Przejdź do zawartości

Kwiat majowy/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Vicente Blasco Ibáñez
Tytuł Kwiat majowy
Podtytuł Powieść
Wydawca Państwowy Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Miejsce wyd. Gdańsk, Warszawa
Tłumacz Franciszek Baturewicz
Tytuł orygin. Flor de mayo
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Po latach jeszcze pamiętano pewien wtorek wielkopostny. Jedni byli świadkami wydarzeń w Cabanal, inni wiedzieli o nich z opowiadań.
Ranek był cudny. Gładka tafla morza, bez najmniejszego drgania, lśniła jak zwierciadło, odbijając jasne promienie słoneczne.
Ryb sprzedawano mnóstwo. Z Targu Walencji wciąż napływały nowe zapotrzebowania. Barki ciągnące sieci płynęły spokojnie ku przylądkowi San Antonio. Trwoga byłaby niewytłumaczona. Niezwykła cisza panująca dokoła, pozwalała rybakom szybko napełniać kosze i dostarczać je z rozradowanem obliczem żonom oczekującym w Cabanal.
Około południa jednak pogoda się zmieniła. Zaczął wiać wiatr wschodni, który zazwyczaj jest bardzo niebezpieczny w zatoce Walencji. Morze marszczyło się coraz bardziej, przybierając brudną barwę. Chmury szybko zasnuły niebo. Wiatr każdą chwilą się wzmagał.
Na brzegu zakotłowało. Ludziom znającym się na niespodziankach morza nie trudno było przewidzieć, że się zbliża burza, która może poczynić spustoszenia w niejednej rodzinie rybaczej.
Biedne kobiety w trzepocących na wietrze spódnicach biegały niespokojnie po brzegu, wołając rozpacznie i polecając się świętym, do których miały nabożeństwo szczególne, gdy tymczasem mężczyźni o bladych zachmurzonych twarzach z papierosem w ustach, wdrapawszy się na barki wyciągnięte na brzeg, spoglądali badawczym wzrokiem wytrawnych marynarzy na ciemny horyzont, to znowuż za chwilę z zaniepokojeniem przenosili wzrok na niezbyt pewne wejście do portu, lub na molo, gdzie się już pieniły fale rozbijając się o wystające rude gromady głazów.
Myśl o niepewnym losie tylu żywicieli rodzin, których burza zaskoczyła na morzu, napełniała trwogą pozostałe na brzegu ich żony. Każdy nowy ryk wichru wywoływał poruszenie gwałtowne gromadzących się tłumów, zdających sobie z przerażeniem sprawę o możliwości rozdarcia się w danej chwili żagla lub zdruzgotania masztu na płynącej barce.
W pewnej jednak chwili na czarnym już niemal horyzoncie ukazał się niby koroneczka piany morskiej, szereg unoszących się do góry, to znowuż kryjących się na rozszalałemi bałwanami żagli.
Barki się zbliżały jak przerażone stado w rozsypce, nurkujące i gnane przez wichr, który zdawał się bawić darciem żagli i wykręcaniem masztów lub steru, aż do chwili, gdy wreszcie szarpnąwszy gwałtownie barką mógł cisnąć ją w głębiny.
Ostatnią i najstraszniejszą jednak walkę z rozszalałym żywiołem musieli rybacy stoczyć już przy samem wejściu do portu. Skoro która z barek zdołała wreszcie przybić do brzegu, rodziny rybaków przemokłych od stóp do głów, rzucały się im w objęcia. Niemal osłupiała postawa uratowanych zdawała się wskazywać, iż się czują jakby zmartwychwstali do niespodziewanego już życia. Wieczór ów na długo pozostał w pamięci mieszkańców Cabanal.
Gromady rozkudłanych, oszalałych prawie z bólu i ochrypłych od rozpaczliwego wołania kobiet, biegały tam i z powrotem na skraju molo, nie zdając sobie sprawy, że mogą być pochłonięte przez groźnie szturmujące fale. Zbryzgane kroplami gorzkiej wody, któremi pluło rozszalałe morze, wpatrywały się w ciemną dal, starając się śledzić na horyzoncie pełną grozy agonję pozostałych na morzu barek.
Niejednej jeszcze brakło. Cóż się z niemi stało? Ach, Boże!... Jakże były szczęśliwe kobiety, które już mogły uściskać na brzegu swych mężów i synów. Pozostali na morzu płynęli gdzieś wśród ciemności w barce, niby w jakiejś trumnie, skaczącej z fali na falę, lub wirującej nad przepastną głębiną i skrzypiącej pod nogami. W jednej chwili mogła być zdruzgotana, lub zalana górą piętrzącej się wody.
Mimo, że deszcz lał przez całą noc, zrozpaczone kobiety pozostały aż do rana na molo wśród ryczących fal. Bez suchej nitki na sobie, siedziały z podwiniętemi nogami na czarnem błocie, zmieszanem z miałem węglowym, błagając rozpacznie głuche niebo, to znowuż rwąc sobie włosy i bluźniąc zapamiętale.
Ranek był bardzo piękny! Słońce uśmiechnięte obłudnie wyłoniło się na horyzoncie ponad równą linję spokojnego, gdzieniegdzie tylko jeszcze zapienionego morza, odbijając się w niem złotemi lekko drżącemi refleksami. Było pięknie, jak gdyby nic szczególnego nie zaszło! A jednak już pierwsze promienie słoneczne ozłociły leżący na brzegu, zaryty częściowo w piasku, pokazujący swoje wnętrzności bryg norweski. Na zdruzgotanych jego masztach powiewały jeszcze resztki żagli.
Nie trudno było się domyślić, że załadowany był drzewem. Ciągle jeszcze bowiem łagodne fale morskie podbijały do brzegu olbrzymie belki oraz grube deski ze śladami piły na sobie. Skoro która ze sztuk drzewa dotarła do brzegu, otaczała ją wnet gromada czarnych żywych punkcików. Drzewo znikało w jednej niemal chwili jakby pochłonięte przez piasek.
Pracowite były owe mrówki. Dla nich burza niosła dobrodziejstwo. Co chwila przez ogrody Ruzafa prześlizgiwały się wspaniałe sztuki drzewa pochodzące z krajów północnych, mające służyć jako materjał na dachy dla nowobudujących się domków.
Korsarze przybrzeżni wesoło popędzali swe juczne zwierzęta, czując się prawymi właścicielami zdobyczy i ani na chwilę nie zastanawiając się nad tem, że jest może zbroczona krwią nieszczęśliwych rozbitków, zastygłych już na piasku.
Policjanci wraz z gapiącym się tłumem tworzyli gromady raczej ciekawe, niż przerażone, dokoła zwłok, pięknych o jasnej cerze młodzieńców. Rozdarte w tem lub owem miejscu ich ubranie pozwalało dostrzec białe, niemal kobiece ich ciało. Oczy niebieskie, mętne i nieruchome zdawały się spoglądać uporczywie w niebo.
Rozbicie brygu norweskiego było jednym z najważniejszych wypadków wśród burzy, na który dzienniki zwróciły szczególniejszą uwagę i skutkiem tego mieszkańcy Walencji całemi gromadami ciągnęli na miejsce katastrofy, by się przyjrzeć z pewnego oddalenia rozbitemu statkowi, wrytemu głęboko w piasek. O barkach rybaczych nie myślano wcale, tak iż nawet jęki kobiet opłakujących nieobecnych swych mężów, wywoływały pewne zdziwienie.
Straty w ludziach były jednak mniejsze, niż przypuszczano z początku. Wraz z rozpogodzeniem się wróciło do portu wiele z tych barek, które uważano już za zatopione.
Niektóre z nich zdołały umknąć przed rozszalałą burzą do Denia, inne zaś do Gandia lub Cullera. Skoro zauważono którą z nich dopływającą do portu, wydawano pełne zapału okrzyki radości i głośno dziękowano świętym patronom czuwającym nad dolą rybaków.
Nie wróciła jednak barka wuja Pascualo, najbardziej nieumęczonego ze wszystkich mieszkańców Cabanal w gromadzeniu zysków, zajmującego się w lecie rybołówstwem, w zimie zaś przemytnictwem. Był to bardzo doświadczony marynarz i znał doskonale brzegi Algieru i Oranu, znajdujące się tuż zaraz, jak się poufale wyrażał, niby o chodniku po drugiej stronie ulicy.
Żona jego, Tona, po tygodniu jeszcze wychodziła codziennie na molo z jednem dzieckiem na ręku, z drugiem zaś czepiącym się jej spódnicy i wypatrywała upragnionej barki. Rozpytując się wszystkich, którzy cośkolwiek mogli powiedzieć jej o Pascualu, nie otrzymując jednakże pocieszających o nim wiadomości, wybuchała płaczem, rwąc sobie włosy i ręce z rozpaczą, że Matka Najświętsza nie zsyła jej żadnego ratunku.
Rybacy, nie mogąc jej nic pewnego powiedzieć, wzruszali tylko ramionami. Widzieli wprawdzie barkę podczas burzy niedaleko przylądka San Antonio, była już jednak bez żagli, nie mogła więc przybić do brzegu. Ktoś nawet zauważył, że bałwan ogromny natarł w pewnej chwili na barkę, ale czy jej nie pochłonął, z całą pewnością nie mógł powiedzieć.
Nieszczęśliwa kobieta, przebywając całemi niemal dniami wraz z dwojgiem dzieci na brzegu, często dochodziła do ostatecznej rozpaczy, to znowuż zapalała się jakąś dziwną nadzieją, aż wreszcie po dwunastu dniach łódź strażnicza, polująca na przemytników, przywlokła za sobą przewróconą, o czarnym oślizgłym kilu barkę, czyniącą wrażenie ponurej trumny. Dokoła barki roiło się mnóstwo różnego rodzaju ryb oraz potworów morskich, czujących dla siebie żer w przedziurawionym kadłubie. Była to barka Pascualo.
Wyciągnięto ją wnet na brzeg i ustawiono kilem na piasku. Maszt był złamany u samej nasady, kadłub zaś pełen wody. Rybacy pragnąć wyczerpać wodę z barki przy pomocy wiader, i szukając oparcia dla nóg wśród splątanych lin oraz koszy, które przypadkiem pozostały podczas katastrofy na barce, natrafili na coś miękkiego i oślizgłego. Aż krzyknęli z przerażenia: musiały to bowiem być czyjeś zwłoki. Mimo jednak odrazy, zanurzywszy ręce w wodzie, wyciągnęli ciało wzdęte, zielonawe, z brzuchem napęczniałym, bliskim pęknięcia. Głowa topielca była raczej jakąś masą odrażającą, cała bowiem, jak zresztą inne części ciała, była poobgryzana przez żarłoczne ryby, nie porzucające do ostatniej chwili swojej zdobyczy. Skurcze giętkich stworzeń udzielały się członkom ciała topielca, sprawiając pełne grozy wrażenie.
Rozpoznano zwłoki. Był to Pascualo, tak jednak straszny, że nawet własna jego żona, wybuchnąwszy łkaniem, nie miała odwagi przyjrzeć się mu bliżej. Silniejsze natarcie bałwanów, powodujących uszkodzenie barki, musiało go rzucić do wnętrza kadłuba, pozbawiając go jednocześnie życia. Tym sposobem grobem jego stała się własna jego barka, przedmiot jego marzeń, dzieło trzydziestu lat oszczędności.
Kumoszki z Cabanal widząc, jak morze obchodzi się z ludźmi, którzy potrafią dowieść jakie daje korzyści, lamentowały głośno niby wynajęte płaczki, idąc na cmentarz za trumną zawierającą poogryzane zwłoki.
Przez cały tydzień jeszcze mówiono ciągle o wuju Pascualo. Potem jednak przypominano go sobie już tylko wtedy, gdy spotkano opłakującą go w dalszym ciągu żonę, która jedno dziecko miała przy piersi, drugie zaś prowadziła za rękę.
Biedna Tona jednak rozpaczała nietylko po mężu. Przed oczami jej stanęło widmo zbliżającej się nędzy, nędzy nie do zniesienia, nędzy przerażającej nawet najbiedniejsze istoty, przyzwyczajone do wszelkich braków, nie mających dachu nad głową, zmuszonych do wyciągania ręki, ażeby zdobyć drobną monetę lub zapleśniałą kromkę chleba.
Jak długo jeszcze pamiętano o jej nieszczęściu, wspomagano ją jałmużną, składkami zbieranemi przez współmieszkańców Cabanal. Trwało to jednak trzy czy cztery miesiące. Ludzie bowiem zazwyczaj prędko zapominają o nieszczęściu innych. Prędko przestano uważać Tonę za wdowę po rozbitku. Widziano w niej tylko dokuczliwą jęczącą żebraczkę, przed którą zamykano drzwi i odwracano się z niechęcią. Czyniły to nawet najlepsze jej przyjaciółki mające dla niej dawniej miłe uśmiechy.
Należała jednak do rzędu tych kobiet, które nie dadzą się zginąć, choćby się wszyscy odwrócili od nich. O, już przecie napłakała się dosyć! Jest matką i ma zdrowe ręce, musi więc nakarmić płaczące swe dzieci.
Mąż nie zostawił jej innego majątku jak tylko ową barkę zdruzgotaną, w której znalazł śmierć swoją. Stojąc na brzegu gniła od wody deszczowej, która się przedostawała do jej wnętrza przez uszkodzony wierzch, to znowuż rozsychała się od upałów, służąc jedynie za schronisko dla całych rojów moskitów.
Tona układała pewien plan. Barka mogła jej się przydać. Grób ojca rodziny da utrzymanie jej i jej dzieciom.
Kuzyn nieboszczyka, Mariano, stary kawaler, uchodzący za bogacza, okazywał pewną życzliwość dla dzieci Pascualo i to właśnie było powodem, że mimo swego skąpstwa pomógł wdowie w urzeczywistnieniu jej zamiarów.
Po środku jednego z boków barki wypiłowano otwór, czyniąc w ten sposób drzwi, w nich zaś niewielką ladę, za którą ustawiono w głębi beczki z alkoholem zwykłym, jałowcówką i winem. Pokład usunięto zupełnie, przykryto zaś barkę dachem z osmolonych desek, co dawało możność większej swobody ruchów w owem schronisku. Przód oraz tył barki przegrodzono resztkami desek i zamieniono na dwie kajutki, z których jedna była odtąd sypialnią wdowy, druga zaś jej dzieci. Nazewnątrz ponad wejściem rozciągał się daszek trzcinowy chroniący od promieni słonecznych dwa dumnie się trzymające choć kulawe stoliki, dokoła których rozmieszczono pół tuzina taboretów plecionych.
Barka żałobna zamieniła się w traktjernię nadbrzeżną, tuż w niedalekiem sąsiedztwie obory dla byków używanych do wyciągania na brzeg barek wracających z połowu. Było to miejsce bardzo ruchliwe.
Kumoszki z Cabanal nie mogły wyjść z podziwu. Tona była istną czarownicą. Natrafiła na doskonałe źródło zysków! Beczki i butelki opróżniały się niemal niepostrzeżenie. Rybacy byli bardzo zadowoleni, że mogli wypić tu parę kieliszków, nie potrzebując już iść jak dawniej spory kawał drogi, aż do Cabanal. Usiadłszy w cieniu pod daszkiem trzcinowym grali w karty, pociągając przytem wspaniały trunek, sprowadzany aż z samej Cuby, jak przysięgała Tona. Czuli się tu dobrze i wstawali z miejsc dopiero gdy trzeba było znowu wypłynąć na morze.
Owa więc barka, mimo że się znajdowała na lądzie, płynęła teraz na pomyślnym wietrze. Nawet wtedy gdy mogła się jeszcze kołysać na falach, ciągnąc za sobą zagarniętą w sieci zdobycz, nie przynosiła tyle zysków, jak obecnie, gdy była zgruchotana przez burzę.
Dowodem tego były nieustanne zmiany i ulepszenia w charakterystycznem urządzeniu barki. Otwory wiodące do obu kajutek, zasłonięte były pięknemi firankami, skoro zaś je uchylono można było dostrzec w głębi nowe materace i poduszki w białych powłoczkach. Na ladzie lśniła wspaniała maszynka do kawy. Barka pomalowana teraz na biało straciła swój wygląd ponury, przypominający trumnę żałobną, oraz katastrofę na morzu. Barkę okalało ogrodzenie trzcinowe, poszerzane od czasu do czasu stosownie do zwiększającego się coraz bardziej gospodarstwa. Po gorącym piasku biegało, podnosząc ze swoistym wdziękiem łapki więcej niż dwadzieścia kur pod dowództwem wojowniczego i krzykliwego koguta przybierającego postawę wyzywającą wobec każdego napotkanego psa, których wiele się błąkało na brzegu. Z poza ogrodzenia donosiło się ciężkie chrząkanie wypasionego wieprza. Tuż przy ladzie pod daszkiem znajdował się piecyk podwójny z płonącym nieustannie ogniem, na którym gotowała się potrawa z ryżu i mięsa lub skwierczała złocąc się wśród błękitnawej pary smażona na oliwie ryba. Słowem, widać tu było we wszystkiem dostatek i powodzenie; Tona uśmiechała się z zadowolenia myśląc o tem, że nic nikomu nie winna i spoglądając na uwieszone obficie pod dachem barki krwawe kiszki, lśniące salcesony, piaty wędzonych tuńczyków, oraz szynki natarte sproszkowanym pieprzem czerwonym. Na ziemi stały napełnione ponętnym płynem beczki, nad niemi zaś ustawione schodkami butelki o różnobarwnej zawartości, na ścianie zaś wisiały różne patelnie, mniejsze i większe, gotowe w każdej chwili stanąć na ogniu ze skwierczącą zawartością.
I pomyśleć tylko, że doznawała głodu w pierwszych miesiącach wdowieństwa! Syta i zadowolona powtarzała teraz często, iż Bóg nie opuszcza ludzi uczciwych.
Dostatek oraz brak trosk wszelkich odmłodził ją. Ciało jej przybierało coraz bardziej zaokrąglone formy doskonale odżywianej rzeźniczki. Przebywając ciągle za ladą w barce zabezpieczonej od słońca i deszczu, nie miała bynajmniej cery opalonej ani ziemistej, jak inne kobiety spotykane na brzegu. Za ladą też nie brakło jej sposobności zaprezentowania okrywającego obfity jej biust coraz to innego wspaniałego szalu o żółto-czerwonych wzorach.
Mogła pozwolić już sobie nawet na zbytki dekoracyjne. W głębi barki nad beczkami widać było cały szereg porozwieszanych na ścianie oleodruków o kolorach, nieustępujących barwom szali. Rybacy więc, pijąc przy stoliku zabezpieczonym od promieni słonecznych, mogli podziwiać Polowanie na lwa, Śmierć sprawiedliwego i śmierć grzesznika, Drabina życia, kilka obrazów religijnych, wśród których musiał być oczywiście przedewszystkiem obraz świętego Antoniego, wreszcie dwie postacie symbolizujące dwa rodzaje handlu, kupca chudego i wynędzniałego, sprzedającego na kredyt oraz innego o okazałym wyglądzie, sprzedającego za gotówkę. W oczy rzucał się zwłaszcza napis: „Jutro darmo, dziś za gotówkę!“
Czuła się zadowolona widząc, że może wykarmić dzieci i siebie. Nie doznawała teraz żadnych już braków. Barka płynęła powoli naprzód, liczba zaś monet złotych przechowywanych w pończosze w kajutce pod materacem wciąż wzrastała.
Nieraz nie mogła się powstrzymać od chęci oszacowania całego swego majątku z pewnej odległości. Szła więc aż na sam brzeg i oglądała ze wzruszeniem ogrodzenie dla kur, kuchenkę znajdującą się na otwartem powietrzu, chlew, w którym chrząkał różowy odpasiony wieprz, białą barkę za trzcinowem ogrodzeniem, która czyniła wrażenie łodzi zagnanej przez wicher na podwórze fermy.
Mimo wszystko nie była jednak wolną od pewnych niewygód. Przedewszystkiem sypiała bardzo niewiele, musiała bowiem wstawać o świcie, niekiedy zaś stukano w drzwi barki nawet wśród nocy. Nie było innej rady, musiała usłużyć rybakom, którzy wróciwszy dość późno z połowu i wyładowawszy rybę musieli wypłynąć znowu na morze przed świtem.
Owe uczty nocne były najbardziej zyskowne i dlatego karczmarka bardzo starannie zaspokajała żądania swych gości. Rozumiała bardzo dobrze tych ludzi, którzy spędziwszy cały tydzień na falach morskich, pragnęli w nielicznych godzinach odpoczynku nacieszyć się odrazu wszelkiemi rozkoszami lądu.
Rzucali się na wino jak moskity. Starzy siedząc przy stoliku z fajką wygasłą w ustach zazwyczaj drzemali, chłopcy zaś młodzi o zdrowym wyglądzie, zmuszeni pędzić na morzu życie wstrzemięźliwe, spoglądali na panią Tonę tak natarczywie, że aż musiała ofuknąć pogardliwie a niekiedy nawet siłą odeprzeć, zbyt daleko posuniętą śmiałość któregoś z trytonów w pasiastej koszuli.
Nie mogła się zaliczać nigdy do rzędu pięknych kobiet, zaokrąglone jednak obecnie formy jej ciała, czarne oczy na ciemnej pełnej twarzy, lekkie ubranie, w którem usługiwała w lecie nocnym gościom, czyniły ją powabną w oczach prostych chłopców, którzy już płynąc do brzegu, myśleli z zadowoleniem o tem, że ujrzą wnet panią Tonę która będzie im usługiwała.
Tona jednak będąc kobietą energiczną i doświadczoną, umiała się bronić. Nie namyślała się długo: na zbyt natarczywe zaczepki odpowiadała pogardliwym ruchem ręki, na uszczypnięcie wymierzeniem policzka, na niespodziewany zaś uścisk dumnem kopnięciem, które przewracało na piasek silnego i zdrowego jak maszt barki chłopca.
Nie mogła dopuścić do tego, aby się źle o niej odzywano. Dbała o szacunek dla siebie. Była przecież matką dwojga dzieci, śpiących tuż za przegródką z desek, tak iż słyszała ich ciężkie sapanie. Musiała myśleć przedewszystkiem o ich utrzymaniu.
Troszczyła się o przyszłość dzieci, które rosły na brzegu jak mewy, ukrywając się od promieni słonecznych pod kadłubami barek, albo brodząc po mokrym piasku, pokrytym czepiającemi się ich bronzowych nóg wodoroślami, w poszukiwaniu muszli i ślimaków.
Starszy, Pascualet, był jakby żywym portretem swego ojca. Gruby, pełnolicy, brzuchaty, wyglądem swym przypominał dobrze odżywianego duchownego i dlatego rybacy nazywali go Proboszczem. Przezwisko to zachował przez całe życie.
Braciszek jego, Antonio, młodszy o lat osiem, szczupły i nerwowy, o oczach swej matki, miał wyraz małego despoty.
Pascualet zastępował bratu w wielu wypadkach matkę. Podczas gdy pani Tona zwłaszcza w początkach istnienia traktjerni była całkowicie pochłonięta sprawami, mającemi na celu ulżenie ciężkiej doli, chłopak nosił braciszka z taką pieczołowitością, jak najlepsza niania. Nawet bawiąc się z chłopcami na brzegu nie opuszczał ani na chwilę rozkapryszonego braciszka, który siedząc na karku kopał go nóżkami w plecy i targał za włosy.
W nocy, gdy się układali do snu w ciasnej kajutce, Tonet zawsze zdołał zapewnić sobie lepsze miejsce, tak iż ustępliwemu braciszkowi nie zostawało nic innego jak zwinąć się w kłębek w kąciku, mimo że był starszy od swego wątłego zdawałoby się tyrana.
Chłopcy ukołysani głuchym szmerem falującego morza, dochodzącego podczas większych przypływów niemal do samej barki oraz gwizdaniem wiatru usiłującego przedostać się do wnętrza przez szczeliny desek, spali pod jednem przykryciem przytuleni do siebie. Nieraz budziły ich w nocy głośne rozmowy rybaków, ucztujących z racji uroczystości wylądowania. Do uszu ich dochodziły wyrazy oburzającej się na coś matki, to znowuż donośne uderzenie jakby w policzek, a kilka razy nawet się wydawało, jakby jakieś ciało straciwszy równowagę upadło z głuchym łoskotem na ziemię, aż cała kajutka drżała. Po chwili jednak zasypiali znowu z niewinnym spokojem wolnym od wszelkich podejrzeń i trwogi.
Pani Tona nie kryła się bynajmniej ze swoją słabością w stosunku do dzieci. W początkach swego wdowieństwa, zaglądając w nocy do ciasnej kajutki i widząc jak śpią przytulone do siebie, wzruszała się na myśl, że w tem właśnie miejscu znajdowała się zgnieciona deskami głowa ich ojca. Dławiły ją łzy wobec jakiejś niewiadomo skąd pochodzącej trwogi, że utraci je, jak utraciła swego Pascualo. Z czasem jednak, gdy do barki zawitał dobrobyt, obraz katastrofy powoli się zatarł. Pani Tona zaczęła wtedy wyróżniać i coraz większą czułością otaczać Toneta, który aczkolwiek był małym tyranem, wydawał się jej pełnym wdzięku przymilnym figlarnym kociakiem.
Wdowa była poprostu zaślepiona w tym siedmioletnim urwisie, który spędzał na brzegu dnie całe na zabawach z bandą wałęsających się łobuzów i wracał do barki dopiero późnym wieczorem w poszarganem, przemokłem i wytarzanem w piasku ubraniu, gdy tymczasem starszy, zwolniony już od obowiązku nieustannego opiekowania się braciszkiem, pomagał matce, czyszcząc naczynia, usługując gościom, dając jeść kurom i wieprzowi, wreszcie bacząc pilnie na skierczącą od czasu do czasu na ogniu patelnię.
Ilekroć wśród drzemki za ładą w godzinach południowych spostrzegła przed sobą Pascualeta, doznawała uczucia miłej niespodzianki. Zdawało się jej, że widzi swego męża takim, jak go poznała w dzieciństwie, gdy jeszcze jako chłopiec do posług pomagał rybakom na barce, widzi tę samą uśmiechniętą twarz o pulchnych policzkach, tę samą niską i krępą figurę, te same silne krótkie nogi, to samo szczerze, pilne i stanowcze spojrzenie zjednujące mu imię „dobrego chłopaka“.
I rzeczywiście charakter miał dobry. Będąc jednak z natury delikatnym i nieśmiałym zamieniał się w prawdziwego zwierza skoro w grę wchodziło zarobienie pesetów. Kochał morze, na którem się rodzą ludzie odważni i które daje żywność umiejącym ją zdobyć.
Gdy miał już lat trzynaście, życie w traktjerni zaczęło mu się wydawać zbyt uciążliwe. Nie ukrywał tego bynajmniej. Z ust jego jednak wychodziły tylko pojedyńcze wyrazy, lub urywane zdania. Było to wszystko, na co mu pozwalała twarda jego głowa. Czuł, że nie był stworzony do pomagania w traktjerni. Zajęcie to uważał za odpowiednie dla brata, nie lubiącego wysiłków, jego samego jednak nie zadowalało bynajmniej. Pragnął być rybakiem jak jego ojciec. Sił mu nie brakło, kochał zresztą morze.
Tona z przerażeniem słuchała tego co mówił, zawsze jej bowiem stawał w pamięci ów wielkopostny dzień strasznej katastrofy. Chłopiec był jednak uparty. Zresztą katastrofy podobne nie zdarzały się bynajmniej codziennie. Czuł, że musi pójść w ślady swego ojca i dziadka, tembardziej, że i wuj Borrasca, właściciel jednej w barek a zarazem dobry przyjaciel nieboszczyka ojca, niejednokrotnie mu o tem napomknął.
Matka chcąc nie chcąc musiała wreszcie ustąpić, zwłaszcza, że się zbliżał okres wypływania na morze barek parami, czyli jak mówiono „ w zaprzęgu“ i wuj Borrasca na prośbę Pascualeta chętnie się zgodził wziąć go na barkę jako chłopca do posług, za co mógł mieć utrzymanie i wszelką drobną zdobycz z połowu, jak maleńkie rybki, krewetki lub pławikoniki.
Nie trudno mu było odrazu przyzwyczaić się do nowego życia. Już następnego dnia włożył na siebie ubranie swego ojca, Tona jednak wolała, aby wszedł w pełnienie swych obowiązków z całą godnością, w tym też celu, zamknąwszy pewnego dnia traktjernię, wcześniej niż zazwyczaj, udała się z nim do portu, aby tam kupić mu odpowiednie marynarskie ubranie. Pascualet w późniejszych nawet latach nieraz wspominał tę chwilę, gdy kramik z ubraniem gotowem wydał mu się niemal świątynią zbytku. Oczy jego nie mogły się napatrzeć na granatowe kurtki, na płaszcze nieprzemakalne z żółtej ceraty, na olbrzymie buty rybacze, w reszcie na tyle innych rzeczy, na które mogli sobie pozwolić jedynie właściciele barek. Wracając do domu niósł z dumą swoje zawiniątko, w którem się znajdowała cała wyprawa chłopca okrętowego, a więc dwie koszule z mocnego, szorstkiego i grubego płótna sprowadzanego z Majorki, które można było raczej wziąć za papier do szlifowania, czarny pas wełniany, sukienny żółty oślepiający garnitur, czerwony beret, który w razie niepogody można było nasunąć aż na kark, w reszcie czarna jedwabna czapka marynarska, wkładana zazwyczaj na głowę przy wylądowaniu. Miał już ubranie dopasowane do miary, mógł więc nie wkładać na siebie kurtki swego ojca, z której lada wietrzyk czynił rodzaj żaglu, tak iż trudno było iść zwykłym krokiem. O butach nawet mowy być nie mogło. Nie przypominał sobie później, aby kiedykolwiek w owych czasach miał poddawać podobnym torturom zwinne swe nogi.
Nie mylił się chłopiec wcale, mówiąc, że nie mógłby żyć wcale bez morza. W barce należącej do wuja Borrasca, czuł się nieporównanie lepiej niż w barce swej matki na brzegu, pod którą chrząkał wieprz i gdakały kury. Nie szczędzono tam bynajmniej mu pracy, za którą w dodatku, prócz utrzymania, dostawał nieraz kopnięcie nogą, stary bowiem właściciel barki, uprzejmy na lądzie, nie miał żadnych względów dla nikogo na morzu. Codziennie należało się wdrapać na maszt ze zwinnością kota, ażeby uwiesić latarnię lub poprawić linę, to znowuż w odpowiedniej chwili pomóc w ciągnieniu sieci, zmyć pokład barki, ustawić kosze z rybami na dnie, rozpalić ogień starając się, ażeby posiłek w porę był przyrządzony i nikt nie miał powodu do skargi. Lecz jakże za to były rozkoszne chwile wolne od pracy! Skoro chlebodawca oraz inni członkowie załogi spożyli przyrządzony posiłek, Pascualet, który z innym swym towarzyszem musiał aż do tej chwili czekać nieruchomo i z należytym szacunkiem dla starszych, zabierał resztki jedzenia zostawione w kociołku, siadał na przedniej części pokładu obejmując nogami czarny kociołek, aby się wreszcie i samemu wspólnie z drugim kotem się posilić. Chłopcy wyławiali pierwiej smaczniejsze kąski, gdy zaś w końcu łyżki już zaczynały skrobać dno kociołka, łamali chleb, znajdujący się pod pachą i chlebem tym zbierali smaczne resztki póki nie ujrzeli zupełnie czystego, jak po dokładnem umyciu metalu.
Zazwyczaj wnet po jedzeniu chłopcy węszyli, czy nie zostawiono gdzie resztek wina w dzbanku blaszanym, poczem, gdy nie było już więcej żadnej pracy, układali się na pokładzie kołyszącej się na falach barki, jak prawdziwi panowie, brzuchem do góry i tak zasypiali w koszulach wypuszczonych na spodnie, muskani lekkim powiewem. Tytoniu na barce nie brakło, wuj Borrasca jednak widząc z jaką szybkością ulatnia się trawka algierska lub krajanka hawańska, zdobyta wnet po niedostrzeżonem przez władzę wyładowaniu kontrabandy w Cabanal, wściekał się ze złości.
Życie podobne, które było przedtem już szczytem marzeń Pascualeta, zadowalało go najzupełniej. Przy każdym jego powrocie na ląd matka spostrzegała, że przybywa mu coraz więcej sił, że się coraz bardziej opala, a tylko dobry jego charakter pozostaje zawsze ten sam, mimo nieustannego obcowania z innymi kotami zdolnymi do największych nawet psot, nie mówiąc już o takich jak puszczanie dymu z fajki równej z nimi wielkości w oczy znajdujących się przed nimi osób.
Nagłe zjawienie się starszego syna w traktjerni było jedyną niemal chwilą, kiedy Tona o nim myślała.
Smutno było karczmarce. Czuła się tak samotną, jakby wcale dzieci nie miała. Proboszcz stale się znajdował na morzu, gdzie mógł otrzymywać przypadającą na niego część wybiórków, które następnie sprzedawał, poczem, w niedzielę lub święto, przynosił uzyskane ze sprzedaży trzy czy cztery pesety, stanowiące tygodniowy jego zarobek i z dumą wręczał je matce. Tonet tymczasem coraz bardziej zasługiwał na miano wcielonego djabła. Stał się niepoprawnym włóczęgą, którego tylko głód mógł zapędzić do domu.
Przebywał stałe w towarzystwie łobuzów, którzy nie znali wcale domu ani własnych rodziców, jak owe psy błąkające wraz z nimi na brzegu. Czuł się w wodzie jak ryba. Pływał i nurkował w porcie, wyławiając ustami monety, rzucane przez przechodniów z brzegu i wcale się nie wstydząc nagości swego szczupłego opalonego ciała. Skoro się zjawił w traktjerni, niewątpliwie miał albo spodnie podarte, albo twarz podrapaną. W domu matka zastawała go nieraz z przychylonemi ustami do beczki z wódką. Pewnego zaś wieczoru zmuszona była włożywszy na siebie szal, udać się do urzędu straży portowej i prosić ze łzami w oczach o zwolnienie go, przyrzekając przytem za niego, że się pozbędzie brzydkiego zwyczaju wydobywania cukru z pak złożonych w ładowni.
Ach, Boże, co za utrapienie z tym chłopcem? I w kogoż się wdał ten przynoszący wstyd uczciwemu domowi nicpoń, który, mimo że nie brakło mu nigdy u matki jedzenia, kręcił się zazwyczaj w porcie przy wyładowywaniu statków szkockich i korzystając z nieuwagi pracujących, chwytał rybę wędzoną, kładł ją pod pachę i umykał wnet jaknajdalej. Prawdziwe skaranie boskie! Dwanaście lat skończył urwis a wcale niema ani chęci do pracy, ani szacunku dla matki, choć już niejedną miotłę zniszczono na jego plecach!
Tona wylewała swoje żale przed Martinezem, młodym strażnikiem, pełniącym swą służbę w pobliżu i przesiadującym zazwyczaj w godzinach największego upału w cieniu werandy traktjerni z karabinem u nóg. On jednak słuchał z roztargnieniem wyrzekań karczmarki, spoglądając co chwila na horyzont morza.
Martinez pochodził z Huelya w Andaluzji. Przystojny i miły ten młodzieniec noszący dumnie codzienny mundur żołnierski, podkręcał elegancko co chwila podczas rozmowy jasne swe wąsy.
Tona była pełna podziwu dla niego. O! człowieka „edukowanego“ zdaleka można poznać. Nie ukryje się choćby chciał. A jak pięknie mówi! Aż miło go słuchać! Odrazu widać, że uczony!... Nic dziwnego! Przecież był kilka lat w seminarjum w swojej prowincji! I jeżeli teraz tu się znajduje to dlatego, że nie chciał być księdzem, gdyż pociągał go świat; pokłócił się więc z rodziną i wstąpił do korpusu straży celnej.
Karczmarka słuchała z wytężoną uwagą jego opowiadania w ciężkim szepleniącym andaluskim djalekcie, aby nie uronić ani słówka i tak była niem przejęta, że nawet jej mowa kastylska nabierała cech dziwnych i wyrażeń niezrozumiałych, z których się śmieli mieszkańcy Cabanal.
— Jak pan już wie, panie Martinez, ten chłopak mój doprowadza mię do obłędu. Zapytuję go nieraz: Czy ci brak czego, łobuzie? I czemuż ty przestajesz z tymi łotrami? Ach, panie Martinez, pan tak pięknie umie mówić! Niechże go pan nastraszy. Niech pan mu powie, że zabiorą go do Walencji do więzienia, jeżeli nie będzie posłusznym.
Pan Martinez przyrzekł jej, że to uczyni i rzeczywiście przemówił surowym głosem do chłopca, tak iż ten w ciągu jakiegoś czasu bał się uniformu i strasznego karabinu, z którym żołnierz nigdy się nie rozstawał.
Niewielkie usługi okazywane niekiedy wdowie przez Martineza uczyniły zeń jej domownika. Spędzał w traktjerni większą część dnia. Wdowa lubiła go bardzo, to też chętnie mu sporządzała zawsze posiłek, a nieraz nawet naprawiała mu bieliznę i przyszywała guziki do bardziej dyskretnej części garderoby.
Biedny pan Martinez! Czyżby sobie mógł dać radę bez osoby podobnej jak ona? Chodził by oberwany, opuszczony, niby jakaś niepotrzebna istota. Czyż możnaby było na to pozwolić i nie zająć się nim, skoro się ma dobre serce?
Latem w godzinach popołudniowych, gdy promienie słoneczne rozpalały złocący się ogniem piasek na opustoszałym brzegu, można było widzieć często ten sam obrazek: Martinez siedząc na wyplatanym stołku za ladą czytał jakąś książkę zatłuszczoną, z pozaginanemi rogami. Były to dzieła ulubionego jego autora Perez Escricha, które przechodziły przez ręce wszystkich żołnierzy pełniących służbę na wybrzeżu.
Pani Tona nie myliła się bynajmniej. To z tych właśnie grubych książek, dla których nie umiejąc czytać miała jakiś zabobonny szacunek, Martinez czerpał zapas pięknych wyszukanych a jednocześnie mądrych filozoficznych słów wzbudzających jej podziw.
Siedząc przy drugim końcu lady i szyjąc na oślep, pilnie i długo wpatrywała się w jasne wąsy Martineza, lub podziwiała piękne linje jego nosa czy wreszcie gustowny przedział w złocących się włosach.
Martinez podniósłszy na chwilę głowę przy odwracaniu kartek czytanej książki i spostrzegłszy na sobie uporczywy wzrok Tony, lekko się rumienił, poczem się znowu zagłębiał w czytaniu.
Karczmarka zaczynała wtedy wyrzucać sobie to co czyniła. Bo i cóż to mogło znaczyć?... Wszak za życia swego męża nigdy nie przyglądała się nikomu tak długo dla zapamiętania rysów twarzy. A teraz całemi godzinami patrzy jak obłąkana na Martineza, kompromitując siebie samą. I cóżby było, gdyby ludzie to spostrzegli?... Żeby też tak się przywiązać do tego człowieka!... Ha, nic zresztą dziwnego!... Jest przecież miły, przystojny!... Tak pięknie mówi!...
Ach, jakże nierozsądne myśli przychodzą do głowy! Ma przecież blisko już lat czterdzieści, nie pamięta dobrze, ale z pewnością nie mniej niż trzydzieści siedem, gdy tymczasem on nie skończył jeszcze dwudziestu czterech... Ale, cóż u djabła, czyż miałaby się uważać za starą? Przeciwnie, czuła, że jest jeszcze pełna życia, dowodem tego były zresztą nieustanne naprzykrzania się zgrai lądującej z barek. Może więc myśli, które jej przychodziły do głowy nie były znowu tak niedorzeczne, jakby to w pierwszej chwili mogło się zdawać. Boć przecie nawet wojskowi, koledzy Martineza, czynili nazbyt wyraźne przypuszczenia, podobnie jak handlarki przybywające po zakupy codzienne na brzeg.
Wreszcie musiało się stać to, czego się spodziewano. Tona starając się uspokoić swoje sumienie, usprawiedliwiała się sama przed sobą. Dzieci jej potrzebowały opieki ojcowskiej, a któżby mógł zapewnić ją lepiej od Martineza? I energiczna amazonka, która niejednemu natrętnemu rybakowi dała należytą odprawę, zdecydowała się zwalczyć również nieśmiałość żołnierza. I rzeczywiście pierwszy krok uczyniła sama. Martinez mając umysł zajęty sprawami bardziej wzniosłemi nie dbał zupełnie o rzeczy poziome, Tona więc mogła uczynić z nim co chciała.
Dowiedziano się wkrótce o tem. Tonę jednak bynajmniej to nie gniewało. Owszem, pragnęła sama tego, by wszyscy się dowiedzieli, że dom jej ma opiekuna. Ilekroć musiała wyjść z domu do Cabanal dla załatwienia jakiejś sprawy, mogła być zupełnie spokojną zostawiając w traktjerni Martineza, który, siedząc i teraz pod daszkiem trzcinowym z karabinem u kolan, spoglądał od czasu do czasu na horyzont morza.
Chłopcy zdawali sobie również sprawę z tego co zaszło. Proboszcz w chwilach swego przebywania na lądzie obserwował matkę ukradkiem, nieustanna zaś obecność w traktjerni blondyna w uniformie krępowała go i onieśmielała. Natomiast uśmiech złośliwy Toneta zdradzał wyraźnie, że sprawa cała była szeroko omawiana niejednokrotnie przez wałęsających się po brzegu łobuzów. Teraz już się nie bał wcale, jak dawniej, surowej postawy żołnierza przemawiającego do niego, przeciwnie, nie chcąc wcale słuchać tego co mówił, oddalał się czemprędzej pogardliwie w podskokach.
Mimo okresu dojrzałości Tona czuła się teraz niby wśród podmuchów wiosennych. Widziała we wspomnieniach, jak było nudne i niewolnicze współżycie jej z nieboszczykiem Pascualo. Teraz kochała strażnika celnego z całym zapałem i namiętnością kobiety, której słońce chyli się ku zachodowi. Zaślepiona zaś swojem uczuciem, okazywała je nazewnątrz nie dbając wcale o to co ludzie powiedzą. Ha, niech sobie mówią co chcą! Inne przecież gorsze są od niej, jeśli więc mówią coś złego, to jedynie z zazdrości, że znalazła tak przystojnego chłopca.
Martinez nie przestając być „marzycielem“, przyjmował pochlebstwa i dogadzanie z przeświadczeniem, że mu się słusznie należą. Wśród swych towarzyszy i przełożonych cieszył się uznaniem, wiedziano bowiem, że ma dostęp do kasy w traktjerni. Nietylko jednak miał prawo, zaglądać do kasy, lecz również i do pończochy ze złotem, które nieraz ugniatało jego bok, skoro się przeciągał na sienniku w izdebce.
Ilekroć uważał za stosowne uszczuplić ugniatający go zapas monet, Tona nie sprzeciwiała się temu wcale. Czyż nie miał być jej mężem? Pieniądze więc wcześniej czy później muszą być również i jego własnością. Na brak zaś dochodów z traktjerni wdowa nie mogła się wcale uskarżać.
Jednak po upływie pięciu czy sześciu miesięcy Tona zaczęła się zastanawiać poważnie.
— Ależ, panie Martinez, nie można tak stale błąkać myślami wśród chmur. Należy i o czem innem pomyśleć. Niechże pan mnie wysłucha. Nie słyszy pan?...
Potrzeba było uregulować wzajemny stosunek; tak jak dotychczas, dalej być nie mogło. Kobieta uczciwa, jak Tona, będąc matką dwojga dzieci i spodziewając się trzeciego, musiała słyszeć mężczyznę, twierdzącego śmiało wobec wszystkich: „To moje!“
Martinez odpowiadał na wszystko „dobrze!“ Mówiąc to jednak miał tak nieszczęśliwą minę, jak gdyby się czuł potłuczonym, spadłszy z wysokości, dokąd się wznosił jako niezrozumiany, by marzyć tam o możliwości pozostania jenerałem, lub pierwszym ministrem, jak to było z bohaterami ulubionych jego powieści.
Zażądał, ażeby przysłano dokumenty potrzebne do ślubu, Huelva jednak znajdowała się stąd bardzo daleko, należało więc czekać dość długo.
Tona nie traciła nadziei, myśląc nieustannie o tej dalekiej miejscowości, gdzieś, jak sądziła niedaleko Kuby czy też wysp Filipińskich.
Czas jednak mijał i sprawa się stawała coraz bardziej nagląca.
— Panie Martinez, już za dwa miesiące...
Niemożliwą już było rzeczą dalsze ukrywanie przed ludźmi tego, co zaszło. Zwracano już na nią uwagę. A jak się zachowają chłopcy, widząc nowego braciszka?...
Martinez wzruszał ramionami. Cóż mógł na to poradzić? Wszak Tona widziała, że pisał tyle razy, pragnąc przyspieszyć sprawę przysłania dokumentów.
Wreszcie pewnego dnia oświadczył, że wyjeżdża w swe strony, aby zabrać osobiście przeklęte dokumenty i że uzyskał już nawet urlop w tym celu u swoich władz.
— Doskonale. — Postanowienie to bardzo się podobało pani Tonie. A że podróży nie można odbyć bez pieniędzy, oddała mu całą zawartość kasy, poczem uczesawszy go, uroniła łez kilka na pożegnanie.
— Do szybkiego zobaczenia się! Szczęśliwej podróży!
Biedna Tona nie ujrzała już więcej pana Martineza. Wśród strażników pełniących służbę na brzegu nie brakło duszy życzliwej, która powiedziała jej prawdę.
— Ależ on wcale nie pojechał do Huelva! Owe zaś listy, to były podania do Madrytu, aby go przeniesiono gdzieś daleko stąd, gdyż klimat w Walencji nie służył mu.
I rzeczywiście pełnił teraz służbę aż w Coruna, jako żołnierz znajdującej się tam komendy.
Pani Tona dowiedziawszy się o tem niemal odchodziła od zmysłów. Złodziej! Nikczemnik! Zwodziciel!... Zaufajże tu takim pięknym słówkom!... A więc tak się odwdzięczył jej za to, że nie żałowała mu swych oszczędności, za to, że nieraz w godzinach odpoczynku czesała mu włosy z taką tkliwością, jakgdyby była jego matką!
Rozpacz biednej kobiety była bezsilna, aby nie wyszło wnet na jaw to, co przynaglało sprawę ślubu. Po kilku miesiącach pani Tona krzątając się za ladą, usługiwała już gościom podtrzymując ręką dziecko przy okazałej piersi z ciemną plamą dokoła sutka. Była to blada, słabiutka dziewczynka o jasnej, dużej główce wyglądającej jak złota kula.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Vicente Blasco Ibáñez i tłumacza: Franciszek Baturewicz.