Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

powoli, powtarzałem sobie w sercu — to przesądy, to niepotrzebne dodatki, na tem wiara nie stoi. A wiara jest jako sklepienie, z którego cegiełkę wyjąwszy, runie wszystko. I tak gdy się wyłamała szczerba w duszy, weszła w nię niewiara i obojętność. Uwierzyłem w ślepe przeznaczenie, w żelazną konieczność, o których tam ciągle prawili; powiedziałem sobie, że człowiek musi być tem, czem jest i uspokoiłem się w swojem zepsuciu. I jakże tak być nie miało, gdy pan, gdy słudzy, gdy wszyscy co mnie otaczali, co dzień, co godzina podkopywali coraz nową część moich dawnych przekonań. Kasztelan był dla mnie najlepszym, nie tylko wypłata u niego regularna, ale podarki były częste i nie mało; handlując też końmi zarabiałem. Nareszcie wyprobowawszy mnie żem uczciwy i wierny, jął pan posyłać po folwarkach, dla słuchania liczby. I tak powoli zebrałem grosza. A zważ bracie że cały ten czas, nie poczułem żem źle uczynił, jedna zgryzota sumienia mi nie przyszła, jedna myśl nad sobą. Porwany tym wirem złego, kręciłem się w nim bez przytomności. Kiedy raz pierwszy pożałowałem mej wiary i obejrzałem się jakim jestem! obrzydzenie dla samego siebie powziąłem wówczas dopiero gdy mi serce zabiło na widok tego krzyża, gdym ujrzał nasz smętarz i kościołek i dworek ojcowski, gdym ujrzał ciebie modlącego się tak szczerze, poznałem że ja się już modlić nie mogłem, że mi ciężko na duszy, że czegoś jak by powietrza do życia brakuje, jakbym oddychać nie mógł i nie miał czem.... Brak to mi wiary, brak przyszłości... takie życie! takie życie! — dodał tuląc twarz w dłoniach, życie bez niebios za mogiłą i bez nadziei zobaczenia się ze światem, jest-że to życie? Możnaż w niem wytrzymać? A Florek się za-