Krzyż na rozstajnych drogach/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Krzyż na rozstajnych drogach
Pochodzenie Miljon posagu tom II
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt; Michał Glücksberg
Data wyd. 1872
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Lwów, Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Pięć lat póki się przekołaczą, wydają się długiemi, to dobry kawałek życia człowieka, ale u końca jakże, obejrzawszy się na nie, krótkie wyglądają! Gdzie się one podziały? mówimy w sobie, pięć lat! przebiegły jak jedna chwila i nie wrócą nigdy, nie wrócą!
A w pięciu latach ileż to się przemienić, ile popsuć, ile naprawić może! O! wierzcie mi, pięć lat to nie wiele i bardzo wiele, tak jak całe życie człowieka.
Otóż i pięć lat upłynęły i nadszedł ten sam dzień N. Panny Zielnej; a w osadzie szlacheckiej na oko tak samo jak było, choć wiele się zmieniło rzeczy. Do wielu drzwi zastukała śmierć, przez wiele progów przeszły wesołe swaty, pod wielą dachami zakwitły nowo-narodzone dzieci; zajrzała pomyślność i dostatek do ubogich, zajrzało ubóstwo, wiodąc nędze za sobą do zamożnych.
Na smętarzu spoczywał stary proboszcz, który braciom błogosławił; nowy tego dnia wiódł procesją i dziewczęta, które niosły ołtarz Marji, teraz zostały u kołysek dzieci, a inne je zastępowały, wielu starych brakło, wielu młodych nie było; a z dala spojrzawszy, wydaje się, jakby nic nie zmienił czas.
Słońce nachylało się ku zachodowi, złociste obłoki pływały w niebios błękicie, wietrzyk wiał od wschodu, na wzgórzu świecił krzyż blachą obity, u krzyża modliła się czy dumała siedząc kobieta.
To była Jadwisia. — Ale nie ta, którą rumianą i świeżą pożegnał Florek siedzącą w okienku chaty i pięć lat widoczne ślady zostawiły na jej twarzy, a każdy podwójnie jej był długi i o dwa ją starzył. Blada, smutna, z oczyma wpadłemi głęboko, z usty sinemi, czemuż patrzała na zachód? kto jej powiedział, że tą drogą pojechał Florek, kto jej oznajmił, że tędy miał dziś powrócić? Czemuż dziś właśnie usiadła pod krzyżem, gdy rówiennice siostry bawią się po sadach wesoło i gromadzą przy jarmarkowych szopkach? Sama jedna pod krzyżem? Wszak nie słyszała rozmowy braci, nie wie o danem słowie?
Patrzcie! jakby się zmówili z dwóch stron zapylił gościniec — z dwóch stron biegną dwaj konni, od zachodu i od wschodu! Czemuż Jadwisi nie odwróci ten tentent konia, co kłusuje gościńcem tamtym, czemu na zachód pogląda a serce jej bije! Co raz bliżej! Co raz wolniej jadą i oba patrzą kto siedzi pod krzyżem, a jednemu pod kontuszem zabiło serce mocno, zabiło i drugiemu, ale napróżno! — Już się zbliżają!
— Witaj bracie!
— Witaj bracie!
— To Jadwiga!
— To Florjan, mój Boże, to on!
I wstała i zarumieniła się, nie wiedząc co z sobą począć.
A bracia zsiedli z koni i podali sobie ręce i spojrzeli sobie w oczy, jakby jednem spojrzeniem chcieli swą przeszłość wybadać nawzajem.
Co za odmiana!
Florek zmężniał, wypiękniał, oczy mu się świecą, złoty wąs na wardze się rozwija, długie włosy spływają na barki, a na białej twarzy jakby rumieniec, co go dawniej nie było. — Dawny smutek zmienił się w wyraz zamyślenia i dumy. A drugi — wybladł, wychudł, ledwie go poznać, rumieniec utracił, oczy mu zapadły głęboko, skóra obeschła na kościach, i choć młody, już się pochylił.
— Bracie, jakeś wymężniał!
— Jakeś schorzał i schudł! — To były pierwsze ich słowa. Potem Florek obrócił się do Jadwigi, która już ku siołu odchodziła, pochwycił ją za rękę i przycisnął do ust, a mówić nie mógł, bo słowa na to co czuł, słowa tak wielkiego, potężnego, co by myśl jego, co by całe czucie wylało — takiego słowa nie było. Ona poszła dalej, lekka, ożywiona, odmłodzona, wesoła; na myśl jej nie przyszło, czy on powrócił jej wiernym, dość, że go widziała, dość, że cały, żywy i zdrowy powrócił.
— Zacznijmy od modlitwy — rzekł Florek i ukląkł pod krzyżem, modląc się serdecznie, a łzy mu płynęły po twarzy, a serce biło mu mocno. Domko nie dzielił z nim modlitwy; on zimny stał z boku i smutno poglądał na bielejące kominy ojcowskiego dworku.
— Tyś się nie modlił bracie? — spytał go Florek. Domko potrząsł głową i zamilkł.
— Usiądźmy, powiedz mi, co z tobą było, ja ci powiem co ze mną — rzekł Florek — jak nam Bóg szczęścił? wieziesz-że pociechę ojcu i matce?
— Wiozę pieniądze — rzekł brat zimno — chcieli abym zarabiał i pracował, zarobiłem wiele! Mam spory trzos talarów i czerwonych złotych... Ale mi cięży nie tyle trzos na biodrach, co moja podróż na duszy.
— Na Boga bracie — krzyknął Florek — cóżeś uczynił? zapomniałeś się na występek? Jezu! A! nie wracaj lepiej z temi opłakanemi pieniędzmi do domu, idąc oddaj je od kogo wziąłeś... i pokutuj za grzech swój...
— Jakżeś dziwny bracie — odparł pogardliwie Domko. — Myślisz, żem je ukradł lub rozbojem dostał? nie... tegom się przynajmniej nie dopuścił!
— Cóżeś uczynił tak złego, co ci cięży? na Boga, mów prędzej?...
— Nic... nic — odparł drugi smutnie — nie... tylkom się wyrzekł mojej wiary.
Florek zakrył twarz rękoma i rzucił się na ziemię.
— Bracie — rzekł — tyś heretyk!
— O! nie! — odpowiedział zimno Domko — nie jestem nawet heretyk... nie bracie... Gorzej, gorzej, w nic nie wierzę...
Florek osłupiał, on tego nawet nie pojmował.
— Jak-że się to stało? — spytał smutnie i cicho po chwilce.
— Jak? jak wszystko; nieznacznie przyszło i nie wiedzieć jak się stało. A zapłata za duszę moją ten wór talarów.
I rzucił przed siebie na trawę, odpasawszy trzos, który się po zielonej murawie potoczył. — Posłuchaj!
— Gdyśmy ztąd przed pięcią laty rozjechali się, jam te strony rzucił cale inny! O! kiedy przypomnę, jak mi wówczas lekko było na duszy, jak swobodnie, jak wesoło na świecie, to krwawemi łzami w sercu mojem płaczę.
Jechałem nie wiedząc dokąd, po co, ale ciekawość uprzyjemniała mi drogę, wszystkiemum się dziwował, wszystkiem się cieszyłem. O! czemuż to wrócić nie może nigdy... a nigdy! Piątego czy szóstego dnia drogi, która szła szybko, bo szpaka utrzymać nie było można i po krótkim popasie, nie zostawiwszy obroku w żłobie, unosił mnie daleko na nocleg; a nigdy na nim nie widać było zmęczenia — piątego czy szóstego dnia drogi, zrana, jak dziś pamiętam, spotkałem w lesie polowanie. Była to niedziela i podobno święto jeszcze jakieś na nią przypadało. Zdziwiłem się słysząc huczków, trąbki i hałas myśliwski. Ciekawość mnie wstrzymała — stanąłem pośród drogi. O kilka kroków odemnie, pod rozłożystym dębem, stał średnich lat mężczyzna w letniej czamarze, w pąsowej czapce z kutasem, z flintą na ręku. Skłoniłem mu się z daleka; choć sam nie wiem po czem, poznałem w nim pana. Nie zważał w początku na mnie, bo się rozsłuchiwał kędy psy pognały, a przekonawszy się dopiero, że w inną stronę pobiegły, cisnął flintę o ziemię i klasnąwszy zamaszysto, rzucił się na rozesłany kobierzec.
— A waść co za jeden? — spytał mnie.
— Szlachcic z Podlasia, odpowiedziałem, podróżny... jadę sobie szukać losu...
— A dokądże to?
— Sam to Pan Bóg wie! Uśmiechnąłem się, on się uśmiechnął.
— Myślisz służyć dworsko?
— Jak się trafi. Potem spytał o imię i nazwisko, potem znowu klął polowanie i swoich łowczych.
— Jabym waszej miłości łatwo wytłumaczył, — rzekłem, — czemu się polowanie nie udało, gdyby się WMość nie obraził?
— No? a cóż tam za enigma?
— Bo to dziś niedziela, a napisano, będziesz dzień święty święcił.
— Cha! cha! rozśmiał się pan, — a waszmość papista, katolik jesteś? — spytał.
— Szlachcic — odpowiedziałem.
Pan mój lepiej się jeszcze rozśmiał.
— A mnie to czem robisz? — spytał.
— Z respektem... nie śmiem się tłumaczyć, — rzekłem... i zamilkłem.
— Chcesz do mnie przystać — rzekł po chwili, — na dworską służbę... jurgielt podwójny, dwojaka barwa i dwa konie możesz utrzymać... Umiesz pisać?
— Umiem.
— A nie będziesz miał wstrętu służyć! u niekatolika?
Tum pierwsze bracie głupstwo zrobił, bo mi trzeba było, jak od zapowietrzonego uciekać i ruszać dalej; ale mnie ten podwójny jurgielt skusił i zda się że moja śmiałość i odpowiedzi podobały się mu, bo mi podał rękę, którą pocałowałem i już uwiązawszy konia do drzewa, czekałem rozkazów jak dworzanin. Mój nowy pan zatrąbił w trąbkę i natychmiast z różnych stron poskoczyli ku niemu kilku młodzieży. Bardzom się im ciekawie przyglądał, bo po nich chciałem poznać, możność pańską i dostatek. Alem nie spodział tego, com zobaczył, bo choć to na polowaniu, ale służba była strojna, postawna, a konie daj go katu! że się mój szpaczek, któregom miał za niczego szkapę... chmyzem przy nich wydawał. Otoczyli mnie ciekawie, gdy kasztelan, mruknął, że mnie przyjął i oglądali jak raroga, pośmiechując po trosze; bo i było czego. Najprzód żem wcale na towarzysza ich nie wyglądał z miny, powtóre, że tak, nie wiedzieć po jakiemu, na śród drogi zostałem przyjęty. Zniechęcony złym początkiem polowania, kasztelan kazał ruszyć do domu i wnet ozwały się trąbki, a my puściliśmy się gościńcem dobrego kłusa. Tu dopiero milczkiem jadąc począłem myśleć, jaki to być musi dwór kasztelański; ale mi towarzysze dumać nie dali, bo tuż pytaniami mnie i drwinkami zarzucać zaczęli, każdy sobie. Tom się musiał odcinać, temu tak, temu owak, a dobrze mi to jakoś poszło, bom nikogo nie obraził, a z wszystkimi się zapoznał. Kiedy po kilku godzinach drogi, ukazało się zamczysko na wyspie wśród błota czarniejące posępnie, to już po imieniu i nazwisku znałem tych co ze mną jechali i śmiało im patrzałem w oczy. Przybywszy do zamku, nadziwić’em się nie mógł, jego ogromowi, budowie i ciżbie ludu, co dla usługi jednego człowieka tam się znajdowało. Zamek był okropny, do koła fosą murowaną otoczony, z czterma basztami i jedną ogromną wieżycą nad bramą. W pośrodku sam dwór piętrowy... po bokach różne budynki, na pomieszczenie dworu, stajnie, składy, śpichrze; w czasie pokoju dość obszerne, a czasu wojny za ciasne nawet. Pod zamkiem rozciągało się miasteczko, ale próżno w niem szukałem oczyma wieży kościoła... pierwsze to com widział tak osierocone... W rynku stała i szkoła żydowska i kircha z kogutkiem na dachu. O! trzeba mi było z moją poczciwą wiarą uciekać z tego zarażonego miejsca. Ale jam zawsze lubił hulankę, łowy, swobodę i zostałem. Nikt mnie tu o moją wiarę nie pytał, nikt nie namawiał na swoją, ale widok ciągły deptanych bezkarnie i obojętnie przepisów kościoła, łamanych postów, znieważanych dni świątecznych i ciągłe śmiechy z naszych obrządków, drwinki z najświętszych rzeczy, które w początkach tylko zgrozą mnie przejmowały, w końcu popsuły. Bo nie ma na świecie człowieka, coby w płomieniu ciągle siedząc, nie zapalił się nakoniec. Tak się i ze mną stało. Nie przystałem ja sercem do nich; miałem jakiś wstręt ku bezbożnikom, a sam powoli gasiłem w sobie dawną wiarę moją. Nieznacznie począłem się za ich przykładem wyłamywać od postów, mniej zważać na dni świąteczne, rzadziej modlić. I powoli... powoli, powtarzałem sobie w sercu — to przesądy, to niepotrzebne dodatki, na tem wiara nie stoi. A wiara jest jako sklepienie, z którego cegiełkę wyjąwszy, runie wszystko. I tak gdy się wyłamała szczerba w duszy, weszła w nię niewiara i obojętność. Uwierzyłem w ślepe przeznaczenie, w żelazną konieczność, o których tam ciągle prawili; powiedziałem sobie, że człowiek musi być tem, czem jest i uspokoiłem się w swojem zepsuciu. I jakże tak być nie miało, gdy pan, gdy słudzy, gdy wszyscy co mnie otaczali, co dzień, co godzina podkopywali coraz nową część moich dawnych przekonań. Kasztelan był dla mnie najlepszym, nie tylko wypłata u niego regularna, ale podarki były częste i nie mało; handlując też końmi zarabiałem. Nareszcie wyprobowawszy mnie żem uczciwy i wierny, jął pan posyłać po folwarkach, dla słuchania liczby. I tak powoli zebrałem grosza. A zważ bracie że cały ten czas, nie poczułem żem źle uczynił, jedna zgryzota sumienia mi nie przyszła, jedna myśl nad sobą. Porwany tym wirem złego, kręciłem się w nim bez przytomności. Kiedy raz pierwszy pożałowałem mej wiary i obejrzałem się jakim jestem! obrzydzenie dla samego siebie powziąłem wówczas dopiero gdy mi serce zabiło na widok tego krzyża, gdym ujrzał nasz smętarz i kościołek i dworek ojcowski, gdym ujrzał ciebie modlącego się tak szczerze, poznałem że ja się już modlić nie mogłem, że mi ciężko na duszy, że czegoś jak by powietrza do życia brakuje, jakbym oddychać nie mógł i nie miał czem.... Brak to mi wiary, brak przyszłości... takie życie! takie życie! — dodał tuląc twarz w dłoniach, życie bez niebios za mogiłą i bez nadziei zobaczenia się ze światem, jest-że to życie? Możnaż w niem wytrzymać? A Florek się zasmucił, słysząc tak mówiącego brata i podał mu rękę.
— Nie jeszcze Domku, nie stracono, — rzekł, — kiedy czujesz, że ci źle w tym stanie, wrócisz do tego coś utracił.
— O! nie wrócę, nie wrócę, — odparł brat, — nie mogę, nie mogę! nie wrócę do dawnej swobody, szczęścia, do tego dworku, do tej wioski i tam już nie powrócę, gdziem się zaraził tą chorobą. Na — rzekł — weźmij ten trzos, zanieś go ojcu i powiedz, com ja ci powiedział... Mnie on więcej nie zobaczy!
— Szalony! upamiętaj się! dokąd? — zawołał młodszy... chcesz-że pogorszyć swój stan jeszcze?
— Nie, nie, — spokojniej mówił Domko — nie lękaj się, pójdę do klasztoru, na pokutę, czuję potrzebę pokuty, a na nią mało i życia całego. Pożegnaj ojca i matkę, bądź zdrów, bądź szczęśliwy. Ja ich widzieć nie mogę... pozostać tu nie chcę, kamień mam na duszy.
To mówiąc wyrwał się Domko z uścisków brata, puścił w krzaki zostawując konia i tłomoki i zniknął.
Na próżno gonił za nim młodszy, wołał go, szukał, już nie zobaczył, smutny wiodąc za sobą parę koni, udał się do ojcowskiego dworu, gdzie brata historją opowiedział i trzos jego oddał. Ale tknąć się tych pieniędzy nieszczęsnych nikt nie chciał i złożyli je na wymurowanie nowego kościoła.
Dziesięć lat minęły. W sam dzień Najświętszej Panny Zielnej, szedł z południa pan Florjan z żoną panią Jadwigą i dwojgiem dzieci, siołem ku figurze. Oni ją na pamiątkę spotkania w dniu tym odwiedzali co roku. A niebo było jak przed dziesięcią, jak przed piętnastą laty pogodne i jasne, obłoczki gnał wiater wschodni na zachód. I widać było ze wzgórza całą osadę przed oczyma... wszystkie szlacheckie dworki, wszystkie grusze stare, wszystkie żurawie studni i gniazda bocianie i krzyż nowego kościoła i czarne twarze smętarnych figur, pochylonych nad grobami. Najprzód się pomodlili, potem usiedli i patrzali w milczeniu na okolicę i dumali. A obojgu im jedna myśl przychodziła... jedna myśl o bracie.
— Co się z nim stało? — myślał Florjan.
— Gdzie się on podział! — mówiła Jadwiga.
— Bóg go zapewne przyjął i pocieszył, dodał brat. — A! ja go tak kochałem, nie chciałbym rozdzielony już w tem, w przyszłem się jeszcze życiu rozdzielać! miałżeby on trwać w swem niedowiarstwie! tak bolał nad niem! O! pewnie już za swoją winę odpokutował!
I mówili tak długo z sobą... gdy zachodnim gościńcem ujrzeli sunącego się z daleka powoli podróżnego. Rozeznać nie mogli, kto był taki, tylko ciemna jego postać, niepodobna do zwykle spotykanych, posuwała się powolnie ku nim. Gdy zbliżyła, ujrzeli mniszą suknię zakonu św. Franciszka, z pod której kaptura blada, wyżółkła twarz z wpadłemi oczyma wyglądała... Florkowi przeczuciem serce zabiło, zerwał się z miejsca i pobiegł ku przychodniowi.
Nie omylił się, był to brat jego, co go witał ze łzami w oczach.
— A ojciec? — spytał.
— Na smętarzu — cicho odrzekł młodszy.
— A matka?
— Ach! i ona...
— A rodzeństwo?
— Jam jeden pozostał! — smutno, niewyraźnie rzekł Florjan. Mnich spojrzał na smętarz, ukląkł i gorąco modlił się pod figurą; potem otarł łzy i pomimo prośb brata, nie chciał zajrzeć do rodzinnego sioła. Pobłogosławił dzieci, pomodlił się, westchnął i poszedł nazad. I więcej nikt go nie widział, nikt nie słyszał o nim.

KONIEC TOMU DRUGIEGO I OSTATNIEGO.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.