Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

smucił, słysząc tak mówiącego brata i podał mu rękę.
— Nie jeszcze Domku, nie stracono, — rzekł, — kiedy czujesz, że ci źle w tym stanie, wrócisz do tego coś utracił.
— O! nie wrócę, nie wrócę, — odparł brat, — nie mogę, nie mogę! nie wrócę do dawnej swobody, szczęścia, do tego dworku, do tej wioski i tam już nie powrócę, gdziem się zaraził tą chorobą. Na — rzekł — weźmij ten trzos, zanieś go ojcu i powiedz, com ja ci powiedział... Mnie on więcej nie zobaczy!
— Szalony! upamiętaj się! dokąd? — zawołał młodszy... chcesz-że pogorszyć swój stan jeszcze?
— Nie, nie, — spokojniej mówił Domko — nie lękaj się, pójdę do klasztoru, na pokutę, czuję potrzebę pokuty, a na nią mało i życia całego. Pożegnaj ojca i matkę, bądź zdrów, bądź szczęśliwy. Ja ich widzieć nie mogę... pozostać tu nie chcę, kamień mam na duszy.
To mówiąc wyrwał się Domko z uścisków brata, puścił w krzaki zostawując konia i tłomoki i zniknął.
Na próżno gonił za nim młodszy, wołał go, szukał, już nie zobaczył, smutny wiodąc za sobą parę koni, udał się do ojcowskiego dworu, gdzie brata historją opowiedział i trzos jego oddał. Ale tknąć się tych pieniędzy nieszczęsnych nikt nie chciał i złożyli je na wymurowanie nowego kościoła.
Dziesięć lat minęły. W sam dzień Najświętszej Panny Zielnej, szedł z południa pan Florjan z żoną panią Jadwigą i dwojgiem dzieci, siołem ku figurze. Oni ją na pamiątkę spotkania w dniu tym odwiedzali co roku. A niebo było jak przed dziesięcią, jak przed piętnastą