Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
III.

Pięć lat póki się przekołaczą, wydają się długiemi, to dobry kawałek życia człowieka, ale u końca jakże, obejrzawszy się na nie, krótkie wyglądają! Gdzie się one podziały? mówimy w sobie, pięć lat! przebiegły jak jedna chwila i nie wrócą nigdy, nie wrócą!
A w pięciu latach ileż to się przemienić, ile popsuć, ile naprawić może! O! wierzcie mi, pięć lat to nie wiele i bardzo wiele, tak jak całe życie człowieka.
Otóż i pięć lat upłynęły i nadszedł ten sam dzień N. Panny Zielnej; a w osadzie szlacheckiej na oko tak samo jak było, choć wiele się zmieniło rzeczy. Do wielu drzwi zastukała śmierć, przez wiele progów przeszły wesołe swaty, pod wielą dachami zakwitły nowo-narodzone dzieci; zajrzała pomyślność i dostatek do ubogich, zajrzało ubóstwo, wiodąc nędze za sobą do zamożnych.
Na smętarzu spoczywał stary proboszcz, który braciom błogosławił; nowy tego dnia wiódł procesją i dziewczęta, które niosły ołtarz Marji, teraz zostały u kołysek dzieci, a inne je zastępowały, wielu starych brakło, wielu młodych nie było; a z dala spojrzawszy, wydaje się, jakby nic nie zmienił czas.
Słońce nachylało się ku zachodowi, złociste obłoki pływały w niebios błękicie, wietrzyk wiał od wschodu, na wzgórzu świecił krzyż blachą obity, u krzyża modliła się czy dumała siedząc kobieta.
To była Jadwisia. — Ale nie ta, którą rumianą i świeżą pożegnał Florek siedzącą w okienku chaty i pięć lat widoczne ślady zostawiły na jej twarzy, a każdy podwójnie jej był długi i o dwa ją starzył. Blada,