Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Miljon posagu.djvu/269

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

laty pogodne i jasne, obłoczki gnał wiater wschodni na zachód. I widać było ze wzgórza całą osadę przed oczyma... wszystkie szlacheckie dworki, wszystkie grusze stare, wszystkie żurawie studni i gniazda bocianie i krzyż nowego kościoła i czarne twarze smętarnych figur, pochylonych nad grobami. Najprzód się pomodlili, potem usiedli i patrzali w milczeniu na okolicę i dumali. A obojgu im jedna myśl przychodziła... jedna myśl o bracie.
— Co się z nim stało? — myślał Florjan.
— Gdzie się on podział! — mówiła Jadwiga.
— Bóg go zapewne przyjął i pocieszył, dodał brat. — A! ja go tak kochałem, nie chciałbym rozdzielony już w tem, w przyszłem się jeszcze życiu rozdzielać! miałżeby on trwać w swem niedowiarstwie! tak bolał nad niem! O! pewnie już za swoją winę odpokutował!
I mówili tak długo z sobą... gdy zachodnim gościńcem ujrzeli sunącego się z daleka powoli podróżnego. Rozeznać nie mogli, kto był taki, tylko ciemna jego postać, niepodobna do zwykle spotykanych, posuwała się powolnie ku nim. Gdy zbliżyła, ujrzeli mniszą suknię zakonu św. Franciszka, z pod której kaptura blada, wyżółkła twarz z wpadłemi oczyma wyglądała... Florkowi przeczuciem serce zabiło, zerwał się z miejsca i pobiegł ku przychodniowi.
Nie omylił się, był to brat jego, co go witał ze łzami w oczach.
— A ojciec? — spytał.
— Na smętarzu — cicho odrzekł młodszy.
— A matka?
— Ach! i ona...