Któś/Tom I/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Któś‎ | Tom I
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Któś
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1884
Druk Drukiem S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Lato nadchodzące wypędzało wszystkich z miasta — powoli.
Zrodził się w naszych czasach ten obyczaj wędrowania wzorem ptaków, pod pozorem szukania warunków hygienicznych dla życia. Dawniej palono dobrze w piecach zimą, a latem starano się o chłodek w cieniu; ale, z wyjątkiem najbogatszych rodzin, mogących dogodzić swym zachciankom, nie myślał nikt o podróżowaniu do wód, do kąpieli, klimatów, do ozonu, do sosnowych borów wyziewu, do powietrza morskiego i t. p. Żyło się wszakże — czasem nawet dosyć długo...
Dziś bardzo miernego majątku człowiek ma sobie za ujmę, za upokorzenie, jeśli choć za miasto się latem wynieść nie może. Urzędnikom dają się na to ferye; miasta pustoszeją, wody i stacye się zaludniają... hotele i spekulanci robią na tem pieniądze. Czy życie ludzkie i zdrowie zyskuje? nie wiem...
Faktem jest, że kto się szanuje, jechać musi... a wybredniejsi prawie nigdy w domu nie siedzą.
Pani Zawierska z córką — wybierały się tym razem tylko na wieś, do swego parku, w którym dość miały chłodu i ciszy. Bydgoska nie wiedziała jeszcze: czy powróci do domu, czy dla Maniusi szukać będzie morskich kąpieli, któreby ją wzmocniły?
Po rozmowie z Horpińskim pan Emil, jak sparaliżowany, przez czas jakiś wcale nie wiedział, co pocznie. Przeszkody, które spotykał, zwiększyły miłość jego dla Maniusi; ale ona — ona — niestety, z początku tak mu życzliwa, znacznie ochłodła dla niego.
Matka mówiła i powtarzała ciągle, kładąc nacisk na to, iż córki wcześnie za mąż wydawać nie myśli, że ona jest wątłą i zamłodą.
Paczuski słyszał to codziennie.
Horpińskiego odwiedziny mniej teraz częste były — ale zawsze on tu najpożądańszym gościem, choć widocznie rywalem nie był. Natomiast, wprowadzony podobno przez niego, zjawił się tu młodzieniec, który odrazu nadzwyczaj został zachęcająco przyjęty.
Był to pan Leon Zagłoba, syn obywatela z Lubelskiego, jedynak, majętny i spowinowacony z najpierwszemi w kraju rodzinami. Starszy nieco od Paczuskiego, poważniejszy, przystojny, z wielkim taktem: miał za sobą wszystko — a Maniusia, która go się w początku obawiała, później zajęła się nim widocznie, tak, jak on nią.
Bydgoska zwierzała się swoim serdecznym przyjaciołkom, że wolałaby go stokroć dla Maniusi, niż tego poczciwego, miłego, ale trzpiotowatego Emila, który żony-by poprowadzić nie umiał. A młodziuchna Maniusia — potrzebowała nieco prowadzenia.
Emil z nią mogliby łatwo nieopatrznie przyszłość swą poświęcić miodowym miesiącom; z p. Leonem nie było o to obawy... a p. Leon był oprócz tego młody, piękny, zakochany i w spółeczeństwie obiecywał żonie stopień wyższy, niż ten, do jakiego Emil mógł dosięgnąć.
Ze zjawieniem się Zagłoby, tak widocznie stracił Emil w tym domu, iż niemal do rozpaczy był przyprowadzony. Wszystko to przypisywał, nikomu innemu, tylko Horpińskiemu, jego zemście nad sobą.
P. Sylwan zawsze niby okazywał mu przyjaźń i życzliwość jakąś zimną, lecz pod nią Paczuski — czuł tę nieubłaganą zemstę... postępowanie zaś całe tajemniczego prześladowcy było tak zręczne, że wprost się upomnieć u niego nie było o co...
Paczuski był wściekły; przyjaciel jego, Józio, milczący i zadumany, nie wypowiadał co myślał, wstrzymywał od kroków zbyt stanowczych; trochę bronił Horpińskiego, zresztą zachowywał się neutralnie... Potrzeba było ostudzać wistocie zrozpaczonego człowieka, który się odgrażał tem mocniej, że sam nie wiedział, jak nieprzyjaciela, wielce ostrożnego i zręcznego, pokonać potrafi. Przychodziły mu najdziwaczniejsze myśli — ale jedne od drugich mniej możliwe do wykonania.
Józio radził czekać i uzbroić się w krew zimną, co zakochanemu najtrudniejszem było.
W takim stanie ducha spotkała biednego Emila niespodzianka, która mu była bardzo na rękę. Jednego ranka, gdy wzburzony rozmyślał, co ma począć, aby tego nieszczęsnego Horpińskiego się pozbyć — usłyszał żwawą rozmowę w przedpokoju. Służący Paczuskiego, dobry chłopak, przywiązany do niego, nadzwyczaj wrażliwy, miał to do siebie, że się swojego pana humorem niezmiernie zawsze przejmował. Gdy Emil był wesół, Stasiuk szalał, gdy się gniewał, sługa stawał się nieznośnym, i przychodzącym do pana mocno mocno to uczuć dawał.
Tym razem sprzeczka jakaś u drzwi była tak głośną, że wywołała Paczuskiego do przedpokoju. W progu stał elegancki pan Konrad, niegdyś lokaj Emila, później Horpińskiego, dopominający się rozmowy z panem Paczuskim, której Stasiuk mu stanowczo odmawiał.
Zobaczywszy wybiegającego Emila, Konrad dumnie na stronę odepchnął Stasiuka i wszedł wprost ku niemu.
— Mam do pomówienia z jaśnie panem — odezwał się wzrokiem tryumfującym, mierząc przeciwnika.
Paczuski skinął, aby szedł za nim, a Stasiuk szczotkę, którą trzymał w ręku, cisnął z gniewem do kąta.
P. Konrad, chmurny, wsunął się do saloniku i powtórzył zniżonym głosem:
— Jaśnie pan pozwoli słów parę!
— Mów — proszę.
— Porzuciłem Horpińskiego — odezwał się Konrad — z tym człowiekiem wytrzymać nie można. Gdybym mógł u jaśnie pana miejsce znaleźć?
— Jakżeście się rozstali z nim? — wtrącił Paczuski, żywo zajęty.
— Jak?... najgorzej! Z uczciwymi, delikatnymi ludźmi, ten jegomość obchodzić się nie umie. Musiałem mu prawdę powiedzieć.
Wzburzony, stał chwilę Konrad.
— Pan byłeś ciekawy się dowiedzieć co o Horpińskim — dodał. — No! lepiej nademnie nikt go nie zna... To... to jest człowiek...
Konrad począł głową kiwać i przez chwilę mówić nie mógł.
— Com powiedział, że ja go znam — ciągnął dalej po chwili — to tak się ono mówi, bo jego nikt w świecie nie zna, tak się on z sobą kryje... ale, że ma coś do ukrywania — to ja wiem najlepiej. To ptaszek!!... to ptaszek!...
Z nadzwyczajnem zajęciem słuchał Emil, i widząc, że Konrad bojaźliwie się na drzwi ogląda, jakby się obawiał podsłuchania, skinął na niego i zaprowadził go z sobą do gabinetu.
— Mów śmiało — zawołał — mów... Ja też mam powody, dla których tego jegomości radbym znał lepiej i cóś o nim wiedział. Będę ci wdzięcznym, gdy mnie objaśnisz.
Miejsce u siebie lub inne ci znajdę... ale, cóż ten twój Horpiński?... co to jest za zagadka?
— Bardzo dobrze jaśnie pan go nazwał, zagadka — odparł Konrad — kto wie, gdyby ją odgadnąć, coby z tego wyszło... Porządny człowiek, proszę jaśnie pana, nie zaciera za sobą śladów, jak lis ogonem. Ja panu już raz, zdaje się, mówiłem, że on od czasu do czasu mi tak znikał — na dwa, trzy tygodnie, jakby w wodę wpadł.
No — pańska fantazya! — mówiłem ja sobie w początku... — ma może kochankę, albo co... Niechaj sobie... W końcu jak mi zaczął powracać do domu nie swój, zmęczony, brudny... zdziczały — piknęło mnie: co u licha on robi... gdzie się podziewa — a tu przypadek nastręczył, że języka dostałem.
Paczuski zbliżył się zaciekawiony.
— Gdzieś, proszę jaśnie pana, koło Garwolina, w kolonii jakiejś, w lichej chacie, w której jest tylko dwu parobków i dwie stare baby, zamyka się i — licho wie, co tam robi. Tego się nie można było ani dowiedzieć, ani spenetrować.
Tu Konrad znowu wpadł w jakieś rozgorączkowanie dziwne.
— Kto go wie? Może do jakiej bandy rozbójników należy, może pieniądze fałszuje... a po coby się krył! na co-by się taił?
Zamyślił się Paczuski.
— Jakżeś ty tego doszedł? — zapytał.
Konrad nie chciał się do szpiegowstwa przyznać.
— O to tam mniejsza, jak ja języka dostałem — rzekł, — ale mogę jaśnie panu zaręczyć, że to święta prawda.... Człowiek jest nieczysty... słowo daję.
Pomilczał chwilę Konrad i począł dalej:
— Ile razy powracał do domu z tych swoich polowań — jak on je nazywał — miałem pilną baczność na niego. Licho wie, co on tam robił — ale trzeba było widzieć ręce jego. Zazwyczaj pieści się z rękami, dłubie, czyści, myje; a bywało, jak wróci po długiej niebytności, — trzeba było się zdumieć z jakiemi!! Zamulone, zgrubiałe, poszarpane, podrapane, czarne... że się domyć nie mógł i kilka dni rękawiczek nie zrzucał. Twarz osmalona, opalona, skóra zgrubiała... O sukniach już nie mówię, co się z niemi działo.
Całe to opowiadanie Konrada, choć dosyć zajmujące, tak było niejasne i mało zrozumiałe, że Emil dotąd żadnego wniosku z niego wyciągnąć nie mógł. Słuchał, rozważał i gubił się w domysłach. Lecz, że go to dosyć poruszyło i zimnej krwi, zalecanej przez Józia, nie mógł wyrobić w sobie, — musiał rozmowę bardziej wyczerpującą z Konradem odłożyć do zupełnego uspokojenia.
Zaprosił go na popołudnie, chcąc na tę konferencyą śledczą wezwać w pomoc przyjaciela Szalawskiego. Józio, po którego pobiegł w ciągu dnia — gdy mu wyspowiadał się ze wszystkiego, wręcz odmówił wszelkiego współudziału.
Połajał go nawet za to, że ze służącymi się wdawał w spiski niedorzeczne, głupią zemstą natchnione. Jak zmyty, poszedł Emil, ale to go nie powstrzymało od popołudniowego badania Konrada.
Niewiele więcej już mógł wydobyć z niego, oprócz narzekań i oczywistych potwarzy, na czczych domysłach opartych. Jedno tylko było bardzo jasnem i pewnem: to owe tajemnicze wycieczki, których celem być miała kolonia pod Garwolinem.
Tajemnica życia Horpińskiego tam być nieochybnie musiała. Konrad poprzysięgał, że nie gdzieindziej zbiegał Horpiński, tylko tam, i że ani polował, ani odwiedzał nikogo — siedział zamknięty w towarzystwie tych dwu starych bab i parobków.
Kolonia miała być położoną na uboczu, zdala od gościńca, osamotniona, otoczona laskami i zakryta od ciekawych oczu sąsiadów. Nie była wielka, a gospodarstwo na niej wcale nie osobliwe, starania i trudów około niego żadnych nie okazywało.
Dzień, dwa, trzy, Paczuski spędził wypytując Konrada, wziął go do siebie, choć służącego nie potrzebował i biedę kupił, bo ze Stasiukiem elegant Konrad był w nieustającej wojnie. W ciągu tego czasu, ponieważ Bydgoska i córka jej coraz go zimniej przyjmowały, a pan Leon Zagłoba widocznie zyskiwał u nich — Emil doprowadzony został do tego stopnia zaciętości przeciw Horpińskiemu, któremu swe niepowodzenie przypisywał, że postanowił bądźcobądź zdemaskować wroga.
Józio Szalawski, któremu się zwierzył, nie potrafił go ani w dobry sposób, ani surowością powstrzymać od spełnienia tego, co nazywał: niedorzecznością — wyrażając się łagodnie. Wymógł tylko zaklęciami uroczystemi na nim, że Konrada przynajmniej nie weźmie do współki i wcale mu się nie zwierzy z tego, co ma począć.
— Zamiast siedzieć przy Maniusi i odzyskać coś stracił, pewnie z własnej winy w jej oczach — rzekł w końcu — lecisz Bóg wie gdzie, nie wiedzieć za czem... i przyznać się nawet nie będziesz mógł przed nikim, jakie zmalujesz głupstwo...
Co ci do tego człowieka??
Wszelkie rozumowania rozbijały się o bezsilną chęć zemsty Paczuskiego, który, z łatwowiernością dziecka, dawał Konradowi wmówić w siebie, że Horpiński mógł być — bodaj zbójem, głową jakiej bandy, lub fałszerzem monety...
Ostatnie przypuszczenie szczególniej się prawdopodobnem zdawało, zarówno słudze, jak panu.
— Proszę jaśnie pana! — mówił Konrad — zkąd u niego-by mogło być tyle pieniędzy?... a te ręce zasmolone i popalone? Każdy, co się bogaci, przecie widać i wiadomo z czego, a u niego grosza nigdy nie brak, zdaje się, że coraz go więcej. Zkądże on go bierze?
Właśnie jakoś w tym czasie w istocie i asygnaty podrabiane i kupony fałszywe zaczęły się tu i owdzie ukazywać. Domyślano się pochodzenia ich z zagranicy — któż wie?? Emil gotów był przypuszczać, że ten wykształcony, poważny, napozór tak czysty człowiek, mógł się zabawiać przemysłem tego rodzaju. Sam on nigdy-by na podobną mysi nie trafił; podsunął mu ją p. Konrad, który się zdobył na nią i uparcie przy niej obstawał.
Emil łatwo fantazyą bujną dorobił, co brakło lada jakiemu pomysłowi, gdy raz go sobie wbił w głowę.
Nosił się z tem przez kilka dni i w końcu zbudował z tego mrzonkę, która mu się już niesłychanie prawdopodobną wydawała..
Co mógł w istocie robić taki człowiek, jak Horpiński w nędznej chacie, w której nie było nikogo, nad dwie stare baby? O polowaniu w okolicy słychać nie było. Konrad zaręczał, że wycieczki te trafiały się w porach roku dla myśliwych wcale niewłaściwych. W okolicy dworów i sąsiedztwa nie było, któreby p. Sylwana mogło pociągać.
Zapowiedziawszy, iż na kilka dni musi na wieś się oddalić, pożegnawszy p. Bydgoską i Maniusię, która dosyć obojętnie rączkę mu podała przy rozstaniu, nie przyznając się Konradowi (w tem rady przyjaciela usłuchał) — Paczuski wyruszył do Garwolina. Nie miał czem upozorować tej wycieczki, ale spodziewał się na miejscu znaleźć jakieś środki do wywiedzenia się, rozpatrzenia i pokierowania dalszem postępowaniem.
Zdawało się Emilowi, że potrafi sobie w tem dać radę, chociaż charakter jego, temperament — nawyknienia wcale go do tego nie uspasabiały. Najmniej się zdawał na takiego prześladowcę i szpiega, który cicho i cierpliwie tropi ofiarę — aż w chwili upatrzonej, rzuci się na nią, pewien zwycięztwa.
Droga do Garwolina powiększyła tylko wywiezioną z Warszawy gorączkę. Emil jechał na bryczce pocztowej, bez sługi, z małym tłumoczkiem, w jaknajskromniejszym stroju i z mocnem postanowieniem odegrywania jakieś roli, o której zawczasu jasnego pojęcia nie miał.
Zajechał — do najlepszego tak zwanego Hotelu, co w Garwolinie wielkiego znaczenia nie ma. Gospoda była utrzymywana przez Izraelitę w sposób właściwy prowincyom, wymaganiom podróżnych i gości z sąsiedztwa.
Wiadomo, iż w zajazdach podobnych, ani zbytnią czystością, ani wytwornością do życia potrzebnych przyrządów się nie grzeszy: tu też nie było ani tak źle, aby wytrzymać nie można, ani tak dobrze, by się zasiedzieć chciało. Troszkę popsuty i do wygódek przywykły Emil, — znalazłszy się w dziwnym zapachem jakiejś stęchlizny przejętej izdebce, o dwóch zasmolonych oknach, tarczaniku, stoliczku i prostych stołkach — uczuł się bohaterem, iż na taki utrapiony pobyt w dziurze brudnej się narażał. Była to nowość dla niego, a gdy nieco później zapragnął się posilić i przyniesiono mu jedzenie i napój, których nazwy obiecywały wcale co innego, niż rzeczywistość dawała — zawahał się nieco, czy w tem bohaterstwie o głodzie i stęchliźnie wytrwać potrafi. Na powietrze zamkniętej izdebki poradzić mógł sobie, otwierając okna, i wpuszczając razem roje much i nieznośne gorąco, przynoszące z sobą wyziew poblizkich gnojów stajennych — na złe jadło nie było sposobu. Próbował oswobodzić je od sosów i sprowadzić do najprostszego wyrazu, ale mięso było do nieukąszenia i wszystko, nawet chleb do nieprzełknięcia.
Wzbudziło to w nim filozoficzne myśli nad tem: jak ludzie żyć mogą w warunkach podobnego odżywiania, i jaki wpływ ono wywierać musi na ich organizm!!
Uwagi te jednak Paczuskiego nie doprowadziły do niczego.
Smutny był i przybity niewymownie. Gdyby przynajmniej, przewidując to ogłodzenie, torbę podróżną zaopatrzył był w żywność, z jaką się wędrowcy zapuszczają w głębiny Afryki? Przychodziły mu na myśl konserwy, pasztety, czekolada, włoskie wędliny i t. p. — a miał przed sobą zastygłe, obrzydliwe produkta garwolińskiej żydowskiej garkuchni. Potrzeba było co żywiej wziąć się do dzieła, aby nie umrzeć z głodu, lub nie narazić się na jaką chorobę, której pieszczony jedynak obawiał się bardzo.
Tegoż wieczora więc blizka znajomość z p. Pinkusem Łowickim, gospodarzem domu, zawiązaną została. P. Emil Paczuski, nie zdradzając swojego incognito, przyznał mu się, iż poszukiwał w okolicy Garwolina do nabycia kawałka ziemi, kolonii, folwarczku, czegoś skromnego, niewielkiego.
Z pewnem niedowierzaniem zwierzenie się to przyjął szanowny gospodarz, człowiek bystry, ludzi znający, podejrzliwy.
Paczuski wydał mu się z mowy, ruchów i z samego celu domniemanego podróży, człowiekiem dwuznacznym, zagadką.
Nabywanie w ten sposób ziemi u nas nie jest pospolitem. W okolicy nic nie nęciło i nie obiecywało szczególniej pociągających warunków, kolonii naówczas tak jak nie było. Pinkus oświadczył wręcz gościowi, że to rzecz była trudna i niezwyczajna i począł badać: dlaczego sobie wybrał Garwolin właśnie.
Paczuski odparł, iż mu go wskazano, — okolicy nie znał.
Zaczęła się w ten sposób przydłużać rozmowa, w ciągu której Emil dał do zrozumienia p. Pinkusowi, iż usługi jego zawdzięczyć był gotów. Ale — rozumiało to się samo z siebie, iż żyd nie bardzo się tem przejął, ani poruszył.
— Tu, proszę pana — rzekł — kolonii tak jak niema, stare wioski i folwarki tak są, jak przed wieki były — i nikt ich dzielić nie myśli. Jest tu jedna cząstka, przed laty kilku odprzedana jakiejś jejmości, która zdaleka przybyła. Zowią ją teraz Rusinowym Dworem.
I wskazał ręką w stronę owego dworu.
— No, widzisz, panie Pinkus — odparł żywo Emil, że jednak nie jest takie nabycie bezprzykładnem.
Gospodarz zmilczał.
— Któż tam mieszka w tym Rusinowym Dworze? — zapytał. — Co tam za gospodarstwo? Przecież lat kilka się trzymają i muszą nieźle wychodzić na tym kawałku ziemi...
Pinkus z wyrazem pogardliwym podniósł oczy na mówiącego i ramionami poruszył.
— To jest wcale co innego — odparł. — Ta baba, co nabyła ziemię tu... to jest jakaś chłopka zbogacona, prosta kobieta... Pan sam około roli pewnie-by pracować nie mógł i nie umiał. Ona ma takich Rusinów parobków, jak sama... to insze ludzie...
I potrząsał głową...
— Proszę cię, panie Pinkus — dodał Paczuski, zbliżając się do niego i starając go ująć grzecznością. — To dla mnie rzecz ciekawa... Cóż to za kobieta? jakie tam gospodarstwo?
Gospodarz, widząc, że się na dłuższą zabierało rozmowę, a niemając wielkiego wyobrażenia o człowieku, który mały kawałek ziemi nabyć sobie życzył — naprzód wziął krzesło i zajął miejsce poufale obok Paczuskiego.
Zażywał mocno tabakę, którą go poczęstował, a Emil, bądźcobądź, nie chcąc go zrażać, wziął w palce szczyptę zielonego proszku, który obiecywał sobie zręcznie wysypać na ziemię.
— Wiele to lat temu będzie — począł Pinkus — jak się oni tu osiedlili, nie dobrze pamiętam. Musi chyba być do dziesiątka.
Pomyślał trochę.
— No, tak — będzie do dziesiątka — ciągnął dalej. — Jak oni to nabyli od panów Goglewskich, nie wiem, ale zdaje się, dobrze zapłacić musieli i mieli dosyć pieniędzy, bo trzeba było się budować, od pierwszego kołka poczynając, a to wszystko kosztuje. Dwóch parobków przyprowadziła z sobą ta kobieta.
— Cóż to za kobieta? — spytał Emil.
— A kto ją może wiedzieć? — uśmiechnął się żyd — prosta chłopka, zdaje się, tyle tylko, że musiała być niegdyś piękną. Ale zupełnie nieokrzesana wieśniaczka — ani czytać, ani pisać. W dodatku dumna, zła, niecierpliwa i nieprzystępna.
— Zkąd-że się tu wzięła?
— I o tem trudno się dowiedzieć, ale, z mowy miarkując — dodał Pinkus — albo z Podola albo z Ukrainy być musi, bo i ubiera się jak tamtejsze chłopki, w bekiesze jakieś, buty i chusty.
Splunął pogardliwie.
— Dwóch parobków, jeden starszy, drugi młodszy, baba do kuchni, — tyle całej ludności w Rusinowym Dworze. Czasem sobie przyjmuje robotnika.
Pomyślał nieco żyd. — No — dorzucił, — czasem też do tej jejmości dojeżdża jakiś krewny, czy powinowaty, czy kto go wie, co on za jeden, który jej w gospodarstwie dopomaga.
— A któż to taki? — podchwycił Paczuski, który uczuł, że trafił na trop pożądany.
— Ja jego nie widziałem — odezwał się żyd — ale ludzie powiadają, że także musi być prosty chłop, bo z parobkami razem pracuje, drzewa rąbie, w pole chodzi, i, choć im rozkazuje, ale się za lepszego od nich nie ma...
Ot — i całe ich gospodarstwo na kolonii tej — rzekł Pinkus w końcu. — Jest z czego żyć, na tych kilku włókach, ale wielkich rzeczy się tam nie dorobi. Mówią, że u nich chłopski dostatek jest, że im na niczem nie zbywa... ale czy im wiele potrzeba?
— Daleko to od miasteczka? — spytał zaciekawiony Paczuski.
— Piechotą — rzekł Pinkus — będzie do dwóch godzin... albo-by pan był ciekawym zobaczyć?
— Bądźcobądź, chcę się rozpatrzeć w okolicy — odparł Emil...
— Ja panu dam do tego człowieka jedynego, co najlepiej wszystko pokaże i objaśni — szepnął Pinkus — ale szczerze powiedziawszy, jak ja pana widzę, choć honoru jego nie znam (sic), mnie się nie zdaje, żeby pan na takiej kolonii miał gospodarować...
— Różnie się po świecie dzieje — pocichu, spuszczając oczy, odparł Paczuski — czasem człowiek musi chwycić się sposobu życia, nawet takiego, który mu najmniej smakuje.
Przeciwko temu gospodarz nie miał nic do zarzucenia: prawda była zaczerpniętą z ogólnej skarbnicy mądrości narodów.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.