekł głosem cierpkim, niezadowolony widocznie, że mu przeszkadzają w robocie.
Do gabinetu wszedł stary rządca Karczówki.
Na ogorzałej jego twarzy znać było zakłopotanie i zmartwienie.
— Witam, witam, pana Kajetana kochanego — rzekł gospodarz — dawno już nie miałem szczęścia oglądania go u siebie.
— Ja bo, panie regencie — rzekł, ściskając z uszanowaniem podaną sobie rękę — oprócz w folwarku i w polu nigdzie nie bywam, chyba potrzeba wypędzi, albo bieda.
— O! o! bieda!? nie gadajżeż przecież, gdzie, ale u was biedy nie ma. Siadajno, panie Kajetanie, cygarko zapal, pogadamy sobie — zdrowiście?
— Bogu dzięki, panie regencie. Pani Karwacka trzyma się zawsze ostro, o pannach zaś to nie ma co i mówić.
— Urodzaj, Bogu dzięki, macie.
— A jest... nibyto... ale i cóż z tego, kiedy na wszystko urodzaj. Jest wprawdzie pszenicy i żyta dość, ale też i kłopotów co niemiara. Młody pan przyjechał, zakręcił się, no — i takiego bigosu narobił, że choć łbem o mur tłucz teraz!
— No, no, ja to coś z boku słyszałem, ale prawdziwych szczegółów nie znam. Powiedziano mi, panie Kajetanie, niechże się raz prawdy dowiem.
— Właśnie, proszę pana regenta, nie z czem tylko z prawdą tu przyjechałem: trochę z własnej woli, a trochę z woli pani Karwackiej — rady potrzebujemy poczciwej.
— Wiecie, że tej nie odmawiam, a wam tem bardziej — mów pan więc o co idzie?
— Widzi pan regent dobrodziej, to jest tak: Co po czem zasiać, jak głęboko orać, kiedy gnój wozić i gdzie? — to ja wiem, na to mam rozum — ale z żydami interesów prowadzić, kłócić się z nimi nie umiem, jak Boga kocham, nie umiem. Jak mi stanie nad karkiem, jak zacznie szwargotać i targować się, a nudzić a dokuczać, i to Bóg widzi, że niesłusznie, tobym tylko, powiadam panu regentowi, złapał za łeb i za dziesiątą granicę wyrzucił! Aż ręka świerzbi, prawdziwie! Za nieboszczyka nie znaliśmy tego, za nieboszczyka żydzi nam się kłaniali — pan Stanisław znów widocznie chce, żebyśmy się kłaniali żydom. Ja już, proszę pana regenta, za stary jestem na to, już mi kark zesztywniał! Naturalnie trzymam się do jakiegoś czasu, ale jak mi się naprzykrzy, to rzucę wszystko — i niech sobie robią co chcą, bo już wytrzymać niepodobna!
— Gorączka z pana, panie Kajetanie, gorączka! tak się o interesach nie rozmawia. Trzeba wszystko brać na zimno, rozważnie, a co się tyczy porzucania, to się nie odgrażaj, bo nie porzucisz, bo cię znam, żebyś w piekło poszedł za niemi.
— No, to prawda, ale wszystko ma swoje granice.
— To znowu inna kwestja. Tymczasem powiedzże mi co jest?
— A cóż ma być — kapusty panicz narobił i pojechał.
— Jakiej kapusty?
— Kapusty! panie regencie! bigosu takiego, że jak człowiek pomyśli, to się kwaśno w gębie robi.
— Mianowicie?
— Naprzód zabrał mi wszystko co tylko miałem w kasie. Niewiele tam tego było, ale zawsze... Rata Towarzystwa niezapłacona, podatki i robociznę płaciłem swojemi. Dotychczas to jakoś wystarczyło, ale teraz, gdy się i te moje biedne kilka tysięcy rozlazły, rób co chcesz, na przyszły tydzień robotnika nie zapłacę.
— To nie dobrze — mruknął regent.
— To nietylko nie dobrze, panie regencie, ale uczciwszy uszy — to paskudnie! Cóż ja zrobię? będę prosił Kaśki, albo Magdy, żeby mi na kredyt do żniwa chodziła? ale nie koniec na tem — zaczynają nas żydzi najeżdżać.
— Po co? — zapytał regent.
— Po zboże, panie regencie, po zboże. Narobił pan Stanisław kontraktów, na pszenicę, na żyto, dał najniegodziwsze terminy — teraz upominają mi się już o dostawę... Powiadam panu regentowi, pomarnował poprostu za psie pieniądze.., a opisali go żydzi jak węża! Są takie kontrakty, że gdyby nieboszczyk z grobu wstał a zobaczył, toby drugi raz dostał zapalenia mózgu i umarł... Jak mi Bóg miły, panie regencie, takby umarł, jak dwa razy dwa cztery.
— A czy niewiadomo panu, dużo tam tego zboża na ogół sprzedano?
— Alboż ja wiem? mnie się zdaje, że nawet nie będziemy mieli tyle wszystkich zbiorów, nie mówiąc już nic o zasiewie, ordynarji i o tem, co na własny użytek potrzeba.
Regent przeszedł się kilkakrotnie po pokoju.
— To źle, to bardzo źle — mruczał pod nosem.
— Tak, tak, panie regencie, to casus paskudeus — przytwierdzał rządca — bo to łatwiuteńko jest w takie błoto wleźć, ale wyleźć z niego, jak dla mnie przynajmniej, nie sposób — ja straciłem głowę ze szczętem!
Regent uśmiechnął się.
— Bój się Boga, panie Kajetanie, nie zróbże tego co mówisz i nie strać głowy ze szczętem, bo któżby gospodarstwo w Karczówce prowadził?
— Dobrze to panu regentowi śmiać się, ale mnie djabelnie gorzko w takiem położeniu. Nie mam wyobrażenia jak sobie radzić...
— Więc powiadasz pan, że wasza kasa pusta?
— Jak stodoła na przednowku, panie regencie.
— I rata Towarzystwa Kredytowego nie zapłacona?
— Grosza złamanego na to nie mam.
— A nie próbowaliście zkąd dostać?
— My nie, ale dobrzy ludzie próbowali nam dać... Tylko widzi pan regent dobrodziej, nijako było przyjmować. Nawet pani Karwacka mówiła, że niech Bóg broni, że byłoby to w złym tonie, czy w złym sosie, jak ona tam powiada. Na moje zdanie, namyśliwszy się, tobym wziął i podziękował poczciwemu człowiekowi, że nas ratuje w kłopocie i procentu nie zdziera, ale jak nie, to nie. Nie wypada i dosyć.
— A któż wam robił taką ofertę?
— Któżby panie, jak nie ten młody, z Dębowej, co się z panną Celiną ma żenić. Przyjechał do mnie na pole, dopytywał się: a co? a jak? a czy wam czego niepotrzeba? ale że ja mam ten zwyczaj, że zanim raz gębę otworzę, to się cztery razy poradzę... więc odpowiedziałem ot tak, ni w pięć, ni w dziewięć, a wieczorem poradziłem się żony. Żona moja powiada, że to jakoś nie apropo, ale każe mi się radzić pani Karwackiej. Pani Karwacka powiada, że to w złym sosie, ale dodaje: poradź się pana regenta. Co powie pan regent? jeszcze nie wiem, ale tymczasem rozpacz się mnie czepia...
— No — rzekł po namyśle regent — tak między nami powiedziawszy, to rzeczywiście od pana Stefana przyjmować pomocy pieniężnej nie wypada. Co innego gdyby się już ożenił, ale tak nie można. Nie — stanowczo nie można.
Rządca westchnął.
— A cóż robić? — zapytał.
— Przedewszystkiem głowy nie tracić, to pierwsza rzecz — po drugie zbadać dobrze interes.
— Co tu badać? golizna aż piszczy... kasa pusta, a żyd woła o zboże — no, i już po zbadaniu.
— Dobry z ciebie gospodarz, panie Kajetanie, ale administrator i finansista, jak widzę, nie tęgi.
— Być może, nie przeczę; wierzę w to nawet, bo mi moja żona już od lat dwudziestu powiada, że do spekulacji głowy nie mam.
— W tym razie o spekulacje nie idzie, tylko o to, żeby się nie dać zarzynać tępym nożem. Widzisz pan, tak zrobimy: ileż ci potrzeba na bieżące wydatki?
— Tymczasem chociaż z kilkaset rubli.
— Więc dobrze, a pomówię dziś wieczór z kanonikiem. Ja dam trochę, on trochę i zapłacimy Towarzystwo oraz zasilimy waszą chudą kasę. Oddacie nam za rok i zapłacicie szósty procent. Za życia nieboszczyka Zakrzewskiego tak samo bywało. Jak ja potrzebowałem pieniędzy, to brałem od niego, on znowu odemnie i płaciliśmy sobie sześć od sta... jak widzisz, panie Kajetanie, nie wiele. Urodzaj tego roku macie piękny, zboże podobno dobrze sypie...
— Próbowałem już żyto — jest dobre siedm ćwierci.
— Widzisz więc, że będzie z czego oddać.
— Nic nie widzę, bo to zboże przecież zakontraktowane — stoi jak wół, czarno na białem.
— Mój panie, wiele to rzeczy stoi czarno na białem! a jednak nie taki djabeł straszny, jak go malują. Który to żyd ma owe kontrakty?
— A ten... jakże go tam?... Wigdor.
— Znam go dobrze. Wigdor Katz.
— Ten sam, panie regencie, ten sam... zawsze zapominam jego nazwiska.
— Otóż ja z nim pomówię i mam nadzieję, że owe kontrakty od niego odbiorę; właściwie powiedziawszy niewiele one są warte, ale dla miłego spokoju wolę się z nim porozumieć w drodze dobrowolnej. Ten żyd ma ze mną rozmaite interesa, sądzę więc, że trafię z nim do ładu. W każdym razie wypadnie mu coś bonifikować.
— Niby jakto?
— No, odczepnego mu dać, bez straty nie obejdzie się, ale starać się będę, żeby ta strata nie była duża.
— Więc panie regencie, ja nie będę potrzebował odstawiać mu pszenicy?
— Tak mi się zdaje.
— Bogu dzięki! Teraz będę miał spokojną głowę przynajmniej! nie będę się z tymi łapserdakami ujadał, a doprawdy tak czasem ręka świerzbiała, że człowiek tylko pięści ściskał.
— Prędki dobrodziej jesteś, bardzo prędki... ale otrząśnij się ze smutku — wszystko się jakoś połata. O żyda bądź spokojny, o Towarzystwo także, a co się tyczy gotówki, to jutro ją otrzymasz. Zdaje mi się, że kanonik wybierał się do was, to przy okazji zawiezie — ja nie będę miał czasu.
— Doprawdy, panie regencie, sam nie wiem jak mam dziękować... niech Bóg da zdrowie... bo doprawdy żebym się Pana Boga nie bał, tobym się już chyba obwiesił na starość w tych opałach.
Regent się roześmiał.
— Nie gadajże dobrodziej głupstw, proszę cię, a zamiast podziękowania, przyszlij mi przy okazji kilka szczepów ładnych gruszek do mego ogródka, bo wyobraź sobie, że mi tej zimy kilka sztuk wymarzło.
— Panie regencie dobrodzieju, żebym miał nie wykopać, ale własnemi rękami z ziemi wygrzebać, to wygrzebię i przyszlę co najpiękniejszych. Mamy niezgorszego badylarza, dobrze szkółek pilnuje, to też przyszlę samych pięciolatków w koronach, a wybiorę gatunki, jakie tylko mamy najlepsze. Niech tylko pan regent dobrodziej każe doły powykopywać tymczasem, to panu cały ogród zasadzimy, u nas tego dobrego dosyć, bo nieboszczyk kochał się bardzo w ogrodzie.
— Dobrze, dobrze, panie Kajetanie, skorzystam z waszej grzeczności, a doły niedługo przysposobić każę. Wiesz, że ogród to już moja słabość, niewinna słabość co prawda, ale zawsze słabostka. Przywiązuje się człowiek do rośliny, gdy ją własną ręką wypielęgnuje. Nie dziw się temu.
— Co się dziwić, panie regencie! Ja sam, jak spojrzę na łan pszenicy, co to wyrośnie, panie dobrodzieju, żeby się człowiek z koniem w nią schował, to aż mi się oczy śmieją; albo proszę pana regenta, dobry jęczmień, gęsty, zwarty, jak ściana, a kłosiska wielkie, długie, wąsate, to rozkosz! dalibóg rozkosz, panie regencie. Co się dziwić? co się dziwić? co się dziwić? toć prosty chłop to lubi, każdy lubi.
— No, co to, to nieprawda, bo nie każdy lubi.
— Jakto? kto nie lubi?
— Choćby wasz pan Stanisław naprzykład?
Rządca ręką machnął.
— Eh! co on lubi? ja i sam nie wiem. Niby to dziedzic przecie, gospodarz, a nawet przyznam się panu regentowi, do stajni nie zajrzał.
Chwilkę jeszcze trwała rozmowa. Regent rzucił kilka pytań dotyczących gospodarstwa, poczem rządca pożegnał uprzejmego gospodarza i odjechał szczęśliwy, zadowolony, że tak chętną pomoc i ratunek w kłopotach znalazł.
Kamień mu z serca spadł.
Spieszył też do Karczówki, aby jak najprędzej pani Karwackiej radosną zawieźć nowinę...
Regent, gdy rządca wyszedł, napowrót zabrał się do pracy. Przez kilka godzin nie wstawał od stolika, nareszcie gdy już akt ukończył, zawołał dependenta, dał mu kilka zleceń, a sam zapaliwszy cygaro, wyszedł na zwykłą wieczorną przechadzkę.
Wieczór był piękny, ciepły, słońce ku zachodowi się schylało. Za miasteczkiem ciągnęła się droga, wysadzona wielkiemi topolami, a z niej rozciągał się widok na łąki, rzeczułkę wijącą się wśród nich i duży staw, zarosły po brzegach wysoką trzciną i sitowiem. Z drugiej strony stawu znajdował się młyn, a dalej po za nim niewielki lasek, w którym obok sosen rosły smukłe białe brzozy i gęsta, kępiasta leszczyna.
Do tego lasku regent często zaglądał. Lubił to miejsce ciche, ustronne, gdzie można było odetchnąć swobodnie, puścić wodze myślom — podumać. O czem dumał? czy o kontraktach, zawartych między Berkiem a Ickiem; czy o poważniejszych zagadnieniach społecznych, czy może o młodości swej upłynionej dawno — niewiadomo; dość na tem, że lubił dumać samotnie, a nieraz z wycieczki takiej bardzo zamyślony powracał.
I teraz szedł powoli, podpierając się laską, i z pod szerokich skrzydeł słomianego kapelusza spoglądał na łąkę i na czystą, ruchliwą falę rzeczułki, a myślał zapewne o dzisiejszej rozmowie z panem Kajetanem, gdy nagle usłyszał za sobą głośne wołanie:
— Ho! ho! panie regencie dobrodzieju, a czekajże no jegomość!
Regent zatrzymał się i ujrzał kanonika, który szedł ku niemu dość szybko, sapiąc ze zmęczenia i machając chustką czerwoną.
— A to lecisz, panie regencie, jak zając! ani cię dogonić... uf! ja pędzę i krzyczę, wołam! a ten maszeruje jak grenadjer — i ani obejrzy się nawet.
— Nie wiedziałem, że kochany kanonik idzie za mną, byłbym się przecież dla tak miłego towarzysza zatrzymał.
— Właśnie tegom pragnął. Widziałem pana z okna, jak szedłeś i domyśliłem się, że idziesz na spacer, a że miałem ochotę przejść się także, więc myślę sobie: dogonię... Ale jak wiesz, nim się wzięło, proszę cię, tabakierę, kij, chustkę, nim się schowało okulary, a tu jeszcze dziad przyszedł z jakimś interesem, więc powiadam ci, zanim zdążyłem wyjść, a mój regent już ze dwieście kroków się odsunął. Gonię więc... uf! zasapałem się, alem na swojem postawił.
Regent się rozśmiał.
— A jednak był prostszy na to środek.
— Jaki? — zapytał kanonik.
— Zamiast się tak męczyć, trzeba było posłać dziada za mną, byłby mnie dogonił, a ja wróciłbym do mostu i zaczekał na księdza kanonika.
— Tak, tylko że widzisz, mój dziadowina kulawy jest; jak go poszlę do organisty, albo na wikarjat, co przecież tak bliziutko, to idzie, powiadam ci idzie, że aż się przykrzy czekać. No, ale co tam! dogoniłem pana i chodźmy. Tak teraz trudno pana upolować na chwilkę pogawędki, na partyjkę, chowasz się, o starych przyjaciołach zapominasz — źle, źle, mój regencie.
— Niezawsze mam czas.
— Prawda, ale przecież choć niekiedy. Z kimże my starzy żyć będziemy, jeżeli nie w swojem kółku, nie ze sobą? To, co się przy nas wychowało i wzrosło, jest nam jakieś obce, nie swoje. Często zamyślam się nad tem i nie wiem, czy myśmy już tak zestarzeli się i zgrzybieli, że zrozumieć ich nie możemy, czy co?
— Nie, kanoniku dobrodzieju, oni się zestarzeli za prędko, a myśmy odmłodnieli na starość.
— Nie żartuj!
— Jakżeż? ja mam kopę lat i pędzę jak zając, kanonik stary jesteś, a jednak chwytasz tabakierkę, chustkę i laskę i gonisz za mną jak drugi zając. A dla czego gonisz? bo zobaczyłeś przyjaciela, z którym chcesz pogawędzić, pogwarzyć, do którego, jednem słowem, ciągnie cię serce.
— No, tak, tak jest, rzeczywiście serce — prawdę powiedziałeś, kochany regencie, szczerą prawdę.
— Więc kiedy serce może jeszcze starym nogom rozkazywać, i gdy te słuchają jego rozkazów, toś jeszcze młody, księże kanoniku.
— Djalektyka, nie ma co mówić — piękna.
— Za pozwoleniem, księże Bolesławie, to nie są słowa próżne; pozwól, że ci jaśniej wyłożę moje myśli.
— Słucham, słucham kochany regencie.
— Otóż, widzisz księże Bolesławie, jeżeli miarą starości mają być lata, chód ociężały i siwizna na skroniach, to nie ma co mówić... żeśmy obadwaj starzy. Dźwigamy już na grzbietach pokaźne brzemię lat, a każdy rok coraz bardziej przygniata.
— Oj, przygniata, przygniata jak kamień... a czasem, mości dobrodzieju, jak reumatyzm zacznie się przypominać i zakręci w ręce, albo w nodze, jak świdrem... to starość w całej swojej grozie przed oczami stoi.
— No, tak; dzieje to zwykłe, zwykła kolej losu — ale słuchaj, księże kanoniku, powiedz mi tak szczerze, z ręką na sercu, po przyjacielsku, czy wierzysz szczerze w to, czego ludzi nauczasz?
Ksiądz zaczerwienił się po same uszy.
— A, panie regencie, jak możesz mnie krzywdzić podobnem pytaniem! — rzekł z wymówką.
— Wierzysz więc?
— Wierzę, całą duszą wierzę! — zawołał z mocą.
— A czy boli cię i oburza krzywda ludzka, niesprawiedliwość, podłość?
— Całe życie przeciwko temu walczyłem.
— Czy wyciągnąłbyś rękę na ratunek bliźniego, czy zapłakałbyś nad ogólnym smutkiem, szerokie koła obchodzącym? czy kochasz ludzi, czy kochasz biednych i cierpiących? czy ci się krwawi serce na widok niedoli?
— Co też mówisz, regencie, jakie mi pytania zadajesz?
— Otóż, wierzysz, kochasz, współczujesz, żyjesz nietylko dla siebie, lecz i dla drugich, błądzących naprowadzasz na dobrą drogę, biednych wspierasz, ubogich pocieszasz — więc jesteś młody! Serce twoje jest takiem, jakiem było przed laty... to jest rwącem się do czynów szlachetnych i zacnych. Nie stwardniało ono, nie zeschło się w twardej skorupie egoizmu, lecz drga i uderza silnie. To, mojem zdaniem, kochany kanoniku, jest młodość. Więc nie powiadaj, żeśmy zdziecinnieli, zgrzybiali, nie mów, że zestarzeliśmy się duchem. Ciało, rzecz znikoma i ziemska, poszczerbi się ono jak garnek gliniany, stłucze, w proch rozsypie, ale duch prawom zniszczenia nie podlega, on nie starzeje się nigdy...
— Dobrze mówisz, kochany przyjacielu, dobrze widzisz te rzeczy. Szkoda, że nie masz syna, byłbyś go wychował w dobrych zasadach, i on pozostałby młodym aż do lat podeszłych, przechowałby ten święty ogień, który w duszy szlachetnej goreje.
Regent westchnął.
Gawędząc w ten sposób, dotykając różnych przedmiotów, które obchodziły ich bliżej, kanonik z regentem okrążyli staw i przeszli się po lasku, a potem wracając, wstąpili do młyna.
Młynarz, wysoki mężczyzna, w ubraniu białem od mąki i kurzu, wybiegł na ich spotkanie i szczęśliwy, że ma takich gości u siebie, zapraszał serdecznie, aby jego progów nie mijali i na chwilkę chociaż wstąpili do mieszkania.
Ksiądz i regent będąc zmęczeni dość długim spacerem, chętnie zaproszenie przyjęli i weszli do obok położonego domku, który rodzinie młynarza służył za mieszkanie.
Czyściutko tam było, chociaż skromnie; ściany wybielone świeżutko, podłoga umyta, w małych okienkach doniczki z kwiatami, pomiędzy któremi naturalnie pelargonie blade i czerwone geranie prym trzymały. Młynarka trochę otyła, ale młoda jeszcze i przystojna kobieta, natychmiast stół czerwoną serwetą nakryła, przyniosła salaterkę mleka kwaśnego, chleba, miodu, „co Bóg dał“, jak mówiła, byle takich gości uraczyć. Młynarz znów wydobył z szafki gąsiorek z kordjałem własnej roboty.
Była to zwyczajna mocna wódka, nalewana na zioła, a tych ziół było coś aż „trzy dziewięci“, kabalistyczna liczba, mająca podobno cudowne własności! Wśród tych ziół znajdowała się mięta, kozłek, dzięgiel, piołun, rozchodnik, macierzanka, nawet kwiat lipowy, a skutek tego kordjału, według opowiadania młynarza, miał być zdumiewający. Naturalnie, że goście nie wzgardzili tym niewykwintnym eliksirem — i ku wielkiej uciesze i radości młynarki, energicznie zaatakowali kwaśne mleko, oraz czarny, lecz smaczny i dobrze upieczony chleb.
Gdy goście, rozmawiając z uprzejmym gospodarzem, siedzieli przy suto zastawionym stole, z różnych kątów, nieśmiało, jak myszy z dziur, zaczęły się pokazywać dzieci. Wchodziły one niby przypadkiem, lecz na ubraniu ich i na uczesaniu znać już było rękę matki, pragnącej aby jej dziatwa jak najpiękniej przedstawiła się gościom. A było tego coś sześcioro, wszystko tęgie, tłuste, o jasnych blond włosach, oczach niebieskich, policzkach pełnych jak bułki upieczone świeżo. Zbliżały się do gości nieśmiało i kłaniały się niezgrabnie. Siódmego, najmłodszego Benjaminka młynarka na ręku przyniosła i ten przecież musiał wystąpić, bo chociaż miał dopiero rok, ale już był taki mądry, że jadł jak stary, a jak którego ze starszych braci ujął za gęstą czuprynę, to matka ledwie mogła mu rękę otworzyć i braterską szopę z niej oswobodzić.
Ksiądz dzieci lubił. Starsze przywołał do siebie i z katechizmu egzaminować je zaczął. Odpowiadały dobrze i roztropnie, a po każdej odpowiedzi twarz matki rozpromieniała się rumieńcem radości i dumy. Wszakże to jej dzieci, a to co umieją jej nauka!
Trzem starszym zapowiedział kanonik, żeby w niedzielę po nabożeństwie na plebanię przyszli, gdzie mają dostać, jako nagrodę, obrazki, drukowany katechizm i kilka bardzo ciekawych książeczek. Młodsze dzieci dostaną bardzo ładne medaliki do noszenia na szyi. Uszczęśliwiona obietnicą dziatwa wybiegła z krzykiem na dziedziniec, aby o sukcesach swoich opowiedzieć Magdzie, która właśnie przypędzała krowy z pastwiska.
Już szarzało trochę, gdy goście młynarza zabierali się do odejścia. Młynarz nie chciał puścić ich pieszo, już biegł do stajni zaprzęgać swego tłustego konika, ale regent podziękował mu grzecznie.
Odprowadzeni przez gościnnych ludzi na drogę, regent z kanonikiem poszli pieszo i pełnemi piersiami oddychali wonią łąki i świeżem powietrzem.
Księżyc bledziuchny coraz wyraźniej rysował się na niebie, słońce znikało z horyzontu.
Starzy przyjaciele szli powoli po nad brzegiem stawu.
W trzcinach i sitowiach nadbrzeżnych wiatr szumiał, na polach odzywały się przepiórki, bocian, szeroko rozpostarłszy skrzydła, dążył już na noc do gniazda, a mrok wieczorny powoli i nieznacznie zaczął się rozpościerać nad ziemią.
Z ponad łąk i moczarów podnosiły się mgły blade i snuły się jak olbrzymie pasma jakiejś delikatnej, niepochwytnej przędzy. Ta przędza jedwabista, lekka, otulała wierzby płaczące i krzaki olszyny rozrzucone po łąkach.
W powietrzu było cicho, spokojnie; gwiazdki zaczynały się pokazywać na niebie, a od czasu do czasu w stronie wschodu migotały błyskawice bez grzmotów, zapowiadające pogodę.
— Dobrze żeśmy poszli pieszo — rzekł regent — taki wieczór prześliczny.
— I ja nie żałuję tego... zresztą my młodzi — rzekł z uśmiechem kanonik — powinniśmy często oglądać piękności przyrody i pilnie się w nie wpatrywać.
— Dla czego? — zapytał regent.
— Bo któż zgadnie, jak długo jeszcze będzie nam je wolno podziwiać?
— Coś mi to brzmi jak „memento mori“, kanoniku...
— Pomimowoli czasem takie myśli przychodzą.
— Słusznie — i o tej nieuniknionej konieczności człowiek myśleć powinien — ot świeży przykład Zakrzewski!
— Odżałować go nie mogę, powiadam ci regencie, ciągle mi stoi na myśli... tembardziej oto, że i synek jakoś... przyleciał, zakręcił się i zniknął jak kamfora; słyszę, że buja sobie gdzieś po świecie i trwoni grosz ojcowski... Źle, źle, nieboszczyk pracował, oszczędzał, zbierał grosz do grosza, a tu oto fiut! jak z bicza strzelił, syneczek galop z tem się załatwi...
— Niestety! już się zaczyna załatwiać... Właśnie dziś rządca z Karczówki był u mnie, historje się tam dzieją!
— Co? co? powiedzże mi regencie, proszę.
Regent powoli, treściwie opowiedział całą swoją rozmowę z panem Kajetanem. Ksiądz słuchał, wzdychał, głową kiwał, nareszcie gdy usłyszał, że pieniędzy dać trzeba, zatrzymał się, tabaki zażył i rzekł:
— No, no, dać to się da, ale nie wiele, bo i u mnie teraz kuso — jak panu wiadomo mam biednej familji dosyć — a to wszystko do księdza jak w dym!... temu tysiąc, temu sto, temu trzysta, ani się obejrzysz jak się groszowina rozlezie, a trzeba też i o własnej starości pomyśleć — czas dziś niepewny, Bóg wie co może zaskoczyć...
— Ale ostatecznie, w pewnej części przynajmniej...
— Ależ dam, ma się rozumieć że dam — nawet jak o to idzie, to i zawiozę sam do Karczówki, tylko mój regencie, żeby się to choć na co zdało...
— To jest?
— Ano, my dziś damy, a panicz tu znowuż wpadnie i bigosu narobi... w taki sposób to nigdy końca nie będzie.
— Pomyśli się też, żeby przeszkodzić podobnej ewentualności; zresztą niedługo panna Celina za mąż wyjdzie... będą więc miały roztropniejszego opiekuna.
— Oho, ten to zupełnie co innego, to chłopak zacny w całem znaczeniu tego wyrazu, obywatel porządny, gospodarz... Jak to się różnie charaktery ludzkie formują...
— No, co do Stanisława, to pozwolę sobie powiedzieć, że nieboszczyk trochę zawinił.
— Co pan mówisz? wzorowem ojcem był.
— Nie przeczę, że najlepsze miał chęci, ale popełnił dwa błędy: raz, wysyłając go zagranicę, a bardziej jeszcze pozwalając mu tam siedzieć bezczynnie.
— Tak, to racja.
— A powtóre, ograniczając zbytecznie jego wydatki.
— Co też pan mówisz? więc miał mu dostarczać środków na hulanki? tegoby jeszcze brakowało! na to nigdy się nie godzę!
— Jednak to jest prosty rachunek — miałby w czystym zysku procenta od długów, jakie synek pozaciągał, a które przecież z ojcowskiego majątku muszą być zapłacone. Mówiłem to nawet nieboszczykowi, dawałem delikatnie do zrozumienia, ale nie słuchał.
Ksiądz kręcił głową przecząco.
— Faktem jest — mówił regent — że rodzice zamożni a skąpi, kierują ich sami na rozrzutników. Pieniądz w oczach takich dzieci nabiera wszelkich powabów zakazanego owocu, to też gdy się do niego dorwą, sami nie wiedzą co z nim robić. Zapytaj księże dobrodzieju prawników, którzy są świadkami powstawania i upadku fortun w swej okolicy, a każdy z nich przyzna, że mówię prawdę. To się nawet i psychologicznie bardzo łatwo daje usprawiedliwić. Jak wspomniałem już, mówiłem z Zakrzewskim w tej kwestji, ale miał inne przekonania.
— Mojem zdaniem słuszne.
— Z pozoru tak jest; wniknąwszy jednak głębiej, przychodzi się do wprost przeciwnego wniosku. Nieboszczyk dawał synowi mało, bo mu chciał zostawić dużo i źle na tem wyszedł, a jeszcze i w tem błądził, że dorosłego syna nie traktował jak przyjaciela, jak człowieka, nie badał jego przekonań i upodobań, lecz uważał go zawsze za dzieciaka, któremu się mówi: zrób to, idź tam...
— Eh, panie regencie kochany, zdaje mi się, że za gorąco bronisz sprawy tego latawca, a potępiasz naszego niegdyś serdecznego przyjaciela.
— Nie potępiam przyjaciela, gdyż ten działał w dobrej wierze i w najlepszych intencjach.
— Ale zawsze utrzymujesz, że błądził.
— Ludzka rzecz — któż wolny od błędu? a ileż błędów popełniamy w przekonaniu, że czynimy najlepiej?
Ksiądz zamyślił się.
— Smutne to sprawy — rzekł regent. — Oto naprzykład jest ojciec rodziny, poczciwy, zacny, pracowity, myśli tylko o szczęściu swoich dzieci i urabia sobie w mózgu pewien ideał szczęścia, ideał własnego pomysłu i nim chce uszczęśliwić swoich ukochanych; ale zapomina, że i ci ukochani sami sobie wyrobili także własne o szczęściu pojęcie i że ojcowski ideał żadną miarą do tych pojęć zastosować się nie da.
— Wynajdźże pan ogólną jakąś miarę i stwórz ideał szczęścia, któryby wszystkim bez wyjątku do smaku przypadał!
Regent nie odpowiedział na to zaraz. Szedł powoli i dumał. Po dłuższym dopiero namyśle dodał:
— Ostatecznie, księże Bolesławie, nie mamy spierać się o co, bo rzecz jasna jest. Szczęście każdy człowiek wyobraża sobie inaczej, dla tego też w tym razie nie usprawiedliwiam bezwzględnie syna — i nie potępiam ojca. Wiem to, że ojciec w najlepszych chęciach działał, że szczerze i wyłącznie dobra swego syna pragnął. Nie osiągnął upragnionego celu — umarł — no, i rzecz skończona. Sądzę jednak, że nić przyjaźni, która łączyła nas niegdyś z Zakrzewskim i teraz nie może być zerwaną.
— A nigdy!
— Jeżeli więc możemy być w czem użyteczni dla jego dzieci, dla córek, to nie zaniedbujmy sposobności po temu...
Gawędząc, regent z księdzem przyszli do miasteczka. Już noc zapadła, gwiazdy jaśniały w całym blasku, sierp księżycowy rysował się na niebie. Weszli na plebanję i tam przez godzinę jeszcze przynajmniej rozmawiali, popijając herbatę, a gdy regent do domu już odszedł, ksiądz starożytny kantorek otworzył, paczkę pieniędzy odliczył i zawinął je starannie w gazetę.
Nazajutrz miał je wręczyć staremu rządcy w Karczówce.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.