Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/264

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

to niedziela i podobno święto jeszcze jakieś na nią przypadało. Zdziwiłem się słysząc huczków, trąbki i hałas myśliwski. Ciekawość mnie wstrzymała — stanąłem pośród drogi. O kilka kroków odemnie, pod rozłożystym dębem, stał średnich lat mężczyzna w letniej czamarze, w pąsowej czapce z kutasem, z flintą na ręku. Skłoniłem mu się z daleka; choć sam nie wiem po czem, poznałem w nim pana. Nie zważał w początku na mnie, bo się rozsłuchiwał kędy psy pognały, a przekonawszy się dopiero, że w inną stronę pobiegły, cisnął flintę o ziemię i klasnąwszy zamaszysto, rzucił się na rozesłany kobierzec.
— A waść co za jeden? — spytał mnie.
— Szlachcic z Podlasia, odpowiedziałem, podróżny... jadę sobie szukać losu...
— A dokądże to?
— Sam to Pan Bóg wie! Uśmiechnąłem się, on się uśmiechnął.
— Myślisz służyć dworsko?
— Jak się trafi. Potem spytał o imię i nazwisko, potem znowu klął polowanie i swoich łowczych.
— Jabym waszej miłości łatwo wytłumaczył, — rzekłem, — czemu się polowanie nie udało, gdyby się WMość nie obraził?
— No? a cóż tam za enigma?
— Bo to dziś niedziela, a napisano, będziesz dzień święty święcił.
— Cha! cha! rozśmiał się pan, — a waszmość papista, katolik jesteś? — spytał.
— Szlachcic — odpowiedziałem.
Pan mój lepiej się jeszcze rozśmiał.
— A mnie to czem robisz? — spytał.