Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Któś T.1.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Najmniej się zdawał na takiego prześladowcę i szpiega, który cicho i cierpliwie tropi ofiarę — aż w chwili upatrzonej, rzuci się na nią, pewien zwycięztwa.
Droga do Garwolina powiększyła tylko wywiezioną z Warszawy gorączkę. Emil jechał na bryczce pocztowej, bez sługi, z małym tłumoczkiem, w jaknajskromniejszym stroju i z mocnem postanowieniem odegrywania jakieś roli, o której zawczasu jasnego pojęcia nie miał.
Zajechał — do najlepszego tak zwanego Hotelu, co w Garwolinie wielkiego znaczenia nie ma. Gospoda była utrzymywana przez Izraelitę w sposób właściwy prowincyom, wymaganiom podróżnych i gości z sąsiedztwa.
Wiadomo, iż w zajazdach podobnych, ani zbytnią czystością, ani wytwornością do życia potrzebnych przyrządów się nie grzeszy: tu też nie było ani tak źle, aby wytrzymać nie można, ani tak dobrze, by się zasiedzieć chciało. Troszkę popsuty i do wygódek przywykły Emil, — znalazłszy się w dziwnym zapachem jakiejś stęchlizny przejętej izdebce, o dwóch zasmolonych oknach, tarczaniku, stoliczku i prostych stołkach — uczuł się bohaterem, iż na taki utrapiony pobyt w dziurze brudnej się narażał. Była to nowość dla niego, a gdy nieco później zapragnął się posilić i przyniesiono mu jedzenie i napój, których na-