Lekki grunt/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Lekki grunt
Podtytuł Obrazek wiejski
Pochodzenie „Kurjer Lwowski“, 1897, nr 140-215
Redaktor Henryk Rewakowicz
Wydawca Henryk Rewakowicz
Data wyd. 1897
Druk Zygmunt Gollob
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX.

Mania z Celinką siedziały przy stole, z którego dopiero co po herbacie sprzątnięto. Na stole znajdowały się świeżo z poczty przyniesione gazety. Mania przypatrywała się ilustracjom, Celinka oparła głowę na ręku i zadumała się smutnie. Stefan już od kilku dni wyjechał — spodziewała się listu, tymczasem niegodziwa poczta nic nie przysłała!
Celinka martwiła się podwójnie, wyczekiwała bowiem z upragnieniem wiadomości o bracie, a przytem bez Stefana tęskno jej było. Nie umiała sobie z tej tęsknoty zdać sprawy, usiłowała odpędzić ją od siebie, ale napróżno. Nieraz stawała przy oknie i patrzyła smutnie na drogę od Dębowej i znowu wracała do porzuconej robótki lub książki, gniewając się sama na siebie, usiłując za pomocą rozumowania przeciwdziałać tęsknocie. Wszakżeż sama prosiła Stefana, żeby pojechał, a teraz radaby go już z drogi powrócić. Dziwna rzecz! przecież z Dębowej nie przyjeżdżał codziennie, gospodarstwem zajęty, zaledwie raz, lub dwa razy na tydzień wpadł, w oczy spojrzał, rączkę uścisnął, porozmawiał trochę i zaraz powracał do domu, a jednak po odjeździe jego nie bywało tak smutno i żałośnie jak teraz...
Celinka rzucała wprawdzie częste ku Dębowej spojrzenia, ale nie były one takie łzawe i tęskne jak dzisiaj.
Mania żartuje ze smutków siostry, ale gdy zobaczy łzę w jej oczach pięknych, zrywa się szybko z krzesełka, przybiega do Celinki, obejmuje ją za szyję, całuje i pociesza.
Obecnie, gdy torba, w której chłopak zwykle listy i gazety z poczty przywozi, starannie przejrzaną została i gdy nie znaleziono w niej upragnionych wieści, Mania przysuwa się do siostry z pocieszeniem i pieszczotą. Zapewnia, że może już jutro, pojutrze najdalej list nadejdzie, że Stefan niezawodnie napisze, że może już wraca ze Stanisławem razem. Ale pocieszenie nie pomaga jakoś — wprawdzie Celinka za pieszczotę pieszczotą odpowiada, za słowo otuchy dziękuje, ale rozżala się bardziej jeszcze i już nie tamuje łez, które obficie płyną z modrych jej oczu.
— Otrzej łzy siostruniu — rzecze Mania — nie płacz, zdaje mi się, że ciotka nadchodzi; będziesz zarzucaną pytaniami — co to? na co? dla czego? usłyszysz burę za to, że kochasz i tęsknisz. Otrzej łzy, moja Celinko.
Mania miała słuszność. Zaledwie Celinka zapłakane oczy zdołała obetrzeć, do pokoju wbiegła zadyszana pani Karwacka. Twarz jej była rozogniona, oddech przyspieszony niezwykle.
Wbiegłszy do pokoju, padła na fotel i żywo gestykulując rękami, zawołała:
— No! moje panny — koniec świata!
— Co? co, cioteczko? — zapytała Mania — co się stało?
— Ach! powiadam wam, że istotnie chyba... Nie! dalibóg utnijcie mi głowę, jeżeli co z tego wszystkiego rozumiem!...
— Intrygujesz nas, cioteczko — rzekła Celinka — i przestraszasz zarazem.
— Czekajcie, opowiem wszystko po porządku. Wiecie, że pod naszym lasem jest pastwisko?
— No — wiemy.
— Otóż nasi ludzie zajęli na tem pastwisku dwa źrebaki...
— Dotychczas rzecz zwykła.
— Tak, u ciebie wszystko zwykłe! Dwa źrebaki, nie chłopskie, ale prześliczne rasowe źrebaki, to rzecz zwykła! Nawet pan Kajetan gubił się w domysłach, zkądby się one wziąść mogły. Ja widziałam sama te źrebaki, prześliczne, gniade.
— I cóż zrobiono z niemi?
— Paradna jesteś, naprawdę! Cóż się robi ze źrebakami ujętemi w szkodzie? Zamyka się do pustej stajni, nie daje jeść i czeka się dopóki nie przyjdzie właściciel i nie wynagrodzi szkody. Tak też się stało. Pan Kajetan kazał je do stajni zapędzić. Ja domyślałam się czyja to zguba, bo w okolicy nie ma wiele pięknych stadnin, ale nie mówiłam nic. Zresztą wiecie, że nie lubię wtrącać się w nie swoje rzeczy! Żeby szło o cielęta, to prędzej, ale źrebaki to już do męzkiego gospodarstwa należą. Wyszłam na folwark i myślę, wtem, patrzę, pędzi ktoś konno, aż się za nim kurzy. Leciał, powiadam wam jak szalony! Dojrzał widać pana Kajetana, który był na polu tuż przy stodołach i prosto popędził do niego. Pobiegłam też i ja, nie z ciekawości, bo co mnie to miało obchodzić? tylko myślałam że się gdzie pali w sąsiedztwie i że przysłano ludzi na ratunek. Biegnę więc, aż mi tchu braknie, patrzę a to Grześ, stajenny od pana Stefana z Dębowej!
— Czy miał list? — zapytała z żywością Celinka.
— Tobie tylko listy w głowie! żadnego listu nie miał!
— Więc czegóż chciał?
— Pytał się pana Kajetana, czy nie zabłąkały się źrebaki. Naturalnie, pan Kajetan powiada, że tak, i każe chłopakowi żeby sobie zabrał źrebaki, ma się rozumieć bez żadnej zapłaty, bez pretensji... Nie miałam nic przeciwko temu, lecz pytam chłopaka: jakżeż tam pan Stefan, czy zdrów? przez grzeczność naturalnie, bo innego powodu nie miałam, a chłopak powiada, że nie wie czy pan zdrów, czy nie zdrów, ponieważ pana wcale nie ma!
Celinka i Mania spojrzały na siebie znacząco.
— Nie ma! — mówiła dalej ciotka — dla czego nie ma? czy pojechał do miasta? lub gdzie w sąsiedztwo? Chłopak odpowiada, że chyba nie, że pan musiał pojechać gdzieś dalej, bo od kilku dni jest nieobecny, a w folwarku nie wiadomo nikomu kiedy powróci. Raczcie mi teraz, moje panny wytłómaczyć tę zagadkę! odgadnąć szaradę, bo ja sama nie wiem, co mam o tem sądzić.
— Cóż sądzić, cioteczko? zwyczajna rzecz — pojechał.
— I to ty mówisz Celinko? ty, która to niby go kochasz, która zdecydowałaś się na to, że on ma być twoim mężem i opiekunem.
— Lecz...
— Nie ma żadnego lecz. Pan Stefan powinien był pożegnać się przynajmniej, zawiadomić kiedy powróci.
— On też, proszę cioci...
— On też nie raczył słówka powiedzieć i zniknął jak kamfora. Taki ciamajda! Nie, moje panny, za moich czasów tak nie bywało. Za moich czasów nie kochano tak ślamazarnie jak teraz. Dałabym ja mu wyjazd, żeby się tu potem ze trzy tygodnie nie pokazał! U was jednak dzieje się to inaczej. Wy nie macie odrobiny energji, silnej woli, a nadewszystko nie umiecie kochać. Wcale nie umiecie, moje panny, nic a nic!
Mania roześmiała się.
— Zkąd mamy umieć? — rzekła — przecież nas tego nikt nie uczył.
— Więc jeszcze czego? to niby ja miałam być dla was nauczycielką kochania? a to co nowego?!
Celinka zbliżyła się do ciotki. Obdarzona spokojnym, bardzo łagodnym temperamentem, umiała ona zawsze panią Karwacką rozbrajać, a nie czyniła tego nigdy w pierwszej chwili gniewu, lecz czekała zwykle aż burza przeminie. Wtedy przychodziła do ciotki i powoli, łagodnie, przyjmując z uśmiechem ostatnie wybuchy gniewu swej opiekunki, załagodziła sprawę. I teraz uczyniła tak samo.
— Cioteczko kochana — rzekła — dla czegoż tak nas ciocia potępia?
— Mówiłam przecież, dla czego.
— A gdybym też przekonała ciocię, że jest inaczej, że mnie coś o wyjeździe pana Stefana wiadomo.
— Tobie?
— Tak jest — dalej, gdybym przekonała ciocię, że pan Stefan na moje żądanie, a raczej na moją prośbę opuścił gospodarstwo na czas dłuższy nieco i puścił się w podróż w naszym własnym interesie? Coby cioteczka kochana powiedziała na to?
Pani Karwacka spojrzała zaciekawiona na Celinkę.
— Ja? cóż ja mogłabym powiedzieć? nie wiedziałam dotychczas, że macie interesa w odległych stronach i że do załatwienia takowych potrzebujecie wysyłać specjalnych plenipotentów! To dla mnie jest zupełna nowość. Czy nie spadła na was czasem jaka niespodziewana sukcesja w Ameryce? a pan Stefan pojechał tam w charakterze waszego adwokata?
— Wie ciocia przecież, że na nas od niejakiego czasu same tylko smutki spadają.
Pani Karwacka uderzyła się w czoło.
— Ach! jestem w domu — zawołała — pewnie o pana Stanisława, o szanownego braciszka tu idzie?
— Nie myli się Cioteczka — o niego.
— Więc pan Stefan do niego pojechał?
— Wyłącznie tylko.
— I uczynił to, powiadasz, na twoje żądanie, Celinko?
— Był tak dobry, że usłuchał mej prośby.
— A przedemną to sekret! — mówiła. — Ciotka dowiaduje się o tem dopiero z powodu zajęcia źrebaków, dowiaduje się z biegiem okoliczności, przypadkiem! Stara ciotka, przywiązana do was jak do rodzonych dzieci nie zasługuje na zaufanie! Ładnie, ładnie!
Celinka całując ją w rękę, rzekła:
— Owszem, ja zaraz chciałam cioci powiedzieć.
— A któż ci bronił?
— Ciocia jakoś humoru nie miała — rzekła Celinka nieśmiało.
— Cóż bo znowu? czy to ja jestem Herod czy Belzebub? Humoru ciotka nie miała! tak jak gdyby była istotą siejącą dokoła postrach i zgrozę! Ale mniejsza o to, może rzeczywiście ten krok jest trafnym, może Stefan wpływem swoim zdoła powrócić nam marnotrawnego syna. Ale powiedz mi też, Celinko, czy Stefan od razu cię usłuchał? czy nie oponował, nie namyślał się?
— Nic a nic.
— No, to będzie z niego pantofel, jak dwa a dwa cztery... Jestem tego pewna; zresztą wszyscy mężczyzni w tym rodzie byli bardzo zacni ludzie — ale, Bogiem a prawdą, zawsze ich żony za nos wodziły!
— To dla Celinki doskonały prognostyk — rzekła, śmiejąc się Mania.
— Wcale sobie tego nie życzę; nie jestem stworzona ani do rozkazywania, ani też do wodzenia za nos, jak ciocia powiada.
— Dla czego nie, moja panno? Każda kobieta stworzona jest do rozkazywania — jedna rozkazuje hałaśliwie i głośno, druga łagodnie, delikatnie, nieznacznie, ale każda na swojem postawi. Zdaje mi się, kochana Celinko, że ty należeć będziesz do tej drugiej kategorji despotek.
— Zkądże znowu?
— Znam ja ciebie, znam dobrze, i znałam już takie kobiety. Gdy inne gniewają się, spazmują, płaczą, taka jak ty przymili się mężowi, pogłaszcze go pod brodę i co tylko zechce to z nim zrobi. Może lepszem nawet jest takie usposobienie, aniżeli temperament żywy i prędki.
Mania śmiała się.
— Ciociu, a jakże ja, według cioci zdania, zachowywać się będę z moim przyszłym; jeżeli mnie kiedy kto zechce, notabene?
— Ty!? alboż ja wiem? tyś jeszcze lalkami bawić się powinna.
— O, przepraszam bardzo, moje lalki już dawno dostały chleb łaskawy, porozdawałam je wszystkie co do jednej.
Na dziedzińcu turkot dał się słyszeć. Pani Karwacka żywo pobiegła do okna.
— A, to gość! — zawołała.
— Kto? kto, ciociu?
— Ksiądz kanonik... ale, rzecz dziwna, dla czego nie zajechał tu wprost do nas, tylko przed oficynę i poszedł złożyć wizytę panu Kajetanowi?
— Może interes ma do niego, proszę cioci, ale przecież i nas nie ominie.
— Spodziewam się — rzekła ciotka — jakżeby mógł nas mijać? Chodź Maniu ze mną, trzeba jakieś przyjęcie przysposobić. Celinka zaś niech czeka na gościa.
To mówiąc, pani Karwacka szybko wyszła z pokoju wraz z Manią. Celinka pozostała sama w pokoju.
Usiadła na fotelu przy oknie i utonęła w dumaniach. Myśl jej wybiegała daleko, do ukochanego, do brata, przeczucia jakieś smutne ją trapiły. Dla czego? nie umiała sobie dobrze zdać sprawy, lecz zdawało się jej, że jakaś chmura czarna, ołowiana, ciężka, wisi nad jej głową. Trapiły ją jakieś widma przykre, na odpędzenie których ani sposobu, ani siły nie miała. Duży pokój, w którym się już mrok wieczorny rozgościł, robił na niej bardzo przykre wrażenie.
Niedawno ojciec jej w tym pokoju na katafalku leżał, a ogromne, blado-różowemi kwiatami obciążone oleandry, otaczały trumnę.
Zdawało się Celince, że z każdego kąta tej obszernej komnaty duchy jakieś wychodzą, że na portretach prababek poruszają się koronki, że ją coś niby mgła otacza.
Chcąc się otrząsnąć z tych wrażeń niemiłych i przykrych, pobiegła żywo do okna i otworzyła je naoścież.
Na dziedzińcu, przed oficyną, w której stary rządca mieszkał, stał ekwipaż kanonika, duża, starego fasonu najtyczanka, a przy dyszlu dwa łyse, tłuste kasztany. Chłop w czapce rogatej kiwał się, drzemiąc na koźle, konie oganiały się uprzykrzonym muchom i komarom.
Ksiądz z kwadrans czasu w oficynie zabawił. Poczem pan Kajetan przeprowadził go do drzwi dworku, a konie do stajni odesłał.
Celinka ujrzawszy gościa, na ganek wybiegła.
Wysoka, wysmukła, w czarnej sukni żałobnej, szerokiemi, krepą pokrytemi taśmami obszytej, z włosami splecionymi w dwa grube warkocze, z bladą twarzyczką i załzawionemi oczami, dziewczę to wyglądało jak uosobienie smutku.
Powitawszy księdza, wprowadziła go do pokoju, najwygodniejszy fotel podsunęła.
— Jakoś mi smutna jesteś, panieneczko moja — rzekł ksiądz — ale nie poddawaj się temu. Ten, który nas zasmucił, pocieszyć potrafi.
— Ja też, księże kanoniku, smutki moje z rezygnacją znoszę... Nie sarkam.
— Oho! smutki! zaraz smutki! ja tylko o jednym twoim smutku wiem dopiero. Ojca poczciwego straciłaś... ale taka była wola Boża. On, stary, poszedł na spoczynek, poszedł tam, dokąd nas wszystkich kiedyś powołają, ale tobie, dziecko moje, dopiero się życie zaczyna. Czegóż więc masz płakać i narzekać? Wszak nie zaznałaś jeszcze w życiu nic złego, a nawet po prawdzie, to i życia nie znasz wcale.
— Nie będę jednak skryta — przyznaję, że jestem ciągle smutna... płaczę nieraz, choć sama nie wiem czego... jakieś przeczucia przykre...
— Śmiej się z tego, Celinko, cóż to ty nie chrześcianka jesteś, żebyś w jakie przeczucia wierzyć miała?
— Nie wierzę... a jednak...
— Odpędź to od siebie precz, o czem innem myśl raczej. Wszakże za mąż wychodzisz niedługo.
— Tak jest — odrzekła — wychodzę.
— Winszuję ci, kochaneczko, winszuję wyboru. Chłopak dobry, poczciwy. Otóż to, gdyby twój ojciec nieboszczyk żył jeszcze, pobłogosławiłby ten związek serdecznie. Po jego myśli to jest. A gdzież jest teraz ten twój kawaler? pojechał, jak słyszę.
— Pojechał, księże kanoniku — do Stasia, o którego jesteśmy niespokojne.
— A to dobrze, to bardzo dobrze, to mu się chwali, kochana Celinko. Tak, pojechał, więc teraz już rozumiem twój smutek. Do kawalera asińdzce dobrodziejce tęskno...
— Ależ, zapewniam księdza kanonika...
— Nie zapewniaj, duszko, bo znam ja was dobrze, wszystkieście takie. Niejedna z was to i przy ślubie niby to płacze, a jednem okiem uśmiecha się do niego. Znam ja was, moje panny, znam dobrze...
— Cóż robić? gdybyśmy nawet były takiemi, jak ksiądz kanonik powiada, to...
— No, to... panie dobrodzieju, niech wszystkie będą takie jak ty, poczciwe, dobre dziewczęta.
W tej chwili światło wniesiono i pani Karwacka wraz z Manią weszły do pokoju.
— Witamy, witamy! — mówiła pani Karwacka — szkoda tylko, że tak rzadko mamy tę miłą sposobność.
— Wybaczyć należy staremu. — Już to teraz nie mogę ja, jak to dawniej bywało, często z domu wyruszyć, aby dobrych przyjaciół odwiedzić. Siódmy krzyżyk ma swoje prawa, pani dobrodziejko, przypomina ciągle o potrzebie wywczasu, wypoczynku. Nie bywam też już nigdzie prawie, do was zaś wyjątkowo tylko przyjechałem.
— Dziękujemy serdecznie, tembardziej, że potrzebowałyśmy w naszem opuszczeniu życzliwego słowa... pociechy.
— No, po to się też przyjechało, moje panie; nie martwcie się... bliższe kłopoty jakoś we dwóch, z poczciwym człowiekiem staraliśmy się zażegnać o tyle, o ile można było, a dalej co będzie zobaczymy — jak Bóg da — tymczasem do jakiegoś czasu możecie być spokojne.
— Jakżeż mamy dziękować? — szepnęła Celinka.
— Nijak, moja panienko, żadnych podziękowań nie chcemy; zrobiliśmy z regentem co nam powinność nakazywała, przez przyjaźń dla waszego ojca i przez życzliwość dla was moje panny. Obowiązek spełniliśmy — nic nad to.
— O! nie każdy go dziś spełnia, księże kanoniku — rzekła pani Karwacka wzruszona — dla tego w imieniu tych biednych sierot...
Ksiądz, pragnąc pochwał i podziękowań uniknąć, rozmowę w żart obrócił.
— Proszę! — rzekł — co mi to za biedne sieroty. Jedna już niedługo pójdzie na swoje gospodarstwo — druga tylko patrzeć także, kiedy każe ogłaszać zapowiedzi.
— To niby ja? — rzekła Mania.
— A no, naturalnie, że nie pani Karwacka, ani ja — tylko ty, mała szczebiotko.
— Ja nie chcę zapowiedzi, po co mam spadać z ambony...
— No, jak nie chcesz, to ci indult dadzą, ale na jedno to wyjdzie. Widzi więc pani dobrodziejka, że nie takie to znów biedne te sierotki. Ojciec zostawił im tyle mienia, że się o nic nie zakłopoczą, a Wszechmocny Ojciec wszystkich ludzi, dał im dobre serduszka, piękną urodę...
— Eh, niech no tak naszej urody ksiądz kanonik nie chwali, bośmy gotowe jeszcze uwierzyć i wyobrazić sobie, że jesteśmy ładne dziewczyny...
— Wiecie wy o tem i bezemnie, codzień wam to zwierciadło powiada... Ale oto i pan Kajetan — rzekł ksiądz, widząc nadchodzącego rządcę.
— Właśnie, proszę księdza kanonika dobrodzieja, kazałem pańskie konie wyprządz, koniczyny świeżej im dać; zawszeć spory kawałek drogi przeleciały.
— A to niedobrze, kochany Kajetanie, to bardzo niedobrze!
— Dla czego?
— Nie znasz pan mego Maćka! jak się potem zacznie guzdrać z zaprzęgiem, to ja się od was i o północy nie wydostanę.
— To nasi ludzie pomogą.
— Chyba... byle go tylko mogli dobudzić, bo jak nieborak uśnie, to mu nad uszami z armat strzelać można.
— Niech ksiądz dobrodziej będzie spokojny, już ja go obudzę.
— No mniejsza zresztą o niego.
— W ostatnim razie — rzekła Mania — możemy księdza kanonika naszemi końmi odesłać.
— O, co to, to już nie! moja panno, za żadne skarby. Szkoda mi moich starych kości na potłuczenie.
— Zkądżeż? przecież my jeździmy.
— Co tam, choćbyś spadła z bryczki, to odskoczysz jak piłka i nic ci nie będzie, a ja, grat, potłukłbym się na nic. Już to najlepiej mnie moje szkapy dowiozą, niezbyt spiesznie, ale równo, kłusikiem do samego domu przed wrota zajadą i zarżą, żeby im bramę otworzono. Mądre koniska, już mi ośmnaście lat służą i jeszcze nigdy wypadku nie miałem, tembardziej, że mój Maciek w nocy nic nie widzi.
— I ksiądz kanonik trzyma go za stangreta?
— A ma się rozumieć, moja pani dobrodziejko, taki do nocnej jazdy najlepszy, bo koniom nie przeszkadza.
— Nie rozumiem — rzekł pan Kajetan.
— Jednak tak jest. Maciek spi na koźle, ja sobie dumam i pacierze odmawiam, a koniska spieszą do domu tymczasem — mają one swój rozum, znają drogę, dla tego też nigdy wypadku nie miałem. A przecież nieraz wypadnie w nocy po psich drogach różnych, do chorego pojechać. Więc też Maniu, nie częstuj mnie swoim ekwipażem, bo dla mnie mój najwygodniejszy jest i najbezpieczniejszy.
Pani Karwacka tymczasem odkorkowała butelkę i w piękne, kryształowe kieliszki wina nalała.
— Księże kanoniku — rzekła — panie Kajetanie, proszę bardzo...
Ksiądz podniósł kieliszek do góry, przypatrywał mu się trochę, skosztował i rzekł:
— Zkądże to pani Karwacka tak dobrze zna się na winie?
— Jakto?
— A no, postawiliście to co macie najlepszego w całej piwnicy. Znam ja przecież wasze wina doskonale, bo z nieboszczykiem panem Zakrzewskim i z regentem kupowaliśmy zawsze do współki.
— Istotnie dobre wino — rzekł pan Kajetan.
— Et, co tam jegomość gadasz — dobre! to mało powiedziane, że dobre, to wyborne wino — choremu także dać można.
Mania umoczyła usta w kieliszku i skrzywiła się.
— Co panowie widzą w tem dobrego? szkaradzieństwo! cierpkie aż się zimno robi!
— Także mi znawczyni!
Mania śmiejąc się, usiłowała bronić swego zdania.
— Czekajno, kochanie — rzekł kanonik — przyjdzie czas, że zmienisz swe przekonanie na tym punkcie.
Pan Kajetan na gospodarskie kwestje zwrócił rozmowę. Opowiadał o zbiorach, o tem jak stodoły pozapełniał, jak duże sterty na polach popostawiał. Pani Karwacka także w tej rozmowie przyjmowała udział, gdyż z całym biegiem gospodarstwa doskonale obznajomioną była.
Gawędząc o różnych drobnych powszedniego życia kłopotach, słuchając relacji pana Kajetana i wesołego szczebiotania Mani, ksiądz nie zauważył nawet, że godzina już późna; machinalnie dopiero na zegarek spojrzawszy, spostrzegł że już północ niedaleko.
— Bójcie się Boga! — rzekł — a kiedyż ja się do domu dostanę! To zawsze tak z wami! Poślijcie, panie Kajetanie, co prędzej, niech tam Maćka obudzą, niech zajeżdża zaraz.
Panny usiłowały jeszcze zatrzymać gościa, ale ten nawet słuchać nie chciał.
— Dobrze wam mówić, moje dzieci, jutro możecie spać dokąd się wam podoba, a ja mam zatrudnienie od rana. Ale mniejsza — stało się. Chciałem tylko, zanim się szanowny Maciuś wygrzebie, prosić was, moje państwo, żebyście mi zaraz jak pan Stefan powróci, dali znać. Bardzo wdzięczny wam będę.
— Owszem, nie zaniedbamy tego uczynić.
— A kiedyż się go spodziewacie? Panno Celino, asińdźka musisz bo o tem coś wiedzieć?
— Nic a nic nie wiem, proszę księdza kanonika, i niespokojną bardzo jestem.
— No, uspokój się, moje dziecko, uspokój, nic im obudwom nie będzie — powrócą.
Maciek nadspodziewanie prędko dał się obudzić i zajechał. Kanonik, pożegnany serdecznie, w płaszcz się otulił i zasiadł na swej szerokiej bryce. Konie ruszyły.
Noc była piękna, niebo gwiazdami usiane, wietrzyk trącał gałązkami drzew przydrożnych. Gdy już z pół mili drogi ujechali, ksiądz odezwał się do swego stangreta:
— Maciek! słuchajno, Maciek!
Maciek uparcie milczał. Kanonik trącił go w łokieć.
— Maćku, Maćku! a nie spijże tak, bo jeszcze spadniesz na ziemię i potłuczesz się...
— Ej, prosę jegomości dobrodzieja, dyć jo nie spię... Gdzieby ta zaś w drodze cłek społ?
— A dlaczegoż nie słyszysz, jak cię wołać?
— Bo mi było krzynkę markotno i takem się jeno zamedytował paskudnie.
— O czem, mój Maćku? zmartwienie jakie masz?
— Nie, prosę dobrodzieja, jeno mi się cościć niedobrego śniło...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.