Strona:Vicente Blasco Ibáñez - Kwiat majowy.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wuż kryjących się na rozszalałemi bałwanami żagli.
Barki się zbliżały jak przerażone stado w rozsypce, nurkujące i gnane przez wichr, który zdawał się bawić darciem żagli i wykręcaniem masztów lub steru, aż do chwili, gdy wreszcie szarpnąwszy gwałtownie barką mógł cisnąć ją w głębiny.
Ostatnią i najstraszniejszą jednak walkę z rozszalałym żywiołem musieli rybacy stoczyć już przy samem wejściu do portu. Skoro która z barek zdołała wreszcie przybić do brzegu, rodziny rybaków przemokłych od stóp do głów, rzucały się im w objęcia. Niemal osłupiała postawa uratowanych zdawała się wskazywać, iż się czują jakby zmartwychwstali do niespodziewanego już życia. Wieczór ów na długo pozostał w pamięci mieszkańców Cabanal.
Gromady rozkudłanych, oszalałych prawie z bólu i ochrypłych od rozpaczliwego wołania kobiet, biegały tam i z powrotem na skraju molo, nie zdając sobie sprawy, że mogą być pochłonięte przez groźnie szturmujące fale. Zbryzgane kroplami gorzkiej wody, któremi pluło rozszalałe morze, wpatrywały się w ciemną dal, starając się śledzić na horyzoncie pełną grozy agonję pozostałych na morzu barek.
Niejednej jeszcze brakło. Cóż się z niemi stało? Ach, Boże!... Jakże były szczęśliwe ko-