Król Lear (Shakespeare, tłum. Ulrich, 1895)/Akt drugi
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Król Lear |
Rozdział | Prolog |
Pochodzenie | Dzieła dramatyczne Williama Shakespeare (Szekspira) w dwunastu tomach. Tom IV |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1895 |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Leon Ulrich |
Tytuł orygin. | The Tragedie of King Lear |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Edmund. Szczęść Boże, Curanie!
Curan. I tobie, panie! Właśnie co opuściłem twojego ojca; przyniosłem mu wiadomość, że książę Cornwall i księżna jego Regan przybędą tu do niego tej nocy.
Edmund. Co ich do tego spowodowało?
Curan. Nie wiem. Czy słyszałeś, jakie krążą wiadomości? Chcę mówić o nowinach, które ludzie szepcą sobie do ucha; bo dotąd są to sprawy tylko w poufałych rozmowach dotykane.
Edmund. Nie słyszałem nic wcale. Powiedz mi, proszę, co to za nowiny?
Curan. Czy nie słyszałeś, że jak się zdaje, przyjdzie do wojny między książętami Cornwall a Albany?
Edmund. Ani słowa.
Curan. To usłyszysz o tem niebawem. Żegnam cię, panie.
Edmund. Przybywa książę! Tem lepiej, tem lepiej!
To w sprawę moją wybornie się wplata.
Ojciec na brata pozastawiał czaty;
Ja mam odegrać delikatną rolę;
Pośpiechu, przybądź na pomoc z fortuną!
Zejdź, bracie! Bracie, mam ci coś powiedzieć.
Ojciec mój czuwa; radzę ci, uciekaj!
Twoja kryjówka już mu jest wiadoma,
Ale na szczęście, noc cię uratuje.
Czy nie mówiłeś źle o księciu Cornwall?
Tej nocy z wielkim zjeżdża tu pośpiechem,
Z nim Regan. Rozważ, czyś się nie wygadał
O jego przeciw Albany knowaniach?
Edgar. Nie, nigdy słowa o tem nie mówiłem.
Edmund. Ojciec się zbliża. Przebacz, dla pozoru
Muszę oręża dobyć przeciw tobie;
Ty udaj opór. A teraz, uciekaj!
Poddaj się! Musisz iść ze mną do ojca.
Hej, światła! hola! Uciekaj, mój bracie!
Hola, pochodni! Bądź zdrów! nie trać czasu!
Kilka krwi kropli lepszym będą świadkiem (rani się)
Wściekłego starcia. Widziałem pijaków,
Siekących głębiej dla prostej zabawy.
Stój! Ojcze! Niktże w pomoc mi nie przyjdzie?
Gloucest. Powiedz Edmundzie, gdzie jest ten nikczemnik?
Edmund. Tu stał w ciemności, z dobytym orężem,
Marmocąc czary, zaklinając księżyc,
By mu dopomógł —
Gloucest. Lecz gdzie jest? odpowiedz.
Edmund. Widzisz krew moją, panie?
Gloucest. Gdzie ten nędznik?
Edmund. W tę uciekł stronę. Próżno usiłując —
Gloucest. Hej, w pogoń za nim! (Wychodzi Sługa)
A co usiłując?
Edmund. Wciągnąć mnie, ojcze, w spiski na twe życie,
Bo mu odrzekłem, że na ojcobójców
Wszystkie pioruny mściwe niebo ciska,
Mówiłem, jak są potężne łańcuchy,
Wiążące dziecko do ojcowskich piersi,
On też, gdy spostrzegł upór nieugięty
Przeciw wyrodnym swoim przedsięwzięciom,
Rzucił się na mnie z dobytym orężem,
I, gdym nie myślał o zdradnej napaści,
Przeszył mi ramię; lecz gdy się przekonał,
Że mi nie brakło na duchu i woli
Stanąć w obronie dobrej mojej sprawy,
Może i moim przestraszony krzykiem,
Uciekł co prędzej.
Glouoest. Niechże więc ucieka!
Lecz mu nie łatwo skryć się na tej ziemi;
Raz schwytanego spieszny czeka koniec.
Pan mój łaskawy tej nocy przybywa,
Jego powagą ogłoszę po kraju,
Że ten na wdzięczność moją ma rachować,
Który zbrodniarza pod miecz przyprowadzi:
Kto go ukryje, gardłem to zapłaci.
Edmund. Gdym mu odradzał występne zamiary,
A on upornie w swem trwał przedsięwzięciu,
Odkryciem całej sprawy mu groziłem,
A on mi na to: „At, biedny bękarcie!
Czy myślisz, jeśli kłamstwo ci zarzucę,
Twe słowa ludziom wiarę jaką dadzą
W twą zacność, cnotę, wartość lub przymioty?
Nie, nie, bo proste moje zaprzeczenie,
(A rachuj na nie, choćbyś miał na dowód
Własne me pismo), proste zaprzeczenie
Starczy, by całej sprawie dać pozory
Twych spisków, twoich knowań i podstępów.
Musiałbyś wprzódy świat cały odurzyć,
By nie pomyślał, że mnogie korzyści,
Które z mej śmierci dla ciebie urosną,
Nie były dosyć potężną ostrogą,
By cię do knowań na życie me popchnąć“.
Gloucest. O zatwardziały, o występny nędznik!
Świadectwu własnej zaprzeczyłby ręki!
Nie jam go spłodził! (Słychać trąby za sceną).
Słyszysz? trąby księcia.
Nie wiem, dla jakich, przybywa powodów.
Wszystkie mu zamknę porty; nie ucieknie;
Książę tę łaskę musi mi wyświadczyć.
Roześlę przytem jego wizerunek,
Żeby na niego oko miał kraj cały.
Wynajdę sposób, ty wierny mój synu,
By ci zapewnić moich ziem dziedzictwo.
Cornwall. Ledwo żem przybył, a już, przyjacielu,
O jakże dziwnych usłyszałem wieściach!
Regan. Jeśli to prawda, na zbrodnię podobną
Niema dość ciężkiej kary! Jak twe zdrowie,
Milordzie?
Gloucest. Pani, serce moje pękło,
Pękło!
Regan. Co? Chrzestny syn mojego ojca
Na twoje godził życie? Ten, któremu
Mój ojciec swoje dał imię, twój Edgar?
Gloucest. O pani, wstyd mój chciałby to utaić!
Regan. Czy nie przestawał z rozpustnem rycerstwem,
Ojca mojego strażą?
Gloucest. Nie wiem, pani.
O, zbyt to straszny, zbyt to grzeszny zamach!
Edmund. Tak, pani, zwykle żył w ich towarzystwie.
Regan. To mnie nie dziwią złe jego uczucia.
Oni na życie starca go podszczuli,
By spólnie jego przemarnować mienie.
Dziś właśnie siostra ich postępowanie
Dokładnie w swoim opowiada liście.
Jeśli przybędą w moim osiąść domu,
Mnie tam nie znajdą.
Cornwall. Ani mnie, zaręczam.
Edmundzie, mówią, że twojemu ojcu
Synowskich uczuć złożyłeś dowody.
Edmund. Tylkom dopełnił mojej powinności.
Gloucest. Odkrył mi jego spiski, a tę ranę
Odebrał, pragnąc zatrzymać zbrodniarza.
Cornwall. Czyś wysłał za nim pogonie?
Gloucest. Wysłałem.
Cornwall. Jeśli go schwycą, bądź pewny, na przyszłość
Nikomu nowej krzywdy nie wyrządzi.
Wedle twej woli rządź moją potęgą.
A ty Edmundzie, który nam w tej sprawie
Złożyłeś dowód cnót i poświęcenia,
Będziesz na przyszłość moim, bo nam trzeba
Ludzi tak wiernych i tak poświęconych.
Biorę cię z sobą.
Edmund. Możesz liczyć, panie,
Na wierność moją, jeśli nie na więcej.
Gloucest. Panie, dziękuję w jego ci imieniu.
Cornwall. Nie wiesz, dlaczego tutaj przybywamy —
Regan. W niezwykłą porę, o tak późnej nocy.
Ważna to sprawa, szlachetny Gloucesterze,
W której pragniemy twej zasiągnąć rady.
Odbieram listy od ojca i siostry
O ich niezgodzie; uznałam za dobre
Nie z mego domu przesłać im odpowiedź;
Stąd moje do nich wyprawię poselstwo.
Pociesz się, dobry stary przyjacielu;
Twej nam potrzebnej nie odmówisz rady
W sprawie, najmniejszej zwłoki niecierpiącej.
Gloucest. Na twe rozkazy, pani, jestem gotów;
Tymczasem przyjmij w mym domu gościnność.
Oswald. Dzień dobry, przyjacielu. Czyś z tego domu?
Kent. Tak jest.
Oswald. Gdzie możem postawić nasze konie?
Kent. W błocie.
Oswald. Proszę cię, jeśli mnie kochasz, powiedz.
Kent. Nie kocham cię wcale.
Oswald. W takim razie i ja o ciebie nie dbam.
Kent. Gdybym cię trzymał, gdzie myślę, nauczyłbym cię dbać o mnie.
Oswald. Dlaczego mnie w ten sposób traktujesz? Nie znam cię wcale.
Kent. Ale ja znam cię dobrze, mopanku.
Oswald. Za kogo mnie bierzesz?
Kent. Za hultaja, za łotra żyjącego niedogryzkami; za podłego, dumnego, płytkiego, żebrzącego, trójbarwnego, stofuntowego, brudnopończosznego hultaja; za procesowicza z zajęczem sercem, za sk....syna, fircyka, lizusa, dubeltowego opryszka; za gałganiarza, za łotra, co chciałby zostać rajfurem przez zbytek usłużności, a jest tylko mieszaniną hultaja, żebraka, tchórza, rajfura, a synem i dziedzicem kundlicy. Zbiję cię na kwaśne jabłko, jeśli zaprzeczysz jednej sylabie twoich przymiotów.
Oswald. Co za potworne z ciebie stworzenie, że możesz tak lżyć człowieka, którego nie znasz, i który cię nie zna.
Kent. Miedzianego czoła z ciebie pachołek, skoro utrzymujesz, że mnie nie znasz. Czy nie dwa dni temu, jak ci przystawiłem stołek i wygarbowałem ci skórę w przytomności króla? Dobądż szabli, łotrze! bo choć noc jeszcze, to księżyc świeci; na placek cię spłaszczę, ty sk....synie, obrzydliwy golibrodo! Dobądź szabli!
Oswald. Idź sobie z Bogiem! nie mam nic z tobą do czynienia.
Kent. Dobądź szabli, hultaju! Przybywasz z listami przeciw królowi; trzymasz stronę lalki próżności przeciw majestatowi jej ojca. Dobądź szabli, hultaju. albo cię zbiję na zrazy! Dobądź szabli, hultaju, i broń się!
Oswald. Rety! hola! rozbój! rety!
Kent. Rąb, niewolniku, broń się! Broń się niewolniku, a rąb! (Bije go).
Oswald. Rety! hola! rozbój! rozbój!
Edmund. A to co się znaczy? Rozłączcie się!
Kent. A więc i z tobą, dobry chłopczyku, jeśli łaska! zbliż się, poskrobię cię, zbliż się młody paniczu!
Gloucest. Nie gwałćcie pokoju, jeśli życie ma dla was cenę! Zapłaci gardłem, kto raz jeszcze uderzy. O co wam idzie?
Regan. To są posłańcy naszej siostry i króla.
Cornwall. Co dało powód do waszej sprzeczki? Mówcie!
Oswald. Ledwo oddycham, milordzie.
Kent. Nic dziwnego, tak zmordowałeś twoje męstwo. Tchórzliwy hultaju, natura ciebie się wyrzeka; krawiec cię uszył.
Cornwall. Dziwne z ciebie stworzenie; krawiec uszył człowieka?
Kent. Krawiec, panie! Rzeźbiarz albo malarz nie mógłby tak źle go zrobić, choćby tylko dwie godziny swoje praktykował rzemiosło.
Cornwall. Powiedz, skąd wszczęła się wasza kłótnia?
Oswald. Ten stary hajdamak, panie, któremu darowałem życie na prośbę siwej jego brody —
Kent. A ty iks, sk....synie, ty niepotrzebna litero! Milordzie, jeśli mi pozwolisz, na wapno rozdepcę tego łajdaka i potynkuję nim mury wychodka. Ulitowałeś się nad moją siwą brodą, ty pliszko!
Cornwall. Cicho, hultaju! Czy nie znasz respektu?
Kent. Znam, ale swoje ma gniew przywileje.
Cornwall. Powiedz mi, gniew twój jaki powód zbudził?
Kent. Że miecz podobny śmie nosić niewolnik,
Co odrobiny nie nosi honoru.
Tacy hultaje, z uśmiechem na ustach,
Jak szczury, święte przegryzają węzły,
Zbyt ścisłe, żeby rozwiązać je można;
I namiętności wszystkie zbuntowane
W swych panów sercu podsycają skrzętnie,
Na ogień olej, śnieg na lód ciskają;
Przeczą i twierdzą, i dziób zimorodka
Wedle przywidzeń panów obracają,[1]
Jak pies, za tropem tylko iść umieją.
(Do Osw.) Zaraza na twą twarz epileptyczną!
Z mych słów się śmiejesz jak z błazeńskiej mowy?
O gdybym, gąsko, pod Sarum cię trzymał,
Do Camelotu gęgałbyś przede mną![2]
Cornwall. Czy oszalałeś starcze?
Gloucest. Skąd ta kłótnia?
Kent. Niema dwóch rzeczy antypatyczniejszych,
Jak ja z tym łotrem.
Cornwall. Czemu zwiesz go łotrem?
W czem ci zawinił?
Kent. Twarz mi jego wstrętna.
Cornwall. Może nie więcej, jak moja, jej, jego.
Kent. Rzemiosłem mojem, panie, szczerze mówić;
Zdarzyło mi się lepsze widzieć twarze,
Niźli te, które obecnie spostrzegam,
Na jakichkolwiek stojące ramionach.
Cornwall. To jakiś ptaszek, co czasem chwalony
Za swą rubaszność, teraz afektuje
Zuchwałą szorstkość, na gwałt swej naturze
Przybiera rolę. Nie może pochlebiać!
Uczciwy prostak, prawdę musi mówić!
Kto się nie zgorszy, tem lepiej; kto zgorszy,
Tylko szczerotę jego może ganić.
Znam ja te ptaszki; prostoty płaszcz kryje
Więcej chytrości i celów występnych,
Niż czołobitne, pokorne pokłony
Dwudziestu dudków kornie się płaszczących.
Kent. Na prawdę, panie, a na szczerą prawdę,
A z przeproszeniem waszej dostojności,
Której wpływ, niby ogień promienisty
Na jasnem czole Feba —
Cornwall. Co to znaczy?
Kent. Zmianę mojego stylu, który się dostojnemu panu tak nie podobał. Wiem, panie, że nie jestem pochlebcą; ten, który cię oszukał udanym tonem szczerości, był hultajem, którym, co do mnie, być nie chcę, choćby mnie do tego zachęcała nadzieja ułagodzenia twojego gniewu, milordzie.
Cornwall. Czem go skrzywdziłeś?
Oswald. Nie skrzywdziłem wcale.
Król, a pan jego, żle myśl mą tłómacząc,
Niedawno rękę podniósł na mnie w gniewie,
A on, by panu swojemu pochlebić,
Podstępem z nóg mnie powalił na ziemię,
Obalonego z szyderstwem pokrzywdził,
I tyle swojem junactwem dokazał,
Że pochwałami swemi król obsypał
Gwałt, na bezbronnym spełniony człowieku.
Zapewne pamięć tej jego dzielności
I tu mu dobyć kazała oręża.
Kent. Każdy z tych łotrów tchórzliwych językiem
Na tchórza zmieni samego Ajaxa.
Cornwall. Przynieście dyby! Stary ty hultaju,
Sędziwy śmiałku! my cię nauczymy —
Kent. Za stary jestem, panie, do nauki.
Daj pokój dybom; ja, królewski sługa,
Na króla rozkaz do ciebie przybywam;
Byłoby znakiem zbyt wielkiej pogardy
Dla pana mego dostojnej osoby,
Złośliwie w dyby kuć jego posłańca.
Cornwall. Przynieście dyby! Na honor przysięgam,
Że do południa musi w nich wysiedzieć.
Regan. Co, do południa? Do nocy, milordzie,
I przez noc nawet.
Kent. Gdybym psem był tylko
Twojego ojca, nie powinnaś, pani,
Tak mnie traktować!
Regan. Ale tak traktuję
Jego pachołków.
Cornwall. To jeden z paniczów,
O których nasza siostra nam donosi.
Przynieście dyby! (Przynoszą dyby).
Gloucest. Nie rób tego, panie!
Wiem, że zawinił; dobry król, pan jego,
Skarci go za to, lecz sromotna kara,
Którą mu grozisz, dotyka jedynie
Lud najpodlejszy, ostatnią hołotę,
Za kradzież albo i gorsze występki.
Król to za krzywdę weźmie osobistą,
Jeżeli jego sługa i posłaniec
Ulegnie karze tak upadlającej.
Cornwall. Odpowiem za to.
Regan. Mojaby też siostra
Jeszcze za większą wziąć mogła obrazę,
Ze jej dworzanin, pełniąc jej rozkazy,
Był w tak niegodny sposób pokrzywdzony.
Skujcie mu nogi! (Biorą Kenta w dyby).
Idźmy teraz, panie!
Żal mi cię, bracie; to wola książęcia,
Którego światu znany jest charakter:
Wstrętny mu opór. Wstawię się za tobą.
Kent. Nie, dobry panie, nie rób tego, proszę!
Czuwałem, drogę odbyłem mozolną,
Część nocy prześpię, a resztę prześwistam.
Z pięt może wyróść szczęście uczciwemu.
A więc dobranoc!
Gloucest. Źle postąpił książę;
Czyn jego będzie na złe tłómaczony (Wychodzi).
Kent. Dobry mój królu, stwierdziłeś przysłowie,
Z chłodu pod skwarne dostałeś się słońce.
Zbliż się, księżycu, do tej ciemnej kuli,
Pożycz mi światła, by ten list przeczytać!
Nędzarze tylko czasem cuda widzą.
To list Kordelii. Szczęśliwem zrządzeniem
Doszły ją wieści o mojem przebraniu.
Znajdzie czas ona w tych bolesnych sprawach
W pomoc nam przybyć i krzywdy uleczyć.
Przymruż się, oko, czuwaniem znużone,
Aby nie widzieć tego hańby domu.
Teraz dobranoc, fortuno! uśmiechnij
Znowu się do mnie, a koło twe obróć! (usypia).
Edgar. Publikowane me imię słyszałem;
W spróchniałem drzewie uszedłem pogoni;
Niema jednego portu, niema miejsca,
Gdzieby straż czujna nie czyhała na mnie.
Postanowiłem, aby się ratować,
Przybrać pozory najpodlejszej nędzy,
Co kiedykolwiek wzgardzonego człeka
Do bydlęcego przybliżyła stanu.
Twarz skalam błotem, płachtą się owinę,
Włosy me wszystkie w kołtuny pozwijam,
W mojej nagości z wiatrów będę szydził,
I z niepogody surowego nieba.
Już wzór znalazłem sobie na tej ziemi:
Żebraków z Bedlam, co wśród dzikich ryków
Tkają w gangreną otrętwiałe ręce
Śpilki, gałązki rozmarynu, gwoździe,
A potem, hydne pokazując rany,
Po biednych siołach, młynach i owczarniach,
Czasami prośbą, czasem przekleństwami
Zmuszają ludzką litość do jałmużny.
Tylko Tomaszkiem biednym jestem teraz;
To jest coś jeszcze — a Edgar jest niczem (wychodzi).
Król Lear. To jednak dziwna, że dom opuszczając
Nie odprawili mojego posłańca.
Dworz. Wiem, że ostatniej nocy nie myślano
O tej podróży.
Kent. Witaj, dobry panie!
Król Lear. Czy na rozrywkę takąś wybrał hańbę?
Kent. O nie, milordzie.
Błazen. Ha! ha! Nosi okrutne podwiązki. Konie przywięzują za głowy, psy i niedźwiedzie za szyje, małpy za lędźwie, a ludzi za nogi. Zbyt gorącemu w nogach człowiekowi dają drewniane pończochy.
Król Lear. Kto tak nie zważał na twe stanowisko,
Że cię tu wsadził?
Kent. On, panie, i ona,
Twój syn i córka.
Król Lear. Nie.
Kent. Tak jest.
Król Lear. Nie, powtarzam.
Kent. A ja powtarzam: tak jest.
Król Lear. Nie, nie, nigdyby się na to nie odważyli!
Kent. Odważyli się jednak.
Król Lear. Nie, przysięgam na Jowisza!
Kent. A ja przysięgam na Junonę, tak jest!
Król Lear. Na krok ten nigdyby się nie ważyli,
Zrobićby tego nie mogli, nie chcieli.
Czyn od morderstwa gorszy, taką krzywdę
Poszanowania godnemu wyrządzić.
Powiedz natychmiast, jaka twoja wina,
Że w taki sposób ważyli się karać
Mego posłańca?
Kent. Panie, w ich pałacu
Zaledwo twoje listy im wręczyłem,
Zanim powstałem, bo im na kolanach
Mój hołd złożyłem, przybywa posłaniec,
Oblany potem, zziajany pośpiechem,
Bez tchu, zaledwo zdolny wybełkotać
Goneril, pani swojej pozdrowienie;
Oddał list, który czytali z pośpiechem,
Zwołali orszak, bez najmniejszej zwłoki
Dosiedli koni, a z zimnem spojrzeniem
Dali mi rozkaz, bym gonił za nimi
I na odpowiedź ich cierpliwie czekał.
Tu, gdy spotkałem drugiego posłańca,
Co pozdrowieniem swojem zatruł moje,
(A tym posłańcem był właśnie ów panicz,
Co się tak krnąbrnie panu memu stawił),
Chętniejszy słuchać serca niźli głowy,
Dobyłem szabli, a tchórz ten nikczemny
Krzykami trwogi cały dom poruszył,
I sądem syna twojego i córki
Czyn mój zasłużył na hańbiącą karę,
W której mnie widzisz.
Błazen. Zima nieskończona,
Gdy dzikie gęsi w tamtą lecą stronę.
Ślepe są dzieci przed ojcem w łachmanach;
Przed ojcem z workiem dzieci na kolanach.
Drzwi swych fortuna biednym nie otwiera.
Ale z tem wszystkiem, dostaniesz od twych córek tyle krzyżów, ile potrafisz zliczyć przez rok cały.
Król Lear. Niewieścia słabość, hysterica passio,
Pnie się do serca! Spadnij, czarny smutku,
Nie tak wysoko twoje są żywioły!
Gdzie jest ta córka?
Kent. W pałacu tym z hrabią.
Król Lear. Czekajcie na mnie, sam się z nią rozmówię (wychodzi).
Dworz. I prócz obrazy, którąś opowiedział,
Nie było innej?
Kent. Nie, nie było żadnej.
Ale dlaczego z tak małym orszakiem
Król tu przybywa?
Błazen. Gdyby cię za to pytanie w dyby okuto, dobrzebyś na to zasłużył.
Kent. Dlaczego, błaźnie?
Błazen. Poślemy cię do szkoły mrówek, abyś się tam nauczył, że się w zimie nie pracuje. Wszystkimi, co idą za nosem, kierują oczy, wyjąwszy ślepych; a niema jednego nosa na dwadzieścia, któryby nie zwietrzył tego, co śmierdzi. Puść wielkie koło, kiedy się z góry toczy, bo gdybyś chciał za niem pędzić, kark sobie skręcisz; ale gdy to koło pnie się pod górę, daj mu się ciągnąć bezpiecznie. Jeżeli jaki mądry człowiek da ci lepszą radę, zwróć mi moją; chciałbym, żeby tylko urwisze jej słuchali, bo daje ją błazen.
Ten, który goni tylko za zyskiem,
I tylko z pozoru służy,
Z pierwszym piorunów ucieknie błyskiem,
I zostawi cię śród burzy.
Lecz ja zostanę, cobądź mnie czeka,
Niech mędrek ucieka sobie;
Błaznem się robi łotr, co ucieka,
Ja z błazna łotra nie zrobię.
Kent. Gdzie się tego nauczyłeś, błaźnie?
Błazen. Nie w dybach, błaźnie.
Król Lear. Nie chcą mnie widzieć? Chorzy są, znużeni
Nocną podróżą? Marne to wybiegi,
Jawne oznaki buntu i odstępstwa!
Przynieś mi lepszą odpowiedź.
Gloucest. Mój panie,
Znasz dobrze księcia ognisty charakter,
Wiesz, jak w zamiarach swoich nieugięty.
Król Lear. Zemsta! zaraza! śmierć i zamieszanie!
Co, nieugięty? charakter? Gloucesterze,
Z księciem i żoną jego pragnę mówić.
Gloucest. Już mu doniosłem o tem, dobry panie.
Król Lear. Doniosłem? Człeku, czy mnie ty rozumiesz?
Gloucest. Rozumiem, panie.
Król Lear. Król chce się rozmówić
Z księżęciem Cornwall; ojciec kochający
Od swojej córki chce usługi żądać.
Czy wiedzą o tem? — Na krew mą i oddech!
Ognisty! książę ognisty! Idź, powiedz
Temu książęciu ognistemu! — Czekaj!
Jeszcze nie; może na prawdę jest chory.
Choroba zawsze zaniedbuje służby,
Której spełnienie potrzebuje zdrowia.
Nie jest sam sobą człowiek, gdy natura
Z cierpiącem ciałem duszy każe cierpieć.
Poczekam; własną popędliwość winię,
Że w gorączkowym wybryku choroby
Postanowienie zdrowej widzę woli.
Śmierć i zagłada! Dlaczego on w dybach?
Czyn mi ten stwierdza, że ta ich choroba
Jest czczym wybiegiem. Wypuście mi sługę!
Idź do nich, powiedz, że chcę z nimi mówić,
Teraz, natychmiast! niechaj się tu stawią,
Albo pod drzwiami ich bić będę w bębny,
Aż sen zabiję!
Gloucest. Idę, chciałbym, panie,
Spór ten zagodzić (Wychodzi).
Król Lear. O Boże, me serce!
Wzdęte boleścią serce! Ale cicho!
Błazen. Wołaj do niego, wujaszku, jak kucharka do węgorzy, gdy je żywcem wsadzała do pasztetu. Bijąc je po łbie kijem: cicho, cicho, psubraty! wołała. Jej to był brat, co przez czystą dobroć dla swojego konia siano masłem mu smarował.
Król Lear. Dzień dobry obu!
Cornwall. Witamy cię, panie!
Regan. Dostojny królu, z radością cię widzę.
Król Lear. Wierzę ci, córko, mam tego powody;
Gdyby mój widok nie był ci radosny,
Jabym się rozwiódł z twojej matki grobem:
Byłby to tylko grób cudzołożnicy.
(Do Kenta). Ha, jesteś wolny? Ale później o tem.
Droga Regano, siostra twa niegodna,
Tu utopiła, jakby szpony sępa,
Ostry ząb swojej grzesznej niewdzięczności.
Zaledwie mogę mówić; nie uwierzysz,
Z jaką wyrodną złością — o Regano!
Regan. Cierpliwość, panie! zdaje mi się bowiem,
Żeś jej wartości łatwiej mógł nie poznać,
Niż nie dopełnić ona powinności.
Król Lear. Jak to rozumiesz?
Regan. Sądzę, że ma siostra
Niezdolna zgwałcić swoich obowiązków.
Jeśli przypadkiem położyła tamę
Wrzaskliwej twego orszaku rozpuście,
Tak słuszne miała do tego powody,
Że od wszelkiego wolną jest zarzutu.
Król Lear. Niech Bóg ją skarze!
Regan. Panie, jesteś stary;
Natura w tobie kresów swych dobiega,
Czas byłby dać się kierować rozumom,
Lepiej od ciebie stan twój pojmującym.
A więc cię proszę, wróć do naszej siostry,
Wyznaj otwarcie, że ją obraziłeś.
Król Lear. Co? Więc ją prosić mam o przebaczenie?
Zważ, jak to godne ust ojcowskich słowa:
„Wyznaję, droga córko, żem jest stary;
Starość nie radość; błagam na kolanach,
Racz mi dać pokarm, ubranie i łoże“!
Regan. Dość tego! są to żarty nieprzystojne;
Wróć do mej siostry!
Król Lear. Nie, nigdy, Regano!
Pół mi mojego odjęła orszaku,
Z gniewnem spojrzeniem serce mi przeszyła
Od żądła żmii zjadliwszym językiem.
Niech niebios zemsta wszystkie swe pioruny
Wyrzuci na nią! Zatrute powietrze
W młode jej kości niech powieje niemoc!
Cornwall. Fe, wstydź się, panie!
Król Lear. Lotne błyskawice,
Zgaście swym ogniem wzrok jej pogardliwy!
Zniszczcie jej piękność, wyziewy bagniste,
Wyssane ogniem potężnego słońca!
Regan. Ach, dobry Boże! te same przekleństwa
W wybuchu gniewu na mnieś gotów rzucić.
Król Lear. Nie, nigdy me cię nie dotknie przekleństwo;
Obca czułemu sercu twemu twardość.
Jej wzrok jest straszny, gdy twoje źrenice
Tylko pociechę przynoszą, nie palą.
Moim zabawom nie będziesz ty skąpić,
Zmniejszać orszaku, słowem mnie obrażać,
Szczuplić dochodów, na wszystkiego domiar
Bram twych zakładać przede mną ryglami.
Ty powinności natury znasz lepiej,
Lepiej dziecinnych obowiązków prawa,
I wymagania należnej wdzięczności;
Nie zapomniałaś połowy królestwa,
Którą ci dałem.
Regan. Do rzeczy, mój ojcze!
Król Lear. Kto w dyby okuł mojego człowieka?
Cornwall. Co to za trąbka? (Wchodzi Oswald).
Regan. Wiem, to moja siostra;
List jej donosi, że wkrótce przybędzie.
To pani twoja?
Król Lear. To właśnie niewolnik,
Który pożyczył dumy i zuchwalstwa
Od zmiennej łaski tej, której jest sługą.
Precz z moich oczu!
Oswald. Co to znaczy, panie?
Król Lear. Kto w dyby okuł mego sługę? Myślę,
Że nie wiedziałaś nic o tem, Regano.
Kto się to zbliża? (Wchodzi Goneril).
Jeśli starość kochasz,
Jeśli, o niebo, twoich praw nakazem
Jest posłuszeństwo, jeśliś samo stare,
Twoją ma sprawa, stań po mojej stronie!
(do Gon.). Czy nie masz wstydu na brodę tę spojrzeć?
Zdołaszli ścisnąć rękę jej, Regano?
Goneril. Cóż jej zabrania? W czemże przewiniłam?
Nie wszystko winą, czemu winy imię
Sąd lekkomyślny lub zgrzybiałość daje.
Król Lear. O piersi moja, jakżeś jest kamienna,
Że znieść to możesz! Kto mojego sługę
W dyby śmiał okuć?
Oswald. Ja rozkaz wydałem,
Lecz on zuchwalstwem na więcej zasłużył.
Król Lear. Ty rozkaz dałeś?
Regan. Proszę cię, mój ojcze,
Czas już nakoniec, byś swą słabość uznał.
Jeżeli wrócisz do siostry mej domu,
Z końcem miesiąca, z połową orszaku
Będziesz mógł przybyć do mego pałacu.
Dziś jestem w drodze; dziśbyś tam nie znalazł
Nic potrzebnego na twoje przyjęcie.
Król Lear. Ja wrócić do niej? z połową orszaku?
Nie, nigdy! Wolę raczej zrzec się dachu,
Wolę z wichrami i burzą wojować,
Być towarzyszem wilków i puszczyków.
O konieczności twarda! wrócić do niej!
Królu Francuzów, z krwią gorącą w żyłach,
Coś bez posagu najmłodszą wziął córkę,
Równiebym chętnie przed tronem twym klęknął,
I o jałmużnę jak giermek cię błagał,
Aby spodlone życie me przeciągnąć.
Ja, wrócić do niej! O nie, radź mi raczej,
Bym popychadłem został obrzydłego
Twego pachołka! (Wskazując na Oswalda).
Goneril. Jak ci się podoba.
Król Lear. Proszę cię, córko, nie rób mnie szalonym!
Nie chcę cię dłużej trudzić, bądź mi zdrowa!
Na tej się ziemi nie zobaczym więcej.
A przecie jesteś mem ciałem, krwią, córką!
Lub raczej ciała mojego chorobą,
Którą konieczność zwać mi każe moją,
Czyrakiem, krwi mej zgniłej karbunkułem.
Lecz cię nie będę gromił; niechaj hańba
Przyjdzie, gdy zechce, nie ja ją przyzywam,
Przed sąd Jowisza nie ja skargi niosę.
Czas ci zostawiam; popraw się, gdy możesz;
Czekać cierpliwie mogę u Regany
Z stu rycerzami mojego orszaku.
Regan. Nie tak zupełnie; nic u mnie w tej chwili
Nie jest gotowe na twoje przyjęcie.
Usłuchaj siostry; bo ci, co rozumem
Twe uniesienia mierzą, sprawiedliwie
Zgodzić się muszą, żeś stary, że starość —
Wie ona dobrze, co robi.
Król Lear. Tak sądzisz?
Regan. Tak sądzę szczerze. Orszak pięćdziesięciu?
Czy to nie dosyć? Potrzebaż ci więcej?
Czy nawet tyle? gdy przeciw tej liczbie
Niebezpieczeństwo i wydatek mówią?
Pod jednym dachem jak żyć może zgodnie
Taki tłum ludzi pod dwoma panami?
Bardzo to trudno, raczej niepodobna.
Goneril. Czy równie dobrej nie miałbyś usługi
Od dworzan siostry naszej lub od naszych?
Regan. Prawda, a wtedy łatwoby nam było
Wszelkie niedbalstwo naszych sług ukarać.
Jeśli więc zechcesz przybyć do mnie, ojcze,
By grożącego ujść niebezpieczeństwa,
Proszę cię, przybądź z dwudziestu i pięciu;
Na więcej nie mam miejsca ni zasobów.
Król Lear. Wszystko wam dałem.
Regan. A czas już był wielki.
Król Lear. Na opiekunów moich was wybrałem,
Lecz liczbę mego orszaku zastrzegłem.
Mamże z dwudziestu pięciu tylko przybyć
Do twego zamku? Czy tak posiedziałaś?
Regan. I tak powtarzam; ni jednego więcej.
Król Lear. A jednak piękna jest grzesznic tych postać!
Obok grzeszniejszych i najgorszą nie być
Jest już zasługą. (Do Goneril). A więc pójdę z tobą:
Pięćdziesiąt dwakroć jest dwadzieścia i pięć,
Twoja więc miłość jest dwa razy większa.
Goneril. Słuchaj mnie, ojcze, na co ci się zdadzą
Dwudziestu pięciu, dziesięciu lub pięciu
W domu, gdzie służba dwa razy liczniejsza
Na twój jest rozkaz?
Regan. Po co jeden nawet?
Król Lear. O, nie mierz życia tylko koniecznością!
Ostatni żebrak ma zbytek w swej nędzy.
Zamknij człowieka w granicach potrzeby,
A będzie tani wiódł żywot jak bydlę.
Ty jesteś panią; gdyby, twoim sądem,
Ciepło się trzymać wielkim było zbytkiem,
Jestże potrzebny ten przepych ubioru,
Który zaledwo ogrzać cię jest w stanie?
Lecz co koniecznie potrzebne — o Boże,
Daj mi cierpliwość! jej mi tylko trzeba!
Widzisz tu, Boże, ubogiego starca
Lat i boleści zgiętego brzemieniem!
Jeśli ty serca córek tych buntujesz
Przeciwko ojcu, nie rób ze mnie głupca,
W pokorze ducha znoszącego krzywdę,
Ale szlachetnym pierś mą natchnij gniewem!
Niech broń niewieścia, łza, lic mych nie kala!
Nie, czarownice wyrodne! ja na was
Takiej dokażę zemsty, że świat cały —
Dokonam — jeszcze nie wiem, co dokonam —
Lecz wiem, że będzie to postrachem ziemi!
Myślicie może, że ja płakać będę?
Nie będę płakał.
Mam ja powody płakać, lecz to serce
Na sto tysięcy kawałków wprzód pęknie,
Niźli zapłaczę. Błaźnie, oszaleję!
Cornwall. Czas się oddalić, bo nadciąga burza.
Regan. Ten dom jest mały, trudno, aby starzec
Z całym orszakiem mógł się w nim pomieścić.
Goneril. To jego wina, sam się z domu wygnał,
Niech teraz cierpi za swoje szaleństwo.
Regan. Samego chętnie przyjmę w moim zamku,
Lecz ni jednego z jego towarzyszy.
Goneril. I ja tak myślę. Gdzie jest milord Gloucester?
Cornwall. Poszedł za starcem. Ale oto wraca.
Gloucest. Król jest jak wściekły.
Cornwall. Gdzie pragnie się udać?
Gloucest. Nakazał wyjazd, lecz nie wiem, gdzie zmierza.
Cornwall. Najlepiej będzie wolność mu zostawić,
Niech gdzie chce jedzie.
Goneril. Nie proś, żeby został.
Gloucest. Ach, noc nadciąga, wściekły wicher wyje,
A krzaka niema na kilka mil w koło!
Regan. Nauczycielem dla upartych ludzi
Musi być krzywda, która ich dosięga
Przez własną winę. Rozkaż bramy zamknąć.
Orszak się jego składa z paliwodów;
Roztropność radzi mieć się na baczności
Przeciw zamachom, do których zbyt łatwo
Mogą swoimi pchnąć go podszeptami.
Cornwall. Noc straszna! Zamknij bramy! dobra rada
Mojej Regany. Schrońmy się przed burzą!