Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zamiast siedzieć przy Maniusi i odzyskać coś stracił, pewnie z własnej winy w jej oczach — rzekł w końcu — lecisz Bóg wie gdzie, nie wiedzieć za czem... i przyznać się nawet nie będziesz mógł przed nikim, jakie zmalujesz głupstwo...
Co ci do tego człowieka??
Wszelkie rozumowania rozbijały się o bezsilną chęć zemsty Paczuskiego, który, z łatwowiernością dziecka, dawał Konradowi wmówić w siebie, że Horpiński mógł być — bodaj zbójem, głową jakiej bandy, lub fałszerzem monety...
Ostatnie przypuszczenie szczególniej się prawdopodobnem zdawało, zarówno słudze, jak panu.
— Proszę jaśnie pana! — mówił Konrad — zkąd u niego-by mogło być tyle pieniędzy?... a te ręce zasmolone i popalone? Każdy, co się bogaci, przecie widać i wiadomo z czego, a u niego grosza nigdy nie brak, zdaje się, że coraz go więcej. Zkądże on go bierze?
Właśnie jakoś w tym czasie w istocie i asygnaty podrabiane i kupony fałszywe zaczęły się tu i owdzie ukazywać. Domyślano się pochodzenia ich z zagranicy — któż wie?? Emil gotów był przypuszczać, że ten wykształcony, poważny, napozór tak czysty człowiek, mógł się zabawiać przemysłem tego rodzaju. Sam on nigdy-by na podobną mysi nie trafił; podsunął mu ją p. Konrad,