Latarnia czarnoxięzka/II/Tom I/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1844
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały Oddział II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.
WYJAZD. SKĄPIEC.

ROZDZIAŁ III.



NAPRÓŻNO starał się August wszelkiemi sposobami, wrócić dawną wesołość, życie, choć pozór szczęścia Stanisławowi. Nic go rozruszać nie mogło. Tęsknił i nudził się w domu wyraźnie, ziéwał széroko, w dzień pragnął wieczora, wieczorem klął noc i chciał dnia, a oczéwiście nie kontent był ze wszystkiego. Pieszczoty Matyldy, szczebiotanie dziecka, ani go rozweselić, ani rozmarszczyć nie mogły — czasem dość niechętnie i nie grzecznie odpychał ich od siebie. Przejażdżki za dom z początku rzadsze, poczęły się pod rozmaitemi pretextami stawać częstsze a częstsze — a z nich powracał Staś, nie wiele weselszy. Ta tylko korzyść znich widoczną była, że się w domu potém, jeszcze bardziéj nudził.
Biédny August, próżno lekarstwa szukał. Skutkiem przywiązania do siostrzeńca wnikał on w stan jego duszy, wcielał się w niego i odgadywał co się z nim działo. Potém rozumował i przemyślał.
— To co widzę musi być koniecznością, mówił w sobie. — Człowiek wszystkiém się przesyca, gdy używa bez miary. Najczystsze szczęście, spowszednieje nieprzerwane. W pewien sposób przeciwności są potrzebne. Młody namiętny jak Staś człowiek, musiał przyjść nie pomierném użyciem szczęścia, do przesytu. W piérwszych chwilach zdaje się ono nie wyczerpane, aż gdy dno czary czarne postrzeżesz, przekonasz się że wszystko ma koniec. Jeden dwadzieścia lat życia, drugi dziesięć dni, spożywa swój kęs pomyślności. Stasiowi potrzeba rozrywki, dystrakcij, podróży, aby po nieco dłuższém oddaleniu zdomu, uczuł swoje domowe szczęście.
Z wszystkiém się oswaja, do tego stopnia, że się potém nic nie widzi. Trzeba go odwiéść — koniecznie go odwiéść.
Dawne życie rycerskie ślachty, to miało w sobie lepszego, że zajmując człowieka, odrywając od domu, niedając mu niewieściéć, stokroć potém droższym czyniło spoczynek, pokój domowy i ciszę swojéj zagrody — wywiozę go ale gdzie? ale jak i pod jakim pretextem?
Nie długo August szukał pretextu, Staś sam mu się nastręczył z projektami podróży, które nieustannie po głowie mu chodziły. Wybiérał się raz do Warszawy, to znów za granicę do wód, z żoną, bez żony. Co dzień robił projekta i nazajutrz je odmieniał, znać było, że walczył jeszcze z sobą. Z początku nie ośmielił się wyjawić z myślami przed wujem, a gdy ten na wpół drogi go spotkał, Staś z najwyższém uniesieniem, przyznał się że marzył także o podróży.
— Więc cóż ci przeszkadza jéchać? spytał go August.
— Juściż — zapewne — nic mi nie przeszkadza — odrzekł zaambarassowany widocznie Stanisław. — Ale widzisz wujaszku — tyś nigdy nie był żonaty, i nie wiész, że od żony — że —
— Wiém doskonale, że wszystkie przywiązane i poczciwe żony jak twoja, cieszyć się nie mogą z wyjazdu ulubionego męża, ale jestem przekonany, że żadna z nich, nawet w dobrze zrozumianym interessie własnym, męża przyszytego do sukni trzymać nie będzie. Ja sam ją uprzedzę o podróży jeśli chcesz.
— Bardzo dobrze — i —
— I powiém jéj, żem ją doradził, żem cię na nią namówił, i że towarzyszyć ci będę.
— Jako anioł stróż mojéj wierności małżeńskiéj, nie prawdaż? I Staś się rozśmiał.
— Ty żartujesz, rzekł August, ale kto wié, czy przytomność chłodnego jak ja człowieka, nie może być użyteczną młodemu jak ty — i gotowemu —
— Gdybym był tak gotów na wszystko jak sądzisz wujaszku, nie wiele by twoja obecność pomogła.
— Mylisz się, musiał byś miéć wstyd. —
— Wstyd? a cóż wstyd pomaga? Człowiek bardzo często wstydząc się, głębiéj jeszcze grąży się, w to, co czuje niegodném siebie i występném.
— To jak do człowieka.
— Jak do namiętności, ja myślę, —
— Do obojga — jeśli chcesz. — Człowiek jest jedną stroną, a namiętność drugą w téj walce.
— Zapewne, ale dajmy pokój temu traktatowi o urojonych namiętnościach i wybiérajmy się w drogę.
— Zgoda — wybiérajmy się, ja idę do Matyldy i uprzedzę ją. — Ale — a propos — dokądże jedziemy, bo dotąd wiémy tylko że wyjeżdżamy.
— Ja myślę, że —
— Że — dokądże?
— Do Warszawy —
— Zgoda na Warszawę, zawszem serdecznie lubił, to wesołe, trzpiotowate i pełne życia miasto. — Chcąc się zabawić, niemożna wybrać lepszego miasteczka.
— Waruję tylko, dodał August, że ponieważ jedziemy bez interessu pilnego, bez pośpiechu, korzystać będziemy z podróży dla widzenia kraju i ludzi.
— Najchętniéj, i zbiérać będziemy po drodze historje wszystkich kwestarzy, choćby miały być tak próżne jak ostatnia, dodał Staś śmiejąc się.
Po tych słowach rozeszli się i August wprost udał się do Matyldy, któréj projekt podróży oznajmił. Matyldzie łzy się zakręciły w oczach, mdło się zrobiło, ale prędko przyszła do siebie.
— Jestem pewna, mówiła w duchu, że to inwencja Augusta, Staś by nigdy nie przedsięwziął tak długiéj i bez celu podróży — albo jeśliby jechał, wszakby mógł mnie wziąść z sobą.
Zapytany w kąciku, z wymówkami i łzami, Stanisław tak się niezgrabnie tłómaczył przed żoną, że ona ugruntowała się w przekonaniu, iż August wymyślił tę podróż i Stasia na nią, prawie gwałtem namówił. A po cichu gniéwała się na Augusta i wieczorem słowa do niego nie przemówiła; tymczasem Staś odzyskał w chwili swój wesoły kawalerski humor, śpiéwał, skakał, kręcił się wybiérając w podróż, i oko trochę doświadczeńszéj i mniéj uprzedzonéj kobiéty, łatwo byłoby poznało, że gwałtem namówiony inaczéj by się sposobił do drogi. Matylda jednak nie straciła przekonania, że August wciągnął dla swojéj przyjemności, przez egoizm, który przeklinała, biédnego Stasia — w tę nudną dla niego przejażdżkę:
Obiecano powrócić jak najprędzéj, a Staś całując żonę w czoło, dał słowo pisywać co tydzień, gdziekolwiek znajdować się będzie. Konie stały przed gankiem, tłumoki zapakowano, August stał w paltocie, z laską w ręku, gotów wsiadać, lecz smutny. — Staś po dziesięć razy wracał płaczącą żegnać Matyldę. Nareście siedli do powozu i ruszyli, oglądając się jeszcze i machając chustką do stojącéj na ganku, smutnéj, opuszczonéj żony.
Jak przed wyjazdem z domu, August pewien był siebie, pełen wiary w krok do którego wiódł Stasia i obiecywał sobie najpiękniéjsze skutki z podróży, tak teraz, gdy już wyjechali, nagle, jak zwykle bywa, wątpić począł o skuteczności swego lekarstwa.
— Kto wié, mówił w duchu, jaki z tego skutek być może. A nuż Staś się gdzie zbałamuci, rozkocha, nie będęż miał na sumieniu, nie będęż odpowiedzialny za to przed Matyldą? Bezpotrzebnie wziąłem ten ciężar na siebie — ale stało się — muszę go pilnować! Ciężkie rzemiosło! pilnować młodego, zapalonego chłopca, który przysięgam, już marzy o kobiétach, wypadkach — i układa jak zdradzi żonę i jakie będzie miał potém zgryzoty. Nie trzeba mu dać się zamyślać, bo myśli przygotowują do uczynków.
To mówiąc w duchu — począł August obojętną ze Stasiem rozmowę, którą jak mógł utrzymywał, z wielkiém utrapieniem towarzysza podróży, żądającego zostać z myślami i marzeniami własnemi.
— Na noc, rzekł August, wiozę cię do naszego krewnego, pana Marszałka Sulmirzyckiego.
— A! do tego skąpca! zawołał Stanisław, chyba chcesz wuju, abyśmy z głodu u niego pochorowali się — a jeśli nas raczy przyjąć jeszcze.
— Nie bój się, ja odpowiadam za wszystko. Warto téż coś przycierpiéć, byle zobaczyć zblizka człowieka, jakiemu podobnego, na kilkadziesiąt mil w koło nie znajdziesz. Gdyby Molière żył, dałbym mu go, jako ciekawe studium — Tym czasem ty korzystać będziesz i nauczysz się, jak się robią wielkie fortuny.
— Juściż nie skąpstwem, wuju!
— Nie jedném skąpstwem to pewna, ale skąpstwo jest wielką do tego pomocą. Skąpstwem nie nabywa się grosz, ale przemysłem; ono zaś utrzymuje nabyte i niedaje mu się rozchodzić, ono składa z rozbitych groszy, produkcyjne kapitały. Nasz skąpiec wart jest widzenia, bo niepodobny ile wiém, do żadnego z opisywanych i znanych. Jest to osobny gatunek skąpca zaszczepionego na przemysłowiczu.
— Wyznaję jednak, że wolałbym sto razy nocować w karczmie i wygodniéj by nam było, niż na téj wizycie, na któréj będziemy głodni i do tego ambarassowani.
— Spuść się na mnie — nasz Sulmirzycki wart trochę fatygi i kłopotu, minąć go byłoby największym błędem, na piérwszym kroku naszéj podróży.
— Uważaj bo oto się zbliżamy.
Jakoż mimo mocnego już i coraz bardziéj padającego zmroku, pokrywającego dalszy widok, ujrzał Staś przesuwające się mimo siebie i powozu wielkie białe jakieś budowle, które mu August tłumaczył — To gorzelnia, to browar, to cukrowarnia, tu sukiennia; to blich, to fabryka świéc.
— Więc to miasteczko?
— Wieś tylko.
Stanęli przy wielkiéj porządnéj karczmie, w środku wsi zbudowanéj, spytać o pana, ale o bytności jego w domu nikt nie wiedział. O podal widać było za stawem i rzeczką, w gęstwinie drzew biélejące ściany, słomą pokrytego domu, pojechali mało uczęszczaną drogą, na któréj najwidoczniéjszym śladem, był porozrzucany niedawno wywożony nawóz słomiasty. Do koła domu ściskały się zabudowania gospodarskie, ogromne stodoły, magazyny, owczarnie, obory, stajnie murowane, bite z gliny, plecione z chrustu, stawione z drzewa. Każdy budynek otaczały rozłożyste, kanadyjskie topole.
Na drodze pusto było, pusto koło budowli, pusto we dworze, pod którego zatarassowaną bramę podjechali nareście. Dwór stał na obszernym dziedzińcu, którego trawnik zasiany był widać owsem, bo po nim jeszcze żółta ścierń pozostała. Żywéj duszy koło domu — wrota zabite i drągiem poprzecznym zawalone, śladu nawet zajazdu nie widać.
— To widocznie pustka, rzekł Staś.
— Mówię ci że to dom mieszkalny Sulmirzyckiego.
— Więc chyba od roku nikt u niego nie był?
— Bardzo być może — I od roku także może sam marszałek nigdzie nie wyruszył; ale nie mniéj pewna, że to jest dziedziniec i dwór.
— Ależ wszystkie okna okiennicami pozabijane,
— To tylko z téj strony, od podwórza i drogi.
Służący z wielką pracą odważył drąg zapiérający bramę, poodsuwał kołki i kocz wtoczył się w dziedziniec po grudowatéj ziemi, aż pod zamknięty i zabity ganek.
August wysiadł — Chodźmy rzekł, szukać pana.
— Dokąd?
— Zobaczysz — Byleby tylko nas psy nie zjadły.
W téj chwili właśnie, dwa ogromne morągowate brytany, wysunęły się z za węgła, i na widok ludzi, których spotykać wcale nie były przywykłe, poczęły przeraźliwą wrzawę, August musiał się cofnąć do powozu.
— Czekajmy, rzekł, ktoś wyjść musi.
Po dość długiém oczekiwaniu, znowu z za węgła od prawéj strony, od małego ganeczka, do którego przystępu psy broniły zażarcie, ukazała się łysa, siwiejąca, odrobiną włosów pokryta głowa, parą oczków błyszczących ciekawie się przybyłym przypatrująca.
— Hola! mosanie, zawołał Staś — prosiemy tutaj.
Głowa cofnęła się i znikła, a psy znowu w najlepsze ujadać zaczęły. Minęło minut kilka i głowa siwa ukazała się nareście, a za nią pół ciała, potém całe ciało człowieka starego, zgarbionego, kładącego ciasny kaftan na rękę, która weń z wielkim oporem się wciskała. Człowiek ten miał spodnie łosiowe wyszlifowane noszeniem, buty długie, kaftan bez barwy zawiązywany na tasiemeczki na piersiach; a drugi siwy sukienny, na wiérzch piérwszego mający się włożyć. Ale to było dopiéro desiderandum.
Z jedną ręką w rękawie, drugą przy nadziei rękawa, postąpił stary ku przyjezdnym, z miną zafrasowaną i nie radą.
— Jak się ma Wincenty? pozdrowił August. A co tam dobrego słychać? Pan jest w domu?
— Niéma pana.
— Niéma! doprawdy niéma? spytał August znowu.
Stary zamilkł, cisnąc ciągle rękę do nieposłusznego rękawa.
— Pewnie niéma?
— Nie, niéma.
— Czy to jak dla wszystkich, czy to jak dla mnie?
— Ale kiedy niéma?
— To może, jeśli nie w domu, w ogrodzie, w stajni?
— Nie — pojechał!
— Dokądże pojechał!
— Albo ja wiém!
— Na taką drogę, na taką porę!
— Kiedy bo pan nie wierzy.
— Bo wiém że jest w domu.
— Jak to panie?
— Wiém że jest.
— A to niech pan szuka.
— Odwiozłem mu nawet mały dłużek i chciałem oddać, dodał August trącając Stasia.
Na te słowa stary podniósł głowę widocznie zafrasowany i pomięszany, nie wiedząc co powiedziéć.
— Ale kiedy go niéma.
Stary się rozśmiał i wskazał na prawo ku ganeczkowi, potém ruszył ramionami.
— A może jest, czy ja wiém, może powrócił, bo miał powrócić dziś, a ja tutaj siedzę — to może niewiém — może i powrócił.
— Prowadź że nas!
Wysiedli, stary jeszcze nie naciągnąwszy rękawa, podreptał przodem oglądając się i tak wiódł na ganeczek, pokazał ręką na korytarz długi, a sam został u drzwi.
— Chodźmy, rzekł August.
Weszli w ciemną, długą sień, na któréj obie strony otwiérały się drzwi — niektóre z nich były hermetycznie zamknięte, inne bez zamków, zabite drągami, inne otworem stały.
August z zimną krwią zaglądał przez dziurki od kluczów.
— Tu owies, mówił, tu jakieś graty stare, tu uprząż zbutwiała, tu ciemno — ale gdzieś przecie znaleźć gospodarza musiemy. Weszli do jednéj izby, gdzie Wincenty rozłożył był swój warsztat szewcki i krawiecki, ale prócz kota nikogo nie było. Stary Wincenty szewc i krawiec, a w potrzebie nagłéj rymarz i stolarz, na rozkazy pana, żył tu od lat kilkudziesiąt w ciupce z zabitém oknem, pełnéj wyziewów dziegciu, smoły, skór i stęchlizny.
— Niedaleko i pan być musi.
Zapukali do blizkich drzwi, ale nie było odpowiedzi, August zajrzał przez dziurkę.
— Jest, rzekł, jest, tylko się przyczaił.
Zapukał powtóre. —
— Do nóg upadam marszałka.
Chwila upłynęła w milczeniu.
— Panie Marszałku! nasze uszanowanie!
Cóś nareście zaczęło się szamotać, dréptać i drzwi odryglowały się, nieco przetworzyły, głowa ukazała ostrożnie.
— Kto tam? dał się słyszéć cichy głos chrapliwy.
— August.... z siostrzeńcem przybyli złożyć uszanowanie stryjowi — i —
— A — a — a — Pan August! a! a! a!
Głos podnosił się od cichego, do wykrzyknika prawie.
— O to gość! o to gość! a czemuż mi znać nie dali, o to gość! Bardzo mi miło! kochany August! A to siostrzeniec? Niechże go uściskam, kochany kuzynek! Bardzo mi miło! Hm! jakże mi przykro! musieliście czekać! Ha! może wam powiedzieli że mnie niéma? A to widzicie zamykam się od tych niegodziwych sądowych, co mnie najéżdżają i obdziérają. Przeszłego tygodnia byłem zmuszony dwóm skórę przetrzepać, i teraz będę miał śledztwo.
I Marszałek zaczął wołać na całe gardło: Wincenty! który pośpieszył, kaftan wiérzchni jeszcze na jednym tylko mając rękawie, bo drugiego zaprzestał już nakładać, sądząc że się może bez téj pracy obejdzie, gdy goście pana w domu nie znajdą.
— Konie do stajni — rozpakować! naturalnie będziecie nocowali!
Staś obejrzał się ciekawie po pokoju który był ciasny, maleńki, o jedném oknie wychodzącém w gęstwinę ogrodu; dwoje drzwi wiodło z niego w prawo i lewo, oboje zamknięte na antabki i kłódki. W pokoju tym, był stół zarzucony ogromnémi xięgami rejestrowémi i raportami z folwarków i fabryk, kanapka stara na nogach kręconych, pomalowana czarno, dwa krzesełka niegdyś żółtą trypą wybite, kantorek bombiasty, klucze na kołkach, kilka par butów, samowar w kominie i kufer o kilku kłódkach i żelaznym pręcie.
Marszałek Sulmirzycki, człowiek mogący mieć lat sześćdziesiąt, dosyć jeszcze czerstwy, trochę zgarbiony, z oczkami czarnemi żywo latającemi, i ogromnémi stérczącemi od głowy uszami, z nosem napuszczonym na wargi, z których jedna tylko spadająca wystawała i zwisła; miał na sobie wytarty surdut podbity futerkiem, buty ciepłe i kafftanik wełniany siny pod spodem.
— Siadajcież, siadajcie — A może będziecie co pić albo jeść? Hę?
August milczał, Staś za nim.
— Juściż choć herbaty napijecie się — Nastaw samowar, Wincenty.
Goście usiedli oczekując na obiecaną herbatę, która tém potrzebniéjszą wydawała się, że pokój był nie opalany.
August zaciérał ręce.
— Co to, czy nie chłodno? spytał Marszałek.
— Trochę!
— Doprawdy! Ja to tak przywykłem do chłodu, że go nieczuję, powiadają że to w czerstwości ciało utrzymuje — A u nas dodał, tyle kosztuje opał. Nie mogę się go do fabryk nastarczyć. Mam téż takie opętane piece, że choć najmocniéj napalą, to do drugiego dnia wystygnie — dałem tedy pokój i już wolę całkiem nieopalać, to próżna praca!
— Ha! no! jakże tam? co słychać? spytał po chwili Angusta — Ceny zboża, urodzaje i handel? jak idą?
— Jak zawsze, nie najlepiéj.
— Nie najlepiéj! proszę! Zaraz państwu służyć będę, pójdę tylko rozdysponuję.
Wyszedł i pomruczawszy coś w korytarzu, powrócił, siadł przy Auguście; począł go klepać po kolanie i odezwał się znowu z czułością.
— Jakżem rad że widzę! prawdziwie cieszę się niezmiernie!
Uściskał Augusta i natychmiast odwracając się krzyknął na Wincentego.
— Hola! Wincenty! Herbata.
Wincenty wszedł w jednym rękawie, jak zawsze, bo drugiego jeszcze nie miał czasu nałożyć.
— A co herbata?
— Proszę no pana —
Poczęli coś szeptać.
— Jakto może być? zawołał Marszałek.
— Cóż to się stało? spytał August.
— Hm! a! to nieszczęście! powiada mi Wincenty, że cukru zapomnieli kupić.
— Jeśli marszałek pozwoli, my mamy wszystko swoje.
— Ale jakże mam pozwolić! w moim domu! zmiłuj się — To się musi znaléść! Wincenty kiwnął głową i rzekł ze stoicką bezczelnością.
— Niéma panie i nie będzie.
— Każ podać nasz podróżny kufereczek, rzekł August.
— Ale zmiłuj się! zawołał marszałek.
Wincenty wyszedł i powrócił z kuferkiem podróżnym, któren postawił przy drzwiach.
— Na taką bo fatalną porę natrafiliście! dodał niby zafrasowany Marszałek, właśnie i kucharza niéma.
— To nic, jest nasz, rzekł August.
— Wprawdzie mam kuchtę, ale spiżarnie pozamykane i klucznica wybrała mi się na jarmark. Loch zamknięty! Muszę chyba posłać po nią — Chciałem was uczęstować najlepszém winem mojém. To jak na złość! jak na umyślnie! Niechże choć owsa koniom dadzą — rzekł donośnie.
Wszedł Wincenty.
— Niéma panie młóconego, ostatek oddali pańskim koniom.
— Ale to nie może być, to nie może być! zakrzyczał Marszałek, takich miłych gości tak przyjmować!
Zaczął ściskać Augusta i Stasia i protestować się z przywiązaniem i przyjaźnią.
— Co pomyślicie o moim domu, co powiécie po takiém przyjęciu!
— Zmiłuj sie Marszałku bez ceremonij — rzekł August, po kuzynowsku.
— Masz rację, wiec już nie będę robił ceremonij — Po owies, poszlecie sobie na wieś, dostaną pewnie, albo lepiéj każę zawołać gumiennego, dajcie mi dwa złote, a on wam kupi.
August dał rubla i rzekł:
— Niechże i siana kupi.
— Siano u mnie jest! odpowiedział marszałek, każę dać, tylko pewno go wasze konie jeść nie będą, bo niedobre, grube, lepiéj kupić. Zaraz wam każę resztę przyniéść.
Wyszedł, August ze Stasiem rozśmieli się półgębkiem i spojrzeli po sobie, a choć dla ciemności w pokoju niepostrzegli uśmiéchu i wejrzenia swego, domyślili się ich.
Po chwilce drzwi się otwarły i Marszałek wtoczył znowu.
— Prawdziwie, zawołał, nie pojmuję już tego? Wszak to i świécy niéma? Ta przeklęta klucznica wszystko pozamykała!
— Każem swoje oprawić, rzekł August i wyszedł z kolei, dać rozkazy służącemu. Wkrótce wniesiono w podróżnych srébrnych lichtarzach, dwie woskowe świéce i herbatę urządzoną przez kamerdynera Augusta.
Marszałek przypatrzył się wprzód lichtarzom, które podnosząc w ręku ważył, potém jednę z świéc zgasił.
August sądząc, że się to stało przypadkiem, zapalił ją. Marszałek podkradł się i zgasił znowu.
— Co to jest? że ta świéca gaśnie?
— Przepraszam — odpowiedział gospodarz, to ja zgasiłem ją — światło mi na oczy szkodzi, nie mogę zniéść dwóch świéc razem.
— A, to co innego.
Podano herbatę — Marszałek przyjął ją z uśmiechém i posmakowawszy, dorzucił cukru kawałek.
— Wyborna, rzekł, dawno, takiéj niepiłem, wyborna, zamawiam sobie drugą szklankę.
Zaczęta rozmowa, toczyła się o rozmaitych przedmiotach; gospodarz utrzymywał ją z żywością i dawał dowody wielkiego rozsądku, głębokich wiadomości zwłaszcza w przedmiocie handlu i przemysłu. Nieraz zdziwili się nasi goście, niespodziéwaną uwagą, postrzeżeniem dowodzącém niepospolicie uorganizowanéj głowy. Z zimną krwią i wesołém obliczém, popijał Marszałek cudzą herbatę, i bawił gości przynajmniéj, gdy ich nie traktował, to go wprawdzie nic nie kosztowało.
Kucharz Augusta z zapasów podróżnych, przygotował wieczerzę, którą Marszałek przyjął jak rzecz najnaturalniéjszą w świecie, zajadał smaczno bardzo, i w skutek zapewne podsycenia, stał się weselszym jeszcze i bardziéj ożywionym niż wprzódy.
August ze Stasiem zagryzali sobie usta ilekroć wspomnieli śmiészne swoje położenie, ale gospodarz zdawał się go niewidziéć, lub miéć za zupełnie naturalne.
Wincenty, który kręcił się czasami po pokoju, zawsze tylko w kaftanie na jeden rękaw włożonym, zapewne wnosząc że nie warto go kłaść, kiedy niedługo zrzucać będzie potrzeba — spoglądał na herbatę i wieczerzę, okiem zimnego postrzegacza. Wcale się temu nie dziwił.
Dla ludzi potrzeba téż było, jak dla koni, jak dla powozów, zaopatrzyć się za dworem, bo we dworze albo istotnie wszelkich zapasów brakło, albo wcale nie dla gości przeznaczone były.
Marszałek sam żył zwykle kartoflami na zimno, potrawami, które oszczędzając opału raz tylko w tydzień gotowano, chlebem, rybką żydowską i wszystkiém co go najmniéj kosztować mogło. Miał zapasy w domu, ale od nich klucza nie dobywał, chyba w ostateczności.
Lubił ón i pojmował wszystko; dobrą kuchnię, dobre towarzystwo, piękne ubranie, piękne urządzenie domu, ale admirując to u innych, korzystając kiedy mógł, sam nie naśladował nikogo i sobie wcale niedogadzał[1]. Po herbacie i wieczerzy, potrzeba było myśléć o spaniu. Marszałek wyszukał w szufladce klucza na rzemyczku, otworzył drzwi boczne i wyznaczył bliski pokój dla gości. Był to dość obszerny salonik dawniéj, ale opuszczony zupełnie i nie opalany od dawna, napróżno się przymawiano do ognia na kominku, nic to nie pomogło, gospodarz był głuchy, a dosłyszawszy z musu o chłodzie, jął dowodzić wielkich skutków zimna na utrzymanie czerstwości ciała.
Zaczęto słać łóżka na dwóch zbutwiałych czarnym włosieniem pokrytych kanapach. Marszałek chodził po pokoju i zdawał się ciekawie oglądać salonik, jakby go dawno nie widział.
— Mój Boże, rzekł po chwili — Jak to wszystko na świecie nie ubłaganie się niszczy. Napróżno się chowa, oszczędza, w schowaniu zjada rdza, wilgoć, pył; a używając, niszczy używanie, niéma sposobu.
— Jedne tylko piéniądze, używaniem się nie niszczą, gdy się ich roztropnie używa, rzekł August.
— A! nie mów mi pan tego, nie mów, odparł Marszałek! Co mnie te fabryki kosztują, co zakłady gospodarskie, a ile przynoszą! Obacz Wacpan rejestra!
— Niezechcesz ich pokazać?
— Owszem, ale się zdziwisz, jak to mało czyni potrąciwszy koszta utrzymania, opłaty oflicyalistów i t. d.
— Wieleż naprzykład?
— Gdyby i dwadzieścia procentów, to mało, rzekł Marszałek, piérwszy pożar co przyjdzie może wszystko zniszczyć.
— A assekuracja?
— To zbyt drogo kosztuje, wolę pilnować.
— Przy tak wielkich dochodach, mógłby się pan jednak zebrać na opłatę assekuracij.
Przy wielkich dochodach, odparł zimno Marszałek — Wacpan pewnie myślisz, że ja mam miljony?
— Niechybnie, tym bardziéj, że ich nie używasz!
— Jak to nie używam?
— Przecież Marszałku —
— Przecież przeszłego roku powiozłem z sobą do Kijowa 30,000 rubli srebrnych karbowanych. — No i co na to powiész? ledwiem miał o czém powrócić do domu.
— Cóżeś z niémi zrobił?
— Oddałem na Bank.
Marszałek wyrzekł to z najzimniéjszą krwią w świecie i westchnął.
August rozśmiał się na całe gardło.
— Dla kogóż zbiérasz? zmiłuj się.
— Dla kogo? Naturalnie dla siebie.
— Kiedyż użyjesz?
— Wszakże używam, kochany Auguście, używam tak jak... mi najmiléj — to się nazywa spodziéwam się używać.
— Ani słowa —
Chwilę jeszcze pogadawszy, pochodziwszy od krzeseł, do kanap i zwierciadeł, na których śledził gospodarz, czy ich czas nieuszkodził, rozeszli się nareście, dając sobie dobra noc.
Goście nieśmieli rozmawiać, wiedząc o blizkiém sąsiedztwie Marszałka i w krótce cichość przerywana tylko szczekaniem psów, nastąpiła. W pół godziny poczęło się jakieś brząkanie kluczów, chodzenie i Staś który spał bliżéj drzwi, usłyszał wyraźnie następującą rozmowę, gospodarza z Wincentym.
— Zebrałeś ty kości z wieczerzy dla psów?
— A jakże panie.
— I chléb co się został?
— I chléb.
— A herbatę? pewnie wyrzucili! Ty wiész że ją wybornie pić można drugi raz, a nie, to do wódek na szynki zda się dla zafarbowania.
— A jakże panie.
— Koniom owsa mniéjszą miarę trzeba było dać. Gdyby kupowali w karczmie nie dali by im większéj — wszystko jedno że brali u nas w Magazynie. Siano ty wiész po czemu?
— Po trzy grosze wiązka.
— W karczmie maleńkie wiązki, trzeba było i u nas takie powiązać.
— A jakże panie — taż są.
— Obszedłeś ty dokoła dwór?
— Dwa razy.
— A cóż?
— Nic — spokojnie.
— Byłeś gdy ludziom jeść dawali?
— Byłem panie, jak zawsze, pod miarą i wagą.
— Niech się nie obżérają, bo potém tylko cérulika a cérulika potrzeba, cérulik nie ruszy się bez dwózłotowki.
— Nie przedawałeś dziś plewy?
— Nie panie, żydzi nie przyjechali.
— Poprawiłeś mnie buty?
— Rzemienia niéma panie.
— Jakto niéma? żeby z półtory pary butów nie można jednéj wysztukować.
— Podeszwy się starły.
— Ty mnie zawsze durzysz temi podeszwami, a to nie może być, żebym ja ich tyle darł!
— Niech się pan przekona, niech zobaczy.
— Na to ty szewc żebyś połatał.
— Kiedy w kawałki podarte.
— Ale od czegóżeś szewc, i jész mój chléb?
Wincenty westchnął ciężko.
— Tylkoć panie chléb.
— Nie grzész! nie grzész! a co ja lepszego mam od ciebie?
— Już to prawda panie, odparł Wincenty, tylko że pan ma pociechę w tych pieniądzach, w zbiorze, a ja —
— Bałwan jesteś, naprzód że ja niémam i nie zbiéram, bo mnie strasznie te fabryki i officjaliści zjadają, a powtóre że powinieneś się pocieszać tém, że poskramiasz żądze ciała i nie grzészysz niepohamowaném obżarstwem, co jak wiész —
August który za boki się brał, słuchając ze Stasiem, szepnął mu po cichu:
— Wiész jak Marszałek odprawia ubogich? Oto gdy przyjdzie do niego żebrak — powiada — Idź mój kochany — idź, niechcę się sprzeciwiać woli Bożéj. Chciał cię widać P. Bóg ukarać i uczynił ubogim — święta wola Jego — idź mój kochany.
— To szyderstwo, rzekł Staś.
— Kto wié, może to przekonanie, które wyrabia tylko namiętność, odparł August. Marszałek nie lżéjszy jest i nie lepszy dla siebie jak dla drugich. Umiérający ze zbytku krwi, gdy mu zagrożono śmiercią, jeśli jéj puścić nie każe, z przywołanym targował się cérulikiem, i gdy ten dwa złote zażądał, odprawił go woląc umrzéć niż tyle zapłacić. Szczęściem był tam ktoś, co te dwa złote ze swojéj kieszeni potajemnie zaofiarował. Był to jeden z officjalistów Marszałka.
Rozmowa tymczasem ciągnęła się daléj za drzwiami.
— Mój kochany, mówił poważnie Marszałek — a gdzie reszta skóry od tamtych butów?
— Jaka reszta panie?
— O! niby niewiész.
— Zrzynki panie.
— A cóż to z tego że zrzynki, daj tu schować. No — a teraz, dodał po chwilce — idź ty w swoją stronę, a ja w swoją — obejdziesz wszystkich stróżów koło budowli, krzycząc werda — ja także pójdę zajrzéć gdzie niegdzie. A idąc mój kochany, dodał znowu, mów sobie pacierze, to czasu niestracisz — najdroższa rzecz — to czas — Idź że idź, bo i ja wychodzę.
Marszałek widać się wybiérał, pozamykał wszystko, zgasił świéce i po ciemku puścił się na swoją nocną wycieczkę. Nasi podróżni w dobrą godzinę potém zbudzeni zostali jego powrotem, ale zaledwie się zdrzémnęli, znowu ich stukot jakiś wybił ze snu.
— A dokąd to Marszałku, tak późno, czy tak rano? spytał August przeze drzwi.
— Druga godzina — idę do wołowni, potrzeba parobków pobudzić i zobaczyć co się tam dzieje w gorzelni — Jchmość śpijcie jeszcze, bo ciemno, a nie macie co robić, korzystajcie z czasu.
Niedługo zabawiwszy, powrócił gospodarz, położył się, ale około czwartéj, znowu wstał i poczęła się rozmowa z Wincentym, który ziéwał przeraźliwie w progu stojąc.
— Siadaj kochanku do roboty — rzekł Marszałek, kończ mój surdut.
— Niéma przy czém?
— Jak to?
— Światła.
— A świéczka com ci dał, ty widzę expensujesz jak szalony.
— Ale to temu trzy dni, a ja co dzień o czwartéj wstaję.
— Pewnie knot często obcinasz? hę! przyznaj się.
— Inaczéj nie jasno się pali.
— A na cóż jasno, byle się paliła? dziwni ludzie, nie podobna was oszczędności nauczyć — Idź do sukienni i zobacz czy powstawali.
Wincenty wyszedł.
Zaczęło nareście świtać i nasi goście zerwali się z zimnéj pościeli, aby co prędzéj uciéc z tego domu. Nastawiono samowar. Marszałek wszedł do pokoju.
— A co to, myślicie pić herbatę? Ot może bym i ja się z wami napił. Czuję chłodno!
I usiadł.
August spytał w téj chwili po kilku słowach nakręconych umyślnie o zdrowie Marszałkowéj?
Na wspomnienie żony, zaczerwienił się gospodarz, wstał i odrzekł obojętnie:
— Niewiém, niewidujemy się.
— Jak to? zupełnie.
— Zupełnie, nie mogliśmy się pogodzić — Zbyt to wielka pani dla mnie, a ja dla niéj chudy pachołek. Chciała trzymać służącą, miéć osobny powóz i konie, pod śmiésznym pretextem, że nas na to stało. Chciała wreście, żeby zimą codzień w piecach palili i co dzień jeść gotowali. No, na to, to już nie mogłem pozwolić. Utrzymywała, że choruje z zimna i głodu, chociaż to tylko był fortel kobiécy. Nic tak nie utrzymuje życia jak chłód i skromne jedzenie.
To mówiąc napił się trochę herbaty, postawił szklankę i daléj ciągnął:
— Teraz ona żyje na swojém, ja na swojém i lepiéj nam z tém. Żal mi tylko, żem się stracił na ożenienie, w którem się nie rozważnie wdał, bez potrzeby.
Marszałek westchnął. Pakowano, goście się zabiérali do wyjazdu, gospodarz najuprzejmiéj zapraszał ich, aby dłużéj zostali. Widać jednak że im było dosyć przyjęcia i odwiedzin, bo dłużéj zostać niechcieli.
Marszałek przeprowadził ich do ganku z Wincentym, któremu polecił zatarassować bramę jak najmocniéj za niémi. Gdy wyjechali z dziedzińca, August rzekł do Stasia.
— Wiész, wiele intraty ma pan Sulmirzycki?
— Nie wiém.
— Trzy kroć przeszło, i co rok dobra kupuje. Widziałeś jak żyje. Dodam, że gdy do Kijowa jedzie z pieniędzmi, nigdy inaczéj jak jednym koniem i z jednym człowiekiem.







  1. — A kości, rzekł z cicha Marszałek do Wincentego, kości zbierz dla psów podwórzowych.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.