Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Myślisz, żem je ukradł lub rozbojem dostał? nie... tegom się przynajmniej nie dopuścił!
— Cóżeś uczynił tak złego, co ci cięży? na Boga, mów prędzej?...
— Nic... nic — odparł drugi smutnie — nie... tylkom się wyrzekł mojej wiary.
Florek zakrył twarz rękoma i rzucił się na ziemię.
— Bracie — rzekł — tyś heretyk!
— O! nie! — odpowiedział zimno Domko — nie jestem nawet heretyk... nie bracie... Gorzej, gorzej, w nic nie wierzę...
Florek osłupiał, on tego nawet nie pojmował.
— Jak-że się to stało? — spytał smutnie i cicho po chwilce.
— Jak? jak wszystko; nieznacznie przyszło i nie wiedzieć jak się stało. A zapłata za duszę moją ten wór talarów.
I rzucił przed siebie na trawę, odpasawszy trzos, który się po zielonej murawie potoczył. — Posłuchaj!
— Gdyśmy ztąd przed pięcią laty rozjechali się, jam te strony rzucił cale inny! O! kiedy przypomnę, jak mi wówczas lekko było na duszy, jak swobodnie, jak wesoło na świecie, to krwawemi łzami w sercu mojem płaczę.
Jechałem nie wiedząc dokąd, po co, ale ciekawość uprzyjemniała mi drogę, wszystkiemum się dziwował, wszystkiem się cieszyłem. O! czemuż to wrócić nie może nigdy... a nigdy! Piątego czy szóstego dnia drogi, która szła szybko, bo szpaka utrzymać nie było można i po krótkim popasie, nie zostawiwszy obroku w żłobie, unosił mnie daleko na nocleg; a nigdy na nim nie widać było zmęczenia — piątego czy szóstego dnia drogi, zrana, jak dziś pamiętam, spotkałem w lesie polowanie. Była