Król Piast/Tom II/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Król Piast
Tom II
Podtytuł (Michał książe Wiśniowiecki)
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1888
Druk Bracia Jeżyńscy
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Z dnia dziewiątego na dziesiąty listopada, noc jesienna śnieżysta, mokrą zapowiadała się szarugą, deszcz ze śniegiem naprzemiany przynosił wicher i ziemię już rozmiękłą w błotniste zmieniał kałuże... Na niebie szarem niekiedy przedarte obłoki jaśniejszemi świeciły plamami, lecz wkrótce nadciągające szybko chmury je zakrywały... Żadne żywe stworzenie nie wychylało się z jamy, barłogu, ani gniazda, żaden głos oprócz gniewnego szumu wichru nie dawał się słyszeć. W tym szumie który naprzemiany zmieniał się w wycie, ryk, świsty i jakby głuche gromów głosy — zdawała się brzmieć jakaś tajemnicza rozmowa... żywiołów, na ziemię gniewnych i grożących jéj zagładą.
Po nad brzegami Dniestru, gdy nieco światła padło na skały, parowy i zamknięte niemi pochyłości, oko dostać mogło — jakby kretowiskami zaległe przestrzenie, pomiędzy któremi gdzieniegdzie przysłonięte, czerwonawo migotało ognisko.
Były to dwa nieprzyjacielskie rozłożone naprzeciw siebie w pewnéj odległości obozowiska... Po nad niemi na niebie ciemném, czarno jak katafalk podniesione w górę mury zamczyska o czterech basztach na węgłach stać się zdawały na straży.
Do jednego boku téj twierdzy tuż przyległ okolony skałami, z jednéj strony opasany wałem obóz Seraskiera Hussejn-Paszy — z graniczącem z nim i wałem tylko oddzieloném obozowiskiem Mołdawianów. Kiedy niekiedy na wyżynach wałów i skał mignął czarny cień straży, która ukazawszy się zaledwie znikała po za usypami. Osiemdziesiąt kilka tysięcy głów, wedle powieści szpiegów, leżało tu czekając na hasło do boju, siedemdziesiąt dział stało z paszczami otwartemi, skierowanemi ku obozowi polskiemu.
Hussejn-Pasza ogłodził okolicę na kilkadziesiąt mil w koło, żywność dla ludzi i koni gromadząc obfitą.
O połowę mniejsze siły, które tu przyprowadzili z sobą Sobieski i Pac w ciaśniejszym zamknięte obrębie — zdawały się przeznaczone poganom na pożarcie... Dowodzący turkami Hussejn słynął jako wojownik i zwycięzca — jego żołnierz był już w mnogich bitwach zahartowany — zielona chorągiew proroka powiewała nad niezliczonemi namioty i szałasami. Głuche milczenie na pozór uśpiony obóz zalegało...
Na przeciw — na wzgórzu wyniosłem wybrzeża, rozbite namioty Hetmanów we dnie dozwalały z tych widzieć znaczną część tureckiego obozu i sterczące na wałach działa...
Godzina już była spóźniona, w namiocie Sobieskiego świeciło jeszcze życie a ruch nie ustawał. Hetman z inżynierem francuzem, ze starszemi Rotmistrzami, z Jabłonowskim i Podskarbim Modrzewskim, żywą zajęci byli rozmową.
Na twarzy Sobieskiego zawsze życiem płonącéj dwakroć teraz więcéj niż zwykle widać było blasku i zapału.. Poruszał się niecierpliwy, podnosił głos — a energja z jaką wystąpywał, wszystkich otaczających go — powoli zdawała się rozbudzać i przejmować.
Kiedy niekiedy niespokojny wzrok Hetmana zwracał się ku wnijściu do namiotu, gdy silny wiatr poruszył zamykające je opłotki, jakby się przyjęcia czyjego spodziewał. Oznaki niecierpliwości objawiły się na piękném obliczu Hetmana. Wszyscy towarzyszący mu wyrazem twarzy, równie jak słowy zdawali się z nim w zupełnéj zgodzie i jedności. Raźno i dziarsko poruszał się Jabłonowski, Modrzewski mówił głośno i uśmiech wywoływał na usta Sobieskiego. Francuz inżynier z głową spuszczoną przypatrywał się planowi na stole leżącemu, Hetman spoglądał coraz na duży zegar gdański leżący obok, który już dziewiątą wskazywał, klasnął w dłonie, nadbiegł młody Korycki.
— Cóż mówił Hetman litewski! zapytał.
— Że natychmiast przybywa — odparł dworzanin...
Korycki zniknął, Sobieski kubki stojące na stole ponalewał...
— Chocim — rzekł jakby sam do siebie, ale głośno. Zawsze nam bywał szczęśliwy.
Na te słowa, którym nikt nie myślał zaprzeczać — uchyliła się zasłona we drzwiach i szeroka z czarnym wązkim sznurkiem wąsa, marsowa, posępna, dumna, ukazała się twarz Hetmana Paca, który długie, na ramiona spadające włosy z mokrego śniegu otrząsał.
Sobieski pośpieszał na powitanie. Przed chwilą ożywiona gromadka towarzyszów Sobieskiego — zamilkła i spoważniała... Chmurne oblicze Paca wzniosło tu z sobą jakiś chłód i zadumę.
Hetman wskazywał siedzenie — ale Pac potrząsnął głową.
— Stawię się, rzekł zimno — na rozkazy wasze.
— Prosiłem was na ostatnią — na stanowczą radę wojenną, odezwał się Sobieski. Stojemy twarz w twarz, naprzeciw nieprzyjaciela — wszystko tak się składa jak przewidywałem, lub nawet lepiéj nie mogłem się spodziewać, nie pozostaje nam nic nad uderzenie — w imie Boże, najeźdźców... niżeli oni stosunkową naszą słabość obliczą...
Mniéj nas jest, to prawda, aleśmy nawykli siłę naszą nie liczbę mierzyć — jest nas dość by ich zwyciężyć...
Mówił z wielkim zapałem, a twarz Paca, który słuchał w ponurem milczeniu, przyoblekła się jakby chmurą czarną.
— Postanowiłem wypatrzywszy godzinę, gdy modlitwą będą zajęci — mówił Sobieski, uderzyć na ich obóz od strony wału nowousypanego, bo ta jedna przystępna...
Pac słuchał czekając końca, a gdy Hetman zwrócił się do niego, wzywając aby objawił swe zdanie, począł zwolna i zimno.
— Nie miejcie mi za złe — mówił, iż ja wszystko dobrze rozważywszy ważyć się na wyzwanie do boju niemogę. Idąc tu nie rachowaliśmy na taką nieprzyjaciela siłę, ani na takiego wodza jakim jest Hussejn, ani na pozycję tak obronną, pod skrzydłami zamku... Ważyć na niepewne losy spotkania z przeważną liczbą nieprzyjaciela, który tu przyprowadził walecznego i w kandij zaprawionego żołnierza, my z naszemi pościąganemi na prędce, młodemi i niedoświadczonemi ludźmi — nie możemy...
Ustąpić ztąd potrzeba i czekać pomyślniejszych dla nas warunków.
Sobieski się wstrząsnął cały.
— Nie doczekamy się nigdzie i nigdy pomyślniejszych, zawołał — mogę to już głośno w téj chwili zapowiedzieć czego pewien jestem, że Mołdawianie przejdą na stronę naszą.
Pac rzucił ramionami.
— Zdrajcy! zawołał... ileśmy to razy za zaufanie im przypłacili. Podejście jest — którego się obawiać potrzeba. Przejdą na naszą stronę — aby nas wziąć we dwa ognie!!
— I jabym nie dowierzał im — odparł Sobieski, lecz mam rękojmie pewne, a ten krok jaki uczynili do mnie, jest dowodem iż przewidują nasze zwycięztwo. Turcy są znużeni, zbyt ufają swéj liczbie, na ściśniętych w obozie i jakby uwięzionych, dosyć wpaść aby rzeź sprawić, rozwinąć się nawet nie będą mogli i albo ich w Dniestrze potopiemy lub wyrzeżem.
Wszystkim towarzyszom Sobieskiego lica się zaśmiały potakująco. Pac tylko pozostał zimnym i chmurnym.
— Na tak zuchwałą rachubę los ojczyzny ważyć — ja nie mogę, rzekł zimno..
— Jam postanowił i spełnię com zamierzył — odparł Sobieski. Dosyć by było na piędź jedną się zacząć cofać aby turkom dać zuchwalstwo — którego niemają. W cofaniu się — zgniotą nas na miazgę, popłoch ogarnie. Zgubieni jesteśmy — naprzód iść potrzeba!
— I nadaremnie ginąć? wtrącił Hetman litewski. Nie, ja mojego żołnierza szczędzę i ochraniam, dać go na pastwę niemogę.
Bądźcie pewni, panie Hetmanie, że bez dojrzałéj rozwagi zdania tego nie rzuciłbym płocho. Znam jak wy położenie — siły — zasoby, widzę więcéj niż niebezpieczeństwo — przewiduję pogrom niechybny. Wpadliśmy w matnię, myśleć trzeba jak się z niéj wydobyć.
Jasne oblicze Sobieskiego nieco się chmurzyć zaczynało, a raczéj niecierpliwością zadrgało. Oglądał się na swoich, jakby na pomoc ich przyzywał, i Jabłonowski wystąpił.
— Turek i tatar — rzekł, tylko naówczas straszni, gdy się mają miejsce rozsypać, rozpędzić i uderzyć kupą, w ciasnych wałach zamknięci ani serca ani wprawy do walki nie mają... Choćby ich więcéj jeszcze było w téj gęstwinie połowa bezczynną zostanie — w tém pewność wygranéj...
Hetman litewski słuchał.
— Z tą ufnością w siebie i ślepotą, odezwał się — sami chodzim na zgubę własną! Na Boga, zaklinam was, chłodniejszą krwią zmierzcie. Mówicie nie jak wodzowie, ale jak rycerze. Gdyby tylko o to szło jak ze sławą ginąć, głosowałbym z wami, ale losu ojczyzny ważyć — nie mogę...
— Losy ojczyzny, przerwał w uniesieniu Sobieski, już są rozstrzygnięte, jeżeli my w téj chwili, jutro ich nie dźwigniemy zwycięztwem. Musiemy pomścić srom tego ohydnego Buczackiego traktatu, oswobodzić się z pod haraczu i poddaństwa — odzyskać postradaną sławę i cześć.
Zginiemy! no — to padniemy po rycersku, i krwią zmażemy plamę, lepiéj ginąć niż niewolę znosić... lepiéj ginąć.
Jabłonowski, Modrzewski i cała gromadka starych rotmistrzy, za Sobieskim wykrzyknęła.
— Lepiéj ginąć!
Pac słuchał zimno, pobladł nieco.
— Co do mnie — odezwał się — ja ginąć gotów jestem, ale powierzonego mi wojska gubić nie mam prawa... Możemy się obronną wycofać ręką, czas jeszcze... wyczekać do sposobniejszéj chwili.
Sobieski któremu oczy czarne świeciły ogniem okrutnego zapału i gniewu — mówić mu nie dał.
— Panie Hetmanie — zawołał — nie będę was zmuszał, choć główne dowództwo jest przy mnie. Pozostaniecie więc bezczynnym widzem naszéj walki, zgoda i na to, ale ja — uderzył się w piersi, ja — jutro idę na obóz, szturmuję i staczam walkę... Będzie co da Bóg! Ja ufam wszechmocnemu Panu zastępów, że chrześcijańskiemu wojsku swojemu da zwycięztwo... czuję to, wierzę najmocniéj.
Hetman litewski milczał, zwolna rękę spuszczoną za pas założył.
— Boli mię to że was przekonać nie mogę, rzekł — ani się dać przekonać. Stoję przy swojem, czterdzieści na osiemdziesiąt — stawać nie możemy. Mój żołnierz z pod strzechy, pierwsze pole, nie dostoi... pierzchnie jeden pułk, popłoch pójdzie — zginiemy wszyscy... Na Boga... ojczyznę zgubiemy!
— Ocalim ją, uratujemy! zawołał Sobieski z ogniem wielkim. Posłuchajcie żołnierzy pod namiotami wrą wszyscy niecierpliwością i żądzą pomszczenia się... Nigdy Polska niczyją hołdownicą nie była, nigdy pęt nie nosiła na sobie — rozkazywała i siała trwogę — myśmy dopiero padli tak nisko, że turek nam haracz narzucił, że śmie kaftan słać królowi i wymagać poddaństwa...
A my w takiéj chwili wahać się mamy, iść — życie dać — ginąć aby upodlonemi nie żyć!!
— Życie dać — zamruczał Pac, to najłatwiéj — lecz niem okupić wyzwolenie... Rozpatrzcie się baczniéj, panie hetmanie — nie spożyjemy ich... zgniotą nas liczbą swoją.
— Właśnie położenie obecne, przerwał Jabłonowski, ten atak nam czyni mniéj groźnym, sciśnięci rozwinąć się nie mogą..
— Tak — rzekł Pac zimno — ale za to coraz świeże pułki przeciwko naszym stawić będą i w końcu nas złamać muszą.
— Nie znacie turków, oparł się Sobieski, téj rachuby, téj krwi zimnéj u nich niema. Gdy nie pokonają nieprzyjaciela pierwszym miotem — uchodzą — żadna siła ich nie wstrzyma. Wojsko ich w ucieczce nie broni się nawet, daje się wyniszczać i ginie...
Wszystko to cośmy tu zastali, dodał, było przewidziane i spodziewane.. szedłem z zamiarem stoczenia walki i od niéj nie odstąpię... Polska albo się jutro wyswobodzi lub nigdy już nie będzie wolną... Wszyscy ilu nas jest pragniemy, wołamy, domagamy się boju i wierzym w zwycięztwo.
Wam, panie Hetmanie — nie daję rozkazów, nie narzucam woli mojéj, czyńcie jak wasze przekonanie wam dyktuje, będziecie świadkami, żeśmy ojczyznie dług spłacając, legli jéj wierni... — jeżeli Bóg nas skazał na to...
Odstąpił krok i otarł czoło... Wszyscy milczeli, a w śród ciszy téj wicher zawył zdaleka. Pac stał dumny, nie przekonany, uparty — milczący. Stali tak dwaj starzy zapaśnicy naprzeciw siebie, jeden z twarzą wypogodzoną, pełną rycerskiego męztwa wyrazu — drżącą wzruszeniem; — drugi chłodny, upokorzony nieco, ale pan siebie i niedający się pokonać...
Sobieski, jakby na tem miała się skończyć rada wojenna i spór cały, który za rozstrzygnięty uważał, uprzejmie się zbliżył do Paca, zmienionym głosem spokojnym zapraszając go na kubek wina przygotowany.
— Różnica zdań — odezwał się, nie powinna wpływać na osobiste stosunki, panie Hetmanie... ani wy mnie zuchwalstwa mego za złe nie bierzecie, spodziewam się. Szedłem tu, życząc tylko aby los mi pozwolił walczyć pod murami Chocima. — To dla mnie omen i otucha...
Hetman litewski napróżno twarz, zazwyczaj chmurną, starał się trochę rozjaśnić.
— Szczęśliwego tego przeczucia — ja — niestety — podzielać z wami niemogę, odezwał się powoli kubek biorąc do ręki. Życzę wam aby się ono sprawdziło — a da li Bóg, cała zasługa i sława wam należéć będzie.
W moich oczach wszystko się składa najniefortunniéj a mołdawianom nie wierzę, — jak niewolnik chytry jest i przewrotny. Znana to sztuka jego wszystkim obiecywać, a nie dotrzymać nikomu.
— Postawię go tak — abym się go w żadnym razie nie mógł obawiać — rzekł Sobieski, a na jego posiłek wcale nie rachuję — tylko na ten popłoch jaki zdrada rzucić musi.
Pora w istocie gorszą już być nie może — ale na pogodę czekać nie mamy o czem, bo nam paszy i chlebów zbraknie. Żołnierz dzięki Bogu — rwie się jeszcze, późniéj znużony ostygnie i ducha straci.
Jutro więc lub nigdy. Stójcie a patrzcie panie Hetmanie — dodał z uśmiechem — jam jednego pewien — że nie dotrzymacie bezczynnie, serce wam w piersi uderzy i trąby do boju zagrają.
To mówiąc — ręce zatarł i rozśmiał się wesoło Sobieski.
Narada była skończona — Pac nie mówił nic, przybity tem że sam jeden z ostrożnem swem zdaniem pozostał. Chwilę jeszcze zabawiwszy pod namiotem Sobieskiego, pożegnał go — siadł na koń i odjechał.
Rotmistrze też odebrawszy rozkazy, radzi z nich, gotowi wszyscy porozjeżdżali się do pułków swoich. Ostatni Jabłonowski w chwili pożegnania rzucił się w objęcia przyjacielowi. Uścisnęli się milczący ale pełni nadziei i ufności że jutro przynieść musiało zwycięztwo.
Po odejściu Jabłonowskiego Hetman przed obrazkiem N. Panny rzucił się na kolana i modlił krótko ale gorąco — wstał i zadumał się.
Przed oczyma jego stanął ten wymęczony nieszczęśliwy król, który tam gdzieś zdala konał miotany trwogą, bez pociechy — bez nadziei może... litość która w serce raz wstąpiła — odezwała się odżywiona.
— Winienem mu choćby ostatnią osłodzić chwilę — rzekł do siebie. Ze Lwowa piszą że dni jego policzone, jak żebym rad aby wiadomość o zwycięztwie jeszcze go przy życiu zastała.
Zawołał Koryckiego.
— Przygotujcie tak wszystko — rzekł, aby jutro — gdy Bóg da żyć — posłaniec najbystrzejszy do Lwowa był gotowy. Są rozstawione konie?
Dziś niepoślę już listów żadnych.. jutro..
Takim był przeddzień Chocimskiego zwycięztwa.
A we Lwowie? król leżał na łożu z którego już po Toltiniego odwiedzinach podnieść się nie mógł. Wzmagały się cierpienia, rosła gorączka. Braun chodził nie odpowiadając na pytania.
Heli zaledwie się zrana udało przekonać niepokojącego się Michała, iż żadnego posła dotąd we Lwowie nie było, iż słyszano o jakimś, ale ten przez Sobieskiego był zatrzymanym — a o żadnych wymaganiach haraczu, nikt nie wiedział.
Zapewnienia jéj tak były stanowcze, zaręczenia tak silne, że król w końcu umilkł przekonany, choć zawsze trwożny.
Tym czasem wistocie gotowało się coś co nieszczęśliwego, konającego dobić mogło.
Straże postawione przy gospodzie tureckiéj zwolna zaniedbywać się zaczęły, ubezpieczone tem iż Aga czekać obiecywał, aż król pozdrowieje. Turek też przezorny nikomu się nie przyznał do tego iż zamierzał niespodzianie — gwałtem się królowi narzucić.
Traktat Buczacki zuchwałym go czynił — obchodził się tu ze wszystkiemi, jak z hołdownikami pana swojego..
Poprzedzającego dnia wzbronić mu nie można było przejażdżki po mieście. Przeciągnął z kilku swojemi Kawasami po ulicach, przypatrywał się zamkowi — ormianin tłumacz usłużny wskazywał mu różne miejsca i opowiadał dzieje.
Nazajutrz z południa zamierzył też z tym samym tłumaczem się umówiwszy wyjechać na miasto, i gwałtem wtargnąć do króla.
Było to zuchwalstwo które tylko ów nieszczęsny haracz i traktaty usprawiedliwić mogły. Aga czuł się tem obrażonym że jemu posłowi Padi-Szacha odmawiano przystępu do króla — którego sobie lekceważył — a w chorobę jego ciężką wierzyć nie chciał. Zmusić więc zamierzał królewskich urzędników i dwór aby go do króla wpuścili.
Zawczasu przysposobioną szkatułę ową zawierającą kaftan, obwiniętą jedwabnemi chustami, miał sobie powierzoną starszy sługa, a firman Sułtana na piersiach z sobą zabrać chciał Aga.
Spisek ten uknuty był z taką pozorną obojętnością — iż nikt się go spodziewać, nikt przewidywać go nie mógł.
Kiełpsz i ks. Olszowski wiedzieli o tem że dnia wczorajszego Aga się rozpatrywał i przejeżdżał po mieście. Niepokoiło to krajczego, ale dodany turkowi urzędnik tłumaczył się tem, że oprzeć się nie mógł, a Aga oburzał się i tak na rodzaj niewoli w jakiéj go trzymano.
Michał leżał w gorączce, chociaż przytomność mu powracała, bolejący — otoczony przez najulubieńsze swe sługi, nikt w świecie nie domyślał się podstępu i uknutego spisku, gdy z południa przyodziawszy swe najparadniejsze szaty, Aga na najpiękniejszym ze swoich koni, z małym pocztem, wrzekomo na przechadzkę wyruszył.
Mówiono już o nim wiele w mieście — około gospody stało zawsze ciekawych dosyć, a wieść o przejażdżce jeszcze ich więcéj zgromadziła.
Szczęściem jakiemś dworzanin króla Masłowski, który już się o owéj szkatułce i kaftanie nasłuchał, dostrzegł gdy na koń wsiadali, iż jeden z towarzyszących Adze, zabierał z sobą spory węzeł obwinięty w jedwabne chusty.
Uderzyło go i to że dzisiejszy strój turka — który wczoraj bardzo był odziany skromnie, jakby uroczyste jakieś wystąpienie zwiastować się zdawał.
Przestraszony tem przypuszczeniem — które na myśl mu przyszło, iż Aga może gwałtem chcieć się dostać do króla, a samą wzbudzoną wrzawą, choremu spokój zakłócić, Masłowski pędem się kopnął do królewskiego mieszkania.
Tu nikt się wcale żadnego nie domyślał niebezpieczeństwa, ks. Olszowskiego nawet przy królu nie było.
Kiełpsz z żoną siedzieli w ciemnym, z pozapuszczanemi oknami sypialnym pokoju, podsłuchując oddech ciężki, wyrywające się z ust wyrazy i bolesne jęki.
Wśród tego spokoju jak piorun spadł Masłowski, wywołując Kiełpsza do sieni.
— Panie krajczy — zawołał — turecki ten pies, znowu na miasto się wybrał, nie mogli go wstrzymać. Nie było to nie było.. alem na moje oczy widział, gdy za nim wynoszono jakieś zawiniątko spore, które sługa wiezie pod płaszczem. Wystroił się też Pan Aga jakby na posłuchanie jechał, — kat go wie, sprzykrzyło mu się — gotów tu gwałtem wpaść na króla.
— Pilnują go stróże! nie może to być — zawołał Kiełpsz. Nie będzie śmiał.
— A jabym mu nie wierzył — rzekł Masłowski. Jużciż choćby i przyjechał nie dopuścim go, ale wrzasku turcy narobią, bo wiadomo jak oni kwiczeć umieją.
Kiełpsz rozmyślać począł.
Wczorajszego dnia turek wcale w ulicy się téj nie pokazywał; wyprawił Masłowskiego aby naglądał czy się nie skieruje w tę stronę, tymczasem i gwardij dał rozkaz, aby więcéj żołnierza stanęło przy królewskiéj kwaterze i niespokojny, do ks. Olszowskiego wysłał z oznajmieniem.
Trwoga cała jeszcze się zdawała nieusprawiedliwioną niczem, oprócz popłochu jaki rzucił Masłowski — gdy wysłany wrócił nagle krzycząc że Aga już był w ulicy i wprost zmierzał ku królewskiéj kwaterze.
Nieulegało wątpliwości że tu zuchwale wtargnąć zamierzał. Ks. Olszowskiego nie było, ani nikogo coby mógł stanowcze wydać rozkazy, ale Kiełpsz miał dosyć odwagi, aby dla ocalenia króla, największą odpowiedzialność wziąć na siebie.
Straży oddziałem przy domu dowodził towarzysz stary — Namiestnik Świderski, a temu do zuchwałego kroku nigdy na męztwie nie zbywało.
Wybiegł krajczy do niego.
— Panie Namiestniku — zawołał — króla ratować musimy. Turek ten zuchwalec jedzie wprost bodaj tu do chorego dobijać. Potrzeba go po prostu wziąć i uwięzić. Niemamy nic do stracenia — bo tam się i tak Sobieski już z niemi ściera.
— A gdzie ta bestyja? krzyknął Świderski — w to mi graj!.
Zawołał na ludzi swoich, i sam już siedział na koniu.
Zdala w ulicy widać było kłusem podążającego Agę — któremu ormianin dom przez króla zajęty wskazywał. Świderski z kopyta ruszył przeciwko niemu, na ludzi wołając aby otoczyli i niepuszczali daléj.
Turek widząc wybiegającą tłumnie gwardję — nie domyślał się zrazu że przeciwko niemu wymierzoną była — aż gdy go zewsząd opasali żołnierze — wołać zaczął na tłumacza.
Przestraszony ormianin podbiegł do Świderskiego.
— Co pan najlepszego robisz! krzyknął — wszak to poseł Sułtana — do króla jadący..
— A kto mu do króla pozwolił jechać — odparł Świderski.
— Albo on o pozwolenie będzie pytał! zawołał ormianin. Co wam się to zdaje?
— Mnie się zdaje — rzekł Namiestnik, iż ja go z mojemi ludźmi na gospodę odprowadzę po dobréj woli albo i poniewoli. Jak mu do gustu.
Ani kroku daléj — powiedz mu to odemnie.
Skoczył Ormianin do Agi z przestrachem, oznajmując że daléj puścić nie chciano.
Turek się rozsierdził i na swoich skinął, dobyli szabel... Gwardja też nie czekała i stała pogotowiu, a Świderski pistolety podsypać kazał, i wnet je pośpiesznie dobyto... Aga stał blady trzęsąc się z gniewu — już, już do bójki przyjść miało, gdy od królewskiego dworu znowu kupka żołnierzy z muszkietami biegiem nadciągnęła...
— Powiedz swojemu Adze, krzyknął Świderski, że ja na żadne jego poselskie przywileje względu mieć nie będę, ruszy mi się krokiem daléj, każę ognia dać...
Turcy się policzyli że opór był nie możebny, krzycząc i łając zabierali się do odwrotu. Ale odwrót był zaparty. Objęto ich tak dokoła że się ruszyć nie mogli.
Świderskiemu rozochoconemu na tem nie było dosyć..
— Powiedz temu skurczypałce, krzyknął do ormianina, niech szable natychmiast oddają. Biorę ich do niewoli, bo swobodnie puścić nie mogę, kiedy tu po mieście broją.
Tumult się wszczął pomiędzy turkami, Świderski nie ustępował...
— Niech mi zaraz broń składają, krzyczał, a nie to ja ich tu w pień wszystkich wyścinam.
I wywijał szablą w powietrzu.
Aga blady był ze złości jak ściana, ale gdy się obejrzał, że tu i wojska i ludu coraz więcéj się ściąga, a pospólstwo rozgrzane przez Świderskiego przybiera coraz groźniejszą postawę, począł się prosić przez Ormianina.
— Odprowadzcie mnie do gospody — będę czekać spokojnie...
Świderskiemu chciało się na swojem postawić.
— Broń niech złożą! wołał, nic nie pomoże.
Zaczęło się parlamentowanie próżne, turcy radzi nie radzi — widząc się w saku — z wrzaskiem i przekleństwami szable na bruk ciskać zaczęli, które Świderski pilno kazał pozbierać, bo taka broń warta coś była.
— A teraz, zawołał — choć mam w trokach sznurek jedwabny na wiązanie jeńców — niech idą jak stoją do gospody — tylko ich z oka nie spuszczać.
Już tedy Aga zawrócił się i Świderski z nim, z dobytą szablą, poważny, wąsa kręcąc jechał odprowadzając go do gospody — tryumfując, aż nadbiegł za niemi Trzeciak z kancelarij króla.
— Panie Namiestniku — krzyknął — toście nam dopiero kaszy nawarzyli. — Wiecie wy co to znaczy, posła w niewolę brać i ignominję mu taką wyrządzić. Taż to jus gentium laesa est — co my teraz poczniemy.
Świderski się rozsierdził.
— E! co mi tam jus gentium Sobieski ich tam płata już, a my tu będziemy szanowali — chciał nam tu pod nos kurzyć! a zasię!!.. Co z woza spadło — to przepadło!!
I dał znak aby prowadzono więźniów daléj, a Trzeciakowi tylko rzucił na odjezdnem.
— Odprowadzę go do gospody, straż postawię, a potem się z ks. podkanclerzym rozmówię.
Tak się stało. Turcy jak nie pyszni musieli do gospody nazad, ale im pałaszów nie oddano i Świderski straże postawiał w rzędzie, dając im rozkaz — zechce który się wymykać — precz — kulą w łeb. — Sam wprost z tamtąd pojechał na kwaterę do Biskupa i zastał go właśnie, gdy od Arcybiskupa powróciwszy się przebierał. Kazał się oznajmić Świderski.
Biskup wyszedł natychmiast.
— Co mi tam W. Mość powiesz dobrego! zapytał.
— Fraszka, księże biskupie — turków do niewoli wziąłem, co mam z niemi robić?
— Gdzie? jakich? zawołał przestraszony Biskup.
— A no, tego Agę! wiercił mi się po ulicach — gwałtem chcąc do króla — ażem musiał go osaczyć i zmusić do złożenia oręża.
Ksiądz Olszowski pobladł i zaczął się trząść ze strachu.
— Jezu! Marjo! — wykrzyknął — cożeś to wać pan najlepszego uczynił — poseł jest — nietykalna osoba...
Świderski ramionami ruszył.
— Ja tam o tem niewiem nic, a — bruździ mi i chce samowolnie do króla — a za się!! — Dałem go pod wartę.. Co z nim czynić...
— Albo ja wiem — mruknął rozmyślając podkanclerzy — niech tak zostanie jak jest, ale patrz wać pan aby mu włos z głowy nie spadł.
Turcy larum narobią i mścić się będą.
— Mnie się widzi, księże biskupie, że ich tam nasz Hetman rozumu nauczy i ani pisną. Tymczasem o zdrowie króla JMci chodziło...
I Świderski odszedł zwycięzki... ale po mieście trwoga się wzięła wielka, że posła śmiano w niewolę zagarnąć...
Wieczorem na pewno spodziewano się posłańca z pod Chocimia...
Stan króla był zawsze ten sam, tylko ku wieczorowi, jak zwykle gorączka się powiększała, późniéj od rzeczy mówił i majaczył.
Braun pytany albo nie odpowiadał nic lub mruczał.
— Księdza więcéj mu potrzeba niż doktora — ja mu nie poradzę, ani stu nas gdyby było...
Wśród głuchéj ciszy w całym domu... leżał tak Michał marząc, a tych marzeń przedmioty czasem się odgadywać dały z urywanych wyrazów, które mu z ust się dobywały...
— Są listy? jest co od Hetmana? — pytał — a nieotrzymawszy odpowiedzi, padał jęcząc na poduszki. Drzemał, budził się i zrywał znowu.
— Kamieniec wzięli!! Kamieniec wzięli.
Nikt nie odpowiadał i twarz sobie rękami okrywając — milczał...
Wśród takiego rozgorączkowania nadszedł wieczór, obawiano się pogorszenia.
Tymczasem stało się całkiem przeciwnie.. Przebudził się król zmienionym, słabym ale naturalnym głosem pytając o godzinę.
Krajczyna będąca przy łóżku — odpowiedziała mu, zapytując czy by pić nie chciał — potrząsnął głową...
Twarz straszliwie wychudła miała wyraz inny — ostygły... Zdawało się, że jakieś przesilenie zajść musiało wewnątrz... mówił zimno i przytomnie.
Uradowało to niezmiernie krajczych oboje i Kiełpsz skoczył po Brauna, oznajmując mu, że król zdawał się pod wieczór znacznie lepiéj.
Pospieszył natychmiast doktór i najpierwsza rzecz, za puls pochwycił... okazując podziwienie wielkie.
Wistocie choroba zdawała się ustępować, gorączka znacznie się zmniejszyła, umysł był zupełnie przytomny, król sobie przypominał wszystko... i uskarżał tylko na osłabienie...
Polepszenie było tak widoczne a tak wielkie, iż we wszystkich nadzieja wstąpiła. Ks. Olszowski przybywający oczom i uszom wierzyć nie chciał. — Braun ramionami ściskał...
Na dzień ten obiecana była wiadomość od wojsk, którą Sobieski dać przyrzekł gdy na miejscu pod Chocimem stanie i siły nieprzyjaciela, a położenie swe będzie mógł ocenić... Oczekiwano więc z niecierpliwością. Tym czasem król spowiednika zażądał.
W ciszy i bez żadnego rozgłosu, któryby ludzką ciekawość mógł budzić, odbyło się przyjęcie ostatnich Sakramentów, chory legł uspokojony i niemal uśmiechnięty...
Co chwila tylko kazał się dowiadywać o posłańca od Hetmana...
— Widzę go — mówił — widzę! jedzie... listy mi wiezie...
I ręce składał ku niebu je podnosząc... Niekiedy oczy zamykał i drzemał lekko, potem otwierał je i coś szeptał...
Tak — do późnéj godziny — nie chcąc usypiać, broniąc się niemal od snu oczekiwał ciągle, aż istotnie — zastukano do wrót, goniec przybył.
Ks. Olszowski wybiegł nieznacznie aby listy naprzód odczytać, nimby je mógł królowi ukazać... obawiał się złéj wiadomości, któraby znowu stan jego mogła pogorszyć.
Ale list Hetmana — własną jego pisany ręką — był pełen najpiękniejszych nadziei...
— Mogę czcią moją szlachecką i rycerską zaręczyć, że Turków pokonamy... Leżą w tak ciasnym obozie, że mi się wymknąć nie będą mogli. Wiem że Hetman Pac bitwy wydawać niebędzie życzył, ale ja muszę iść i muszę zwyciężyć i będą pomszczone klęski i traktaty — jako na niebie Bóg.. zwyciężymy...
Z tym listem rozradowany wszedł ks. biskup chełmiński. Król który już tem jasnowidzeniem jakie miewają chorzy — przeczuł posłańca i domagał się pisma..
Ze złożonemi rękami — podniósłszy się siedząc słuchał czytania... a z oczów mu łzy popłynęły... Wielka radość na wymęczonéj odmalowała się twarzy...
Podniósł oczy do góry — i rzekł.
Nume dimitte servum tuum, Domine.
Zwolna pochylił się na poduszki... uśmiechnął dziękczynnie podkanclerzemu i spokojnie legł jak do snu... oczy mu się zamknęły... odstąpili wszyscy — oddech słaby... słychać było.
Kiełpszyna uklękła przy krześle i modliła się.
Wśród ciszy — nagle ciężkie dało się słyszeć westchnienie.. Podbiegła ku niemu.
Król nie żył.


KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.