Latarnia czarnoxięzka/I/Tom I/Rozdział VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Latarnia czarnoxięzka
Podtytuł Obrazy naszych czasów
Wydawca S. Orgelbrand
Data wyd. 1843
Druk M. Chmielewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ VI.
XIĄŻE MYŚLIWY.



W pośrodku salonu Staś i August stali i uśmiéchali się do siebie.
— A wiész wujaszku, rzekł Staś zanosząc się od stłumionego śmiéchu, jeśli gospodarz podobny do domu, jeżeli pac wart pałaca, to doskonały macie exemplarz dorobkowicza!
— Cicho! cicho! gotowi nas słuchać podedrzwiami, odpowiedział August, kładnąc palec na ustach. Zobaczysz, zobaczysz, dziw się tylko wszystkiemu, graj jak możesz wielkie uszanowanie i przejęcie dostojnością marszałkowską gospodarza, chwal roboty kanwowe panny Adelaidy; — a nie zapominaj o tém, że ten pan Marszałek, którego jedyną dziedziczką, jest córka, jakkolwiek piegowata i nadto może na swoje lata okrągła — da jéj kilka tysięcy dusz w posagu!
— Cóż to, czy wujaszek myślisz mi już kamień do szyi uwiązać i żenić tutaj.
Wuj uściskał siostrzeńca.
— Nie bój się, nie bój — nie będę cię zaraz swatał; dam tak tylko zdaleka do zrozumienia, że, że mógłbyś się starać — że jesteś bogaty, że mój majątek przejdzie na ciebie — Zobaczysz dopiéro, jak cię tu przyjmować będą. — Ale to — otóż któś idzie.
Był to Marszałek, który podczesawszy resztę włosów do góry, napiąwszy krzyżyk przy fraku, zaciérając ręce wchodził do salonu.
— A, szanownego sąsiada dobrodzieja, nieoszacowanego i rzadkiego gościa. Przepraszam, żem się zaraz nie stawił. Interessa, panie dobrodzieju, interessa, korrespondencye. Właśnie siedziałem nad listem Xięcia N. — któren.
— Mojego siostrzeńca pana Stanisława... mam honor prezentować.
— Ani chybi pomyślał Marszałek, w duchu, pretendent do Adelaidy —
— Bardzo mi przyjemnie — mam honor, proszę siadać, dodał głośno. — Zadzwonił.
— Héj! kozak powiédz kamerdynerowi niech dają śniadanie, oznajmić pani Marszałkowéj że są goście, pewnie się zaczytała, ona co tak lubi lekturę. A pan dobrodziéj z daleka? spytał Marszałek Stasia. —
— Majątki moje, rzekł umyślnie Staś, położone są w innéj stronie kraju — a w tych, które tu mam nie mieszkam, piérwszy raz jestem w tych stronach.
— Majątki moje —! a w tych które tu mam! powtórzył w duchu Marszałek, to cóś bogatego. Dobrze by było, dodał naradzając się w duchu kazać Adelaidzie włożyć suknię mienioną i bransoletki nowe — Ale — no, no! poczekajmy.
— Mój siostrzeniec, przerwał August — chciał poznać okolice i celniéjsze domy odwiédzić, wczoraj byliśmy u Hrabiów dziś pośpieszyliśmy.
— Widocznie chce się żenić — pomyślał Marszałek, ale im się Hrabianka niepodobała i wiedzą że niéma posagu prócz ojcowskich długów i matczynych grzéchów; przyjechali zobaczyć Adelaidę —
— Bardzo jestem wdzięczen, rzekł głośno aha! bardzo jestem wdzięczen. Hrabia poczciwy nasz Hrabia, jak się tam ma. Co? zawsze tłusty? zawsze wesół?
— A! zawsze — odpowiedział August.
— A Hrabina zawsze smutna? Ale dajmy pokój obmowie. Czemuż bo niedają śniadania? Hej! zadzwonił znowu — Śniadanie, prędko śniadanie. A na ucho kozakowi szepnął. Włożyć nową liberją, tę z blachami słyszysz? —
— Pani się pyta o obiedzie?
— Powiedz pani, żeby był co się nazywa — co się nazywa! słyszysz —
— Słyszę panie. Wyszedł.
— Skończyłeś już pan marszałek, rzekł August, koło swego — pałacu.
— Jak pan widzisz zupełnie, odpowiedział gospodarz prędko — Sam się tém zajmowałem, moją inwencją i gustem wszystko; bo ja lubię sam tém kierować i niechwaląc się znam się na tém trochę.
— To widoczne, rzekł Staś, nikt tak nie potrafi dogodzić, jak kiedy się kto sam zna i pokieruje —
— Nic pewniejszego. I wewnątrz także sam wszystko urządziłem, rzekł Marszałek. Moim gustem — A już to przyznam się państwu, nie mało kosztowało, ale kiedy komu pan Bóg dał.
— Potrzeba, rzekł August, użyć, naturalnie. —
— To téż się i używa. Już to pani Marszałkowa spokojnie sobie bawi się lekturą, a ja wszystko — ja wszystko. Ale! niewiém czy rzadki mój gość i szanowny Sąsiad, widział ostatnie roboty marszałkównéj, mojéj córki?
— Nie, ostatnich —
— A! właśnie te są najprzedniéjsze — Cuda panie dokazuje na téj kanwie! Ja to się wydziwić nie mogę, zkąd jéj tych konceptów stanie! Prawda ma desenie, no! ale deseń a haft, to co innego panie! To wiadomo! Ot, panie naprzykład, ta poduszka, w guście (jakże się ten gust nazywa?) w najnowszym guście rakaka? tak! tak. Albo niepiękna! A ta druga, gdzie widziemy Araba na Arabskim koniu wśród arabskiéj pustyni.
— I to robota córki pana Marszałka? spytał Staś, wskazując jeszcze jedną poduszkę —
— Panny Marszałkównéj! a tak! a tak! własna! własna! — Bukiet z róż, i tulipanów. Co za naturalność. Co mówię, ta naturalność i naturę przechodzi, takiéj świéżości i kolorów niéma w naturze. Albo ściég panie? ściég nowy, wypukły! A! to osobliwszych talentów dziewcz — nieskończył i poprawił się — marszałkówna.
Staś tylko co śmiéchem nie parsknął ale się w czas wstrzymał i nosa utarł. August spójrzał po obrazach, jakby przypadkiem; Marszałek który chodził za jego oczyma, dostrzegł tego.
— Nic nowego podobno, niémam tutaj rzekł, nic — Znane! znane!
Teraz Staś zaczął się przypatrywać — Marszałek podbiegł ku niemu, niemógł wytrzymać i zaczął tłumaczyć.
— To jest angielski sztych, Tipo-Saiba, nieszczęśliwego, Tipo-Saiba, pan wié historją Tipo-Saiba?
— Wiém ją —
— Otóż to śmierć jego — to ostatnia bitwa — a tu.
Przerwał służący, który wszedł w nowéj liberij i cóś szeptał do ucha gospodarzowi. —
— Zapnij się, mruknął Marszałek —
Służący się zapiął i poszedł.
— To są olejne obrazy, kończył opowiadanie amfitrjon — olejne kosztowne oryginały. Ten wyobraża Wniebowzięcie, oryginał Rabrandta.
— Rembrandta? spytał Staś —
— Tak Rabranta panie! Znawcy to niezmiernie chwalą i ja chwalę — ale znajduję dodał, że ten Rabrant, miał zły zwyczaj ciemno bardzo malować — tak, że nic prawie na jego oryginałach dostrzedz niemożna. Wszakże ja tu jednego anioła skrzydła znalazłem i z tąd wnoszę, że to jest Wniebowzięcie, — A to panie, Rubensa, noga — a raczéj musi tam być cóś więcéj niż noga, ale tylko noga widoczna, śliczna noga —
— Przepyszna noga! rzekł Staś —
— Domyślam się, że to jakiś filozof starożytności.
— Zupełnie noga filozofa! rzekł August — niewątpliwie. Jak to pan Marszałek trafnie zgaduje —
— Ha! ha! Już to ja — mogę się pochlubić, że — nieco znam się na tém. — To panie rzekł ciągnąc daléj, jest wnętrze świątyni, które poznaję potém że widzę wschody dość wyraźne.
— Tak to są wschody —
— Marmurowe wschody — rzekł Marszałek, ma to być oryginał Brandta który malował zawsze pejzaże. Jedno z najwyborniéjszych dzieł jego, zapłacone przezemnie sto czątych. I nie drogo, na oryginał bo ja się kocham w oryginałach. Drugi traci na karty, a ja na obrazy, kto co lubi. —
— Gust wszystkich ukształconych ludzi —
Marszałek się ukłonił.
— Nie znajduje pan, że to piękny zégar, kupiłem go u Grabowskiego w Żytomiérzu — kocham się w sztukach? Słyszał pan jak gra walce — La! la! la! la. — Zaraz będzie grał, ja go nastawię.
Szczęściem wniesiono na dwóch ogromnych srébrnych tacach śniadanie. Tu nieco się przerwała rozmowa. Weszła téż sama pani Marszałkowa, ustrojona w nową mantylkę i w wielką powagę, utrzymującą się milczeniem i kiwaniem głowy. Na ten raz nawet wiedząc już o przybyciu młodego człowieka, którego jak wszystkich młodych ludzi, miała w podejrzeniu starania się o córkę — była poważniéjsza i surowsza niż wprzódy, lękając się, aby zbyt wielkich nadziei nie powziął nieznajomy jeszcze kawaler.
Za chwilę drugiemi drzwiami, miss Jenny, wsunęła się z panną Adelaidą, która dygnąwszy zasiadła do krosienek, zawsze u okna w salonie stojących, aby goście w chwili fabrykacij, mogli podziwiać arcydzieła włóczkowe Marszałkównéj.
— Moja córka, rzekł Marszałek uśmiéchając się.
— Co za szczęśliwe podobieństwo do ojca rzekł August.
Marszałek z przyzwoitą skromnością się uśmiéchnął. Przystąpiono do śniadania, które się zalecało doborem materjałów, drogo, jak sam Marszałek powiadał, bardzo drogo skupionych.
— Ten sér, niech pan powącha — Chester prawdziwy — Hrabia niemógł się go odjeść. Z Odessy — konfitury kijowskie! od Bałabuchy, niéma jak kijowskie. Mówią, że, do Paryża biorą konfitury z Kijowa! Wino — extra fein — niech no pan raczy skosztować —
I tak daléj.
Marszałkowa z przyzwoitą powagą, to się w pół uśmiéchała, to kiwała głową; to spoglądała na córkę. Adelaida ukradkiem mierzyła oczyma Stasia, i ona także, w każdym przybywającym lękała się kochanka, bała się natrętnego męża! mierzyła więc oczyma przybyłego ciekawie, chciwie, ale tak ostrożnie, że ile razy on na nią się obejrzał, widział tylko wiszące jéj loki nad krosienkami, nic więcéj.
Był to jakiś fatalny dzień dla dostojnego gospodarza i sądzono mu było przyjmować bez końca, gdyż ledwie rozpoczęto, śniadanie, drzwi salonu otwarły się i wszedł gość nowy.
Marszałek powitał go poufale, Marszałkowa skinieniem i szybkiém odwróceniem głowy, marszałkówna rumieńcem, który tém się odznaczał, że pokrył na chwilę wszystkie piegi, zdobiące téj twarzyczkę.
Nowy gość, był to niegdy młody człowiek, widocznie życzący sobie uchodzić jeszcze za młodego, wysoki, chudy, wytwornie ubrany, w żółtych rękawiczkach z laską w ręku, lornetką na łańcuszku, brodą hiszpańską obfitą i petersburskim tupetem. — Nie potrzeba było rumieńca panny, żeby w nim poznać pretendenta, do okrągłéj jéj ręki. Był to jeden z tych panów, piękne noszących imie i ciężkie ubóstwo na plecach, co jeżdżą od pałacu do pałacu, wąchając posagów i pragnąc uszczęśliwić swém xięstwem bogatą jaką dziedziczkę.
Nowo przybyły ni mniéj ni więcéj, był xięciem; ale xięciem bez xięstwa, co gorzéj bez dachu nawet, xięciem in partibus. Znany w okolicy jako pretendent do wszystkich bogatych panien, pędził życie swobodne, w nadziejach ożenienia i podróżach. —
Marszałek jak widziemy, przyjął go poufale, Marszałkowa zimno, a Marszałkówna rumiano. Niestety — ona jedna czuła bicie serca, na myśl że może być xiężną.!! ona jedna w tym domu wzdychała, za odjeżdżającym. Nawet, o cudzie niewieściego serca ulubowała sobie w długiéj smutnéj postawie xięcia, którego w sąsiedztwie znano pod nazwiskiem — Chevalier de la triste figure, zachwycała się potajemnie, jego dystyngwowanemi manjerami, jego szepleniawą mową, wyrazem i grą wyżółkłéj fiziognomij i ogniem szarych jego oczu.
Marszałek jakkolwiek wysoce ceniący, połączenie z domem xiążęcym, jakkolwiek wielce uradowany, jego staraniem o Adelaidę; nie decydował się jednak, oddać mu jéj — Wiedział że był zrujnowany, i że nieumiał się rządzić, lękał się xiążęcéj ręki w swoim worku — Marszałkowa na rozkaz swego męża posłuszna, kwaśno przyjmowała xięcia.
Niech to będzie w zapasie — ja myślę mówił Marszałek, że się co lepszego trafi — Ani zrażać i odstręczać, ani przyciągać; na polityce xięcia trzymać, na polityce —
I trzymano na polityce xięcia jak pokurcia na łańcuchu, a że niémiał Jaśnie Oświécony, nic lepszego upatrzonego, jeździł do marszałkowstwa.
— Przytém téż, mówił sobie Marszałek w duchu — niech ludzie gadają, że się xiąże stara. A taki choć on goły, zawsze xiąże, xięciem — To i drugich zwabi — wybierzemy. —
Biédny jednak xiąże, niecierpliwił się już trochę, przydługiém oczekiwaniem o głodzie, na miljony Marszałka i nareszcie postanowił jak mówił — brusquer la chose. W tym to celu przyjechał teraz. Ale najgorzéj trafił, bo właśnie kiedy Marszałek odurzony majątkami pana Stanisława, marzył o wielkiéj fortunie swéj córki, widząc już w nim starającego się niezawodnie.
Przyjęto więc xięcia na zimno; ale przywykłego do różnych wypadków, mało to obeszło. Niezważał ani na napuszenie się extra ordynaryjne gospodarza, ani na kwaśną minę saméj pani i położywszy kapelusz, przemówiwszy kilka słów do panny, jakby dla okazania celu swych odwiedzin; wziął się do śniadania.
Rozmowa przerwana, wiązać się zaczęła znowu powoli; chociaż Marszałek stracił był zupełnie zapał i przytomność umysłu.
Po żółtych rękawiczkach xięcia i fraku jego, domyślał się, przeczuwał krok stanowczy, niewiedział co począć — Odepchnąć xięcia niémiał siły — bo jak xięciu powiedziéć — Niechcemy Waszéj Xiążęcéj Mości, mimo jego mitry, suchości i uczoności nieporównanéj w grach towarzyskich — przyjąć także niémiał ochoty, bo mu serce szeptało, że Adelaida, która tak cudownie wyszywała poduszki, powinna była znaleść nietylko xięcia ale bogatego Xięcia, oceniającego jéj talent, wdzięki, piegi i posag. Widocznie więc Marszałek zbił się z tropu splątał, a że on był głową domu, za jego pomięszaniem poszło pomięszanie żony i jedynego dziecka. Wstrząśnienie to nawet dało się uczuć na twarzy Miss Jenny guwernantki; mającéj serce czułe, przejmujące się troskami otaczających ją osób.
Staś który porozumiał łatwo, co się działo, jeden na przekor wszystkim wesół był i ożywiony. Zachwycał się poduszkami panny Adelaidy i erudycją Marszałka, rozpytywał się o ogród angielski, któren od razu poznał z okna patrząc, po kołkach stojących wielkiemi partiami na tak zwanym trawniku, pił, jadł i śmiał się z każdego nawet konceptu xiążęcego.
Biedny Xiąże dodawał sobie odwagi dowcipując, bo w sercu miał jéj niewiele. Tego dnia miał się los jego rozwiązać, grał banko: a w okolicy niebyło już panny bogatéj, od któréj by grzecznego odmówienia, miéjscowym językiem harbuzem zwanego, nie odebrał. Drżał myśląc, że i tu go może spotkać; oklepana formuła.
— Wielce dla nas zaszczytném jest żądanie W. X. Mości, ale — i t. d. Bał się strasznie tego — ale —
Marszałek wziąwszy zręcznie pod rękę Augusta, wyprowadził go niby niechcący do drugiego pokoju.
August domyślił się od razu, do czego ten manewr prowadził.
— Miły bardzo człowiek?
— Kto? Xiąże? spytał August.
— A! nie, nie o Xięciu mówię — rzekł Marszałek. Chociaż, między nami mówiąc i Xiąże i Xiąże — bardzo uczony i przyjemny człowiek, celuje w grach towarzyskich. Wyborny w cenzurowaném, nieporównany w gotowalni — Między nami mówiąc — stara się od dawna o Adel..... o Marszałkównę — ale nie jestem decydowany. Nic niéma — zupełnie słyszę nic niéma.
— Nic, to trochę za mało — rzekł August.
— A Adelaida może poczekać, młoda jeszcze, niechcielibyśmy ją wydawać tak młodo.
August który ją znał zawsze równie młodą od lat sześciu, mimowolnie to sobie przypomniał; a Marszałek po chwilce powtórzył, jakby wracając do piérwszéj rozmowy.
— Bardzo miły człowiek — siostrzeniec pański.
— W istocie, rzekł August poważnie, choć to mój najbliższy krewny (i przyszły dziedzic, pomyślał marszałek — eo ipso) — choć mi go niewypada chwalić, ale niepodobna się wstrzymać. Wyborny chłopiec, edukacją skończył za granicą, teraz sobie szczęśliwie używa życia i jest czego używać, dwadzieścia kilka lat, majątek czysty i wcale niemały — Szczęśliwy chłopiec.
— A nawet przystojny, rzekł Marszałek z miną wielkiego wynalazcy.
— Podobny do matki, smutnie już i serjo, powiedział August.
— To rodzony siostrzeniec?
— Rodzony —
— Bardzo jestem wdzięczen, za — żeto jest — żeśmy tak miłą uczynili znajomość. I Marszałek się skłonił.
— A wracając do Xięcia, wracając do Xięcia, my jesteśmy starzy przyjaciele, chciéj mi poradzić — Nie domyślasz się; mówił Marszałek pragnący od razu za piérwszą wizytą wybadać Augusta — Jak mi radzisz? czy przyjąć jego propozycją? Jestem pewny, że przyjechał z formalném oświadczeniem — He! Jak mi pan radzisz.
— Piękny tytuł? rzekł August trochę szydersko.
— Goły tytuł! odpowiedział Marszałek. Stare przysłowie. Co po tytule, gdy nic w szkatule.
— To prawda! powtórzył August wykręcając się i śmiejąc w duchu. —
— To prawda! prawda! rzekł Marszałek. I jak mi pan radzisz?
— Nie śmiem radzić?
— To znaczy, rzekł w duchu Marszałek że nie radzi, a zatém, że przyjechali z projektem, a zatém wstrzymać się potrzeba — Nie darmo mam głowę —
Weszli do salonu znowu.
Tu już Stasia zastali, przy Marszałkowéj, która z największą w świecie powagą, milczała, usiłując pełném uczucia milczeniem, utrzymywać rozmowę. Xiąże siedział przy krosienkach panny Adelaidy, sparty na lasce swojéj, a Miss Jenny, która niedarmo brała dwieście pięćdziesiąt dukatów tuż przy krosienkach także, przytomnością swoją, starała się zapobiédz zbytniemu wylaniu affektów Jego Xiążęcéj Mości.
Na widok Marszałka, Xiąże powstał od krosienek i zbliżył się do niego z uśmiéchem słodziuchnym.
— Dawnom niémiał przyjemności służyć Panu Marszałkowi — prawdziwie zatęskniłem. Hrabia.... niechciał mnie dziś jeszcze puścić, alem się gwałtem wyrwał.
Marszałek nosem pokręcił —
— Obowiązany, obowiązany, pomruknął, a w duchu pomyślał. Oto mi w czas przyjechał.!
— Będę miał kilka słówek na osobności — do pomówienia — rzekł Xiąże chcąc już kończyć nieodkładając — potém, potém, gdy goście odjadą, kilka słówek —
Marszałek strząsnął głową i ukłonił się tylko. Rozeszli się zaraz.
Ale program całego dnia nieprzytomnością Marszałka, niesłychanie zakłopotanego, popsuty został. Nic już pokazywać, z niczem się chwalić nie umiał. Najogromniéjsze srébrne półmiski, wielka waza, przeszły niepostrzeżone, niewskazane — niebyło mowy o winach, o potrawach, o niczém, można powiedziéć, że nic nie widzieli goście — Gospodarz walczył z sobą i ledwie potrafił, jako tako odegrywać swoją rolę, Pani Marszałkowa postrzegłszy to, chciała mówić sama i zastąpić miejsce męża, ale skutkiem długiego milczenia, niemogła się przezwyciężyć i niekiedy tylko otwiérała usta, co jednak wzbudzając nieustannie oczekiwanie i nadzieję, mało podsycało rozmowę.
Wkrótce po obiedzie August ze Stasiem odjechali, Xięciu zostawując zupełną swobodę oświadczenia się jak najobszerniéjszego —





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.