Przejdź do zawartości

Król Henryk IV. Część II (Shakespeare, tłum. Jankowski, 1895)/Akt pierwszy

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Shakespeare
Tytuł Król Henryk IV. Część druga
Pochodzenie Dzieła Wiliama Szekspira Tom III
Redaktor Henryk Biegeleisen
Wydawca Księgarnia Polska
Data wyd. 1895
Druk Piller i Spółka
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Placyd Jankowski
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom III
Cały zbiór:
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT PIERWSZY.

SCENA PIERWSZA
WARKWORT przed zamkiem NORTUMBERLANDA. Odźwierny przed bramą. Wchodzi LORD BARDOLF.

Lord Bardolf. Któż tu odźwiernym? Hola! gdzie jest hrabia?
Odźwierny. Kogoż oznajmię?
Bardolf. Powiedz hrabiemu, że go tutaj czeka
Lord Bardolf.
Odźwierny. Jego szlachetność przechadza się teraz
Po tym ogrodzie. Pan niech tylko raczy
Zapukać w drzwiczki, a hrabia odpowie.

(Wchodzi Nortumberland).

Bardolf. Otoż i hrabia!
Northumberland. Jakież nowiny? mój kochany lordzie!
Każda nam teraz chwila matką dziwu!
Cóż bo za czasy! niezgoda jak rumak,
Gdy zerwie przywieź od pełnego żłobu,
Leci na oślep i wszystko tratuje.
Bardolf. Szlachetny hrabio! przynoszę ci wieści
Pewne z Shrewsbury.
Northumberland. I dałby Bóg, dobre?
Bardolf. Dobre, jak tylko serce pragnąć może.
Król z ręki syna waszego milordzie
Śmiertelnie ranion, Monmuth legł na miejscu,
Bluntów obudwu pozabijał Duglas.
Młody Lankaster, Westmoreland, Staford
Uciekli z pola. A ten wieprz Monmutha

Wypasły Sir Dżon, jeńcem twego syna.
Nigdy dzień jeszcze walki tak stanowczej
I tak zwycięskiej nie uświetnił szczęścia
Od czasów Cezara.
Nortumberland. Wszystkie te wieści skądżeś powziął hrabio?
Czyś był na miejscu i wracasz z Szrewsbury?
Bardolf. Mówiłem, lordzie, z szlachetnym Dżentlmenem,
Co stamtąd wracał, i wprzód nim spytałem
Sam mi wypadki opowiedział bitwy.
Nortumberland. Lecz otoż w raca mój domownik Travers,
Od wtorku jeszcze wysłany na zwiady.
Bardolf. Jam go wyminął. Nie wie on, milordzie,
O niczem więcej, prócz co ma odemnie.

(Wchodzi Travers).

Nortumberland. I cóż? Trawersie! coś przyniósł dobrego?
Trawers. Sir Dżon Umfrevil spotkał mię i zwrócił
Z dobrani wieśćmi: lecz swym świeższym koniem
Wyprzedził wkrótce. Potem Dżentlemen jakiś
W największym pędzie porównał się ze mną,
Dał wytchnąć chwilę rannemu koniowi
I pytał drogi do Chester a wzajem,
Kiedym go spytał o wieści z Szrewsbury,
Odrzekł mi tylko, że się źle powiodło
Sprawie związkowych i ostroga Persy
Ostygła całkiem, poczem puścił cugle,
Schylił się przez pół, zakrwawił ostrogi
W swym dzielnym koniu i głuchy już dla mnie
Tak wnet popędził, że zdał się przed sobą
Pożerać drogę.
Nortumlberland. Ha! powtórz! mówił: że ostroga Persy
Ostygła całkiem! że się źle powiodło
Sprawie związkowych! Hotspur był bez ognia!
Bardolf. Milordzie! jedno to tylko ci powiem:
Że gdy dnia chwała nie przy waszym synie,
To pod honorem, baronię moją
Stawię i oddam za motek jedwabiu!

Nortumberland. Czemużby Dżentelmen, co jechał z Traversem
Miał mu tak pewnie mówić o porażce?
Bardolf. Kto? on? ten jeździec,, co na cudzym koniu
Uciekał, ręczę, i co przyszło, prawił!
Lecz otóż nowe przybyły nam wieści!

(Wchodzi Morton).

Nortumberland. O z tego czoła, jak z najpierwszej karty
Widać, że całej książki treść żałobna!
Tak brzeg wygląda, kiedy na nim powódź
Zostawi straszny ślad opustoszenia!
Powiedz, Mortonie, przybywasz z Szrewsbury?
Morton. Stamtąd uciekam, szlachetny mój panie!
Tam śmierć ohydna najstraszliwszą maskę,
By rzucić popłoch na naszych, przywdziała!
Nortumberland. Jakże się mają syn mój? brat Worcester?
Drżysz na te słowa! Bladość twego lica
Skorsza niż usta i smutnie wymowna!
Takim był pewnie ten bez ducha goniec
Ze śmiercią w oczach, straszny, osłupiały,
Co pośród nocy odsunął zasłonę
Z łoża Pryama i chciał mu powiedzieć.
Ze już połowa Troi w gruzach legła:
Lecz nim głos znalazł, już Pryam mógł widzieć
Pożogę miasta. Tak samo ja widzę
Śmierć mego Persy, nim mi ją oznajmisz!
Wszak masz mówić: „Syn wasz to i to zrobił,
Brat wasz to zrobił! tak szlachetny Duglas
Walczył i gromił!“ — i słuch mój wstrzymując
Na każdym pięknym i świetnym ich czynie,
W końcu nędznego ugodzisz słuchacza
Jednem westchnieniem, od którego wszystkie
Znikną pochwały, gdy skończysz słowami:
„Syn twój i brat twój i wszyscy polegli!“
Morton. Duglas przy życiu, brat wasz, panie, także:
Lecz co do Lorda Henryka...
Nortumberland. A więc nie żyje!
Otóż jak bystra mowa podejrzenia!

Czego się lękasz i nie chciałbyś wiedzieć,
Jużeś instynktem odgadł z cudzych oczu,
Że się spełniło! — Mów jednak, Mortonie!
Mów twemu panu, że skłamał przeczuciem!
A ja to przyjmę za słodką obelgę,
Wzbogacę ciebie za taką zniewagą!
Morton. Zbyt jesteś wielkim, bym ci przeczył panie.
I w twych przeczuciach i w obawach, prawda!
Nortumberland. Wszystko to jeszcze nie mówi, że syna
Już nie zobaczę! — Ale wstrząsasz głową,
I chociaż jawne wyznanie w twych oczach,
Zdaje się lękasz zgrzeszyć mówiąc prawdę.
Jeśli on poległ, mów! Wszak nie ma winy
Zgon czyj oznajmić; grzech kłamać o śmierci,
Nie zaś objawić, że zmarły nie żyje!
Morton. Pierwszy, kto staje z nieszczęśliwą wieścią
Smutny posługacz. Odtąd jego słowa
Dźwięk przybierają pogrzebnego dzwonu,
I brzmią już zawsze przy wspomnieniu straty.
Bardolf. Nie mogę wierzyć, by syn wasz, milordzie,.
Miał poledz w bitwie.
Morton. Jakże boleśnie, że muszę upewniać
O tem, co bodaj widzieć mi nie przyszło!
Lecz na te oczy, widziałem go we krwi
Rannym, bezsilnym, jak omdlałą dłonią
Odbijał ciosy Henryka Monmutha,
I jak padł wreszcie nasz niezwyciężony
I już nie powstał!
W chwili, zgon wodza — co duszą i męstwem
Nawet bezmyślnych zapalał wieśniaków —
Rozniosły wieści, i zgasłą odwaga,
Którą duch jego tak ożywiał wojsko,
Jak się od stali hartuje żelazo.
Gdy ten hart ustał, wszystko się stępiło.
Została tylko bryła z swym ciężarem
Co leci chyżej, im silniej trącony.
Tak nasi ludzie po stracie Hotspura,
Byli już tylko liczbą i ciężarem
Pędzonym trwogą, i pobiegli z pola

Z chyżością strzały. Wtedy lord Worcester
Był wzięty jeńcem, a straszliwy Duglas,
Co swoim krwawym, niestrudzonym mieczem
Trzykroć zabijał podobieństwo króla,
Zachwiał się duchem i uczcił sromotę
Uciekających. Ale gdy się cofał,
Potknął się, upadł i musiał się poddać.
Słowem, król wygrał i szle tu najspieszniej
Oddział pod wodzą lorda Westmoreland
I księcia Jana, przeciw tobie, panie.
Nortumberland. Płakać mej straty dość będę miał czasu!
I jad lekarstwem! Tak i to nieszczęście,
Gdybym był zdrowym, wzięłoby mi zdrowie,
Ale chorego uleczyło prawie.
Bo jak kto długą trawiony gorączką.
Choć ledwie dźwiga smutny życia ciężar,
Pod którym nerwy jak jakie zużyte
Gną się zawiasy, przecież w paroksyzmie
By ogień z rąk się wymyka swych stróżów —
Tak i me członki niemocą pożyte
W tym srogim bolu nabierają siły
Nowej, trzykrotnej, nigdy mi nieznanej.
Precz-że natychmiast z niedołężną kulą!
Niech rękawica ze stalowej łuszczki
Zbroi tę rękę! precz mi i z tą miękką
Czapką dla chorych, bo puch nie zasłoni
Głowy, na którą czyhają książęta
Silni zwycięstwem! Włóżcie mi na skronie
Twardą przyłbicę! I niechaj nadchodzi
Godzina zgrozy, jaką śmie wywołać
Mściwa nienawiść, niech grozi rozpaczy
Nortumberlanda! Niech niebo i ziemia
Zewrą się z sobą! Ręka przyrodzenia
Niech nie podoła wstrzymać wód wściekłości!
Niechaj porządek zaginie na ziemi!
Niech ona odtąd przestanie być nudnym
Teatrem niezgód i powolnych podejść:
Lecz niechaj w serca duch pierworodnego
Wstąpi Kaina! niechaj we krwi ludzkiej

Ucztują wszyscy — a po końcu uczty
Czci pogrzebowej dopełnią ciemności!
Travers. To uniesienie zaszkodzi ci panie!
Bartlolf. Kochany hrabio! na twojej mądrości
Polega wszystko.
Morton. Losy związkowych, tak oddanych sercem
Twej sprawie, panie, łączą się z twem zdrowiem.
A czyż nie zniszczą go podobne chwile?
Widziałeś panie możliwości wojny,
I do gry losu, nim zebrałeś wojsko,
Stałeś gotowym. Jak wódz i jak ojciec
Myślałeś o tem, że w podziale ciosów
Twój Henryk, panie, nie dałby się ubiec.
Że miał on stąpać po niebezpieczeństwach
Jak nad przepaścią, gdzie cud przewodnikiem.
Wiedziałeś pewnie, że bliznom i ranom
Ciało Hotspura dostępne jak inne,
I bardziej nawet, bo któż nadeń pierwszym
Bywał do boju i ostatnim z boju?
Przecież mu rzekłeś: „idź“! tak niecofnięte,
Jak sam twój zamysł był już nieodmiennym.
Cóż się więc stało, coby nazwać można
Wypadkiem dziwnym, nad możność i wiarę.
Nie zaś następstwem twego planu, panie?
Bardolf. Wszyscyśmy, których dotknęła ta strata.
Wiedzieli dobrze, że się narażamy
Na morze, w chwili gdy ocalić życie
Zaledwie jeden będzie mógł z dziesięciu.
Wszakże wzgląd żaden wstrzymać nas nie zdołał
Od tej żeglugi. Poniósłszy rozbicie
Doświadczmy jeszcze. Przyjmij ster milordzie!
My życie, mienie, wszystko poświęcimy.
Morton.' Właśnie też pora ponieść tę ofiarę.
Gdyż mi wiadomo, w najpewniejszy sposób,
Że nasz czcigodny arcybiskup Yorku,
Wywiódł już w pole swe ćwiczone hufce,
Na których można polegać z ufnością,
I liczyć dwakroć. Bo wasz syn, milordzie,
Miał tylko ciała i cienie żołnierzy,
Dusz w nich nie było: nazwa buntowników

Już je odjęła. Szli oni do walki
Z tak dobrą wolą, jak piją lekarstwo,
I choć trzymali oręż z naszej strony,
To dla pozoru, gdyż ich serca, dusze
Wyraz „bunt“ zmroził, jak ryby w sadzawce.
Lecz pod biskupem powstanie przybrało
Treść religijną, miany za świętego
Ma on za sobą i ciała i dusze.
Woła do broni w imię krwi Ryszarda
Nie zmytej dotąd z kamieni Pomfretu,
I na powadze wspierając się nieba
Głosi, że idzie krwią oblaną ziemię
Zbawić z pod ciężkiej ręki Bolinbroka:
Wszyscy więc za nim, i wielcy i mali.
Nortumberland. Jużem to wiedział, lecz wyznam, że boleść
Nawet mi władzę odjęła pamięci.
Wejdźmy do środka. Niech każdy z was powie,
Co bezpieczniejszem i najlepszem sądzi
W obecnej chwili. Rozeszlijmy gońców,
Niech nam pospieszą w pomoc przyjaciele.
Tylu nam trzeba, a tak ich niewiele!

(Wychodzą).
SCENA DRUGA.
Jedna z ulic Londynu.
Wchodzi sir DŻON FALSTAF, w towarzystwie giermka, który niesie za nim szpadę i tarczę.

Falstaf. No, mój olbrzymie, cóż tam mówił doktor na moją wodę?
Giermek. Mówił, że ona sama z siebie jest czysta i zdrowa, ale że ta osoba, do której ona należy, więcej ma chorób, niżeli sobie o tem myśli.
Falstaf. Nakoniec wszystko co żyje, zaczyna sobie polować ze mnie. Mózg tej dla żartu skleconej gliny, która się tytułuje człowiekiem, nie może nic więcej wynaleść pobudzającego do śmiechu, nad to, com ja wynalazł, lub co o mnie wynaleziono. Na honor, żem nie tylko sam dowcipny, ale muszę być jeszcze i przyczyną dowcipu drugich. To wybornie! Jeśli wiodąc cię teraz za sobą nie podobny jestem do maciory, która cały swój płód przyległa i prowadzi za sobą jedną jednego kwiczoła, i jeżeli książę w innym celu dał mi cię na usługi, jak tylko dla kontrastu, to nie mam już ani kropli rozsądku. Milion set! ty pozioma mandragoro! tybyś lepiej odbijał na mojej czapce, od gałązki, niźli mój giermek. Nigdy jeszcze taki gagacik nie był mym sługą, ale ja cię nie myślę oprawiać ani w złoto ani w srebro, spowiję cię w łachmany, i odeszlę napowrót klejnot jubilerowi, twojemu przeszłemu panu, którego książęcy podbródek dotąd jeszcze nie porósł ani puchem. I nie porośnie nigdy; prędzej ja będę miał brodę na moich dłoniach — A jednak ten młokos, na którego szczękach żaden balwierz nie zapracuje sobie nigdy ani sześciu pensów, śmie utrzymywać, że ma twarz królewską i czupurzy się, — jak gdyby pochodził z tych czasów, kiedy jego ojciec był jeszcze żakiem. Niech on tam zachowa dla siebie swoją najjaśniejszą łaskę, bo że już z mojej, tak dobrze jak wypadł, za to mogę zaręczyć. Ale cóż tam mówi mistrz Durnbleton na atłas, o który go prosiłem na pled i spodnie?
Giermek. Kazał powiedzieć panu, że potrzeba m u lepszej poręki, niżeli poręka Bardolfa, że nie przyjmie ani pańskiego rewersu ani rewersu Bardolfa. że na takie zabezpieczenia on nie patrzy.
Falstaf. A niech go piekło porwie tego nieużytego bogacza, niech mu język przyschnie do krtani, a Łazarz niech tymczasem zasypia na łonie Abrahama! przeklęty Achitopel, nędznik, wisielec, przetrzymać tak długo dżentelmena w zawieszeniu, i prawić mu potem o porękach. Te łysogłowe łotry nie robią teraz nic więcej, tylko noszą trzewiki na wysokich korkach i po sporej wiązce kluczów u pasa, a gdy potrzeba coś dać „na maszu ludziom uczciwym, zaraz ci występują z porękami. Zamknąć komuś usta w ten sposób jest to toż samo, jak gdyby ten łotr poczęstował mię gałkami na szczury. Jam myślał, że on mi przyszłe dwadzieścia dwa łokcie atłasu, tak na honor, jakem prawy rycerz, tak sobie myślałem, aż on mi wyjeżdża z zabezpieczeniami! Oo do niego, może spać sobie najdoskonalej zabezpieczony, bo ma na głowie rogi obfitości, przez które się prześwieca zalotność jego żony. A jednak pomimo tej rogowej latarni, on tylko jeden nie widzi, skąd pochodzi światło. Gdzież jest Bardolf?
Giermek. W Smitbfield, kupuje teraz konia dla waszej dostojności.
Falstaf. Jam go samego kupił w Saint-Paul, a on mi teraz chce kupić konia w Smithfield! A więc potrzebaby mi tylko jakiejkolwiek nierządnicy w Londynie a byłbym w całem znaczeniu usłużonym, żonatym i jeźdzcem.

(Nadchodzi lord sędzia. a za nim jeden z woźnych).

Giermek. Panie, idzie tu lord, który uwięził księcia, za to, że ten go uderzył, ujmując się za Bardolfem.
Falstaf. Idź za mną i nie patrz w tę stronę, ja go nie chcę widzieć.
Lord sędzia. Któż to tam idzie?
Woźny. Falstaf, Wasza wysokości.
Lord sędzia. Ten, który był pod śledztwem za kradzież?
Woźny. Ten sam, panie, ale potem odznaczył się pod Szrewsbury, i jak słyszałem, ma teraz być wysłanym z jakiemś poleceniem do księcia Jana Lankaster.
Lord sędzia. Jakto, do Yorku? przywołaj go tu!
Woźny. Sir Dżonie Falstafie!
Falstaf. Powiedz mu, chłopcze, żem ja głuchy.
Giermek. Mówcie głośniej. Mój pan głuchy.
Lord sędzia. O wńerzę temu, że on jest głuchym na wszystko, co mu można powiedzieć dobrego. Ale idź, pociągnij go za połę, muszę z nim mówić.
Woźny. Sir Dżonie!
Falstaf. Cóż to? młody i żebrak? Czyliż nie mamy wojny? Czyliż już nie ma rzemiosła? Alboż to król nie potrzebuje poddanych? a powstańcy żołnierzy? Wprawdzie hańbą jest być gdzieindziej, niżeli na jednej stronie z dwojga, ale zawsze gorszą jest hańbą żebrać, niż być na najgorszej stronie, chociażby cośkolwiek sto razy gorzej brzmieć mogło, niż brzmi imię powstania.
Woźny. Pan się mylisz co do mnie.
Falstaf. Albożem cię nazwał mój panie, człowiekiem poczciwym? Pomimo względów, jakie się należą mojemu rycerskiemu i żołnierskiemu powołaniu, skłamałbym na głowę, jeślibym tak powiedział.
Woźny. A więc dozwól pan odłożyć na stronę względy należne jego rycerskiemu i żołnierskiemu powołaniu, i powiedzieć sobie, że kłamiesz na głowę, jeżeli mię nazywasz kim innym, a nie człowiekiem uczciwym.
Falstaf. Ja miałbym ci dozwolić, abyś mi to powiedział? Jabym miał odłożyć na stronę to, co odemnie nieoddzielne? Powieś mnie, jeżeli kiedy otrzymasz na to moje pozwolenie i raczej sam się powieś, niżelibyś miał przyjąć to pozwolenie. Precz mi z drogi, ty niżniku!
Woźny. Milord chce z nim mówić.
Lord sędzia. Sir Dżonie Falstafie! mam mu powiedzieć dwa słowa.
Falstaf. Ach! — Szlachetny lordzie! niech Bóg ma w swojej opiece waszą dostojność! Jakże rad jestem, że go widzę wychodzącego. Słyszałem, że zacny lord był obłożnie chorym, i spodziewam się, że teraźniejsze wyjście nie jest bez pozwolenia lekarza. Chociaż wasza dostojność nie wychodzi jeszcze zupełnie z pory młodości, zawsze jednak ma już pewny przedsmak wieku, pewną przyprawę czasu, niech mi więc będzie wolno prosić waszej dostojności o należny wzgląd i troskliwość o swoje zdrowie.
Lord sędzia. Sir Dżonie! posyłałem po niego przed wyprawą do Szrewsbury.
Falstaf. Za pozwoleniem waszej dostojności, dało mi się słyszeć, że Jego królewska mość powrócił z Walii nie w zupełnie pożądanym stanie.
Lord sędzia. Nie mówię tu o Jego królewskiej mości. Wyście nie raczyli przyjść, gdym po was posyłał.
Falstaf. Słyszałem, prócz tego, że do Najjaśniejszego Pana przyplątała się — znowu ta niecnota apopleksya.
Lord sędzia. Tak, niech go niebo ocali. Lecz proszę mi dać mówić.
Falstaf. Ta apopleksya, podług mego rozumienia, jest rodakiem letargu, mówiąc winnem uszanowaniem waszej dostojności, pewnym rodzajem uśpienia we krwi, niepoczciwym dzwonieniem w uszach.
Lord sędzia. Co mi o tem teraz mówicie? niech będzie, co chce.
Falstaf. Pochodzi to ze zbytku zgryzot, rozmyślań i utrudzenia mózgu, o przyczynie tych skutków czytałem w Galenie, jest to rodzaj głuchoty.
Lord sędzia. Zda mi się, że podlegacie także temu cierpieniu, kiedy nie raczycie słyszeć co mu mówię.
Falstaf. O tak milordzie, w rzeczy samej, albo raczej, jeżeli się tak podoba waszej dostojności, cierpienie, któremu podlegam, jest to choroba nie słyszenia. słabość nie zwracania uwagi.
Lord sędzia. Chłosta od piąt możeby mogła przywrócić uwagę waszym uszom i nie zatrudni mię wybór tego środka, jeśli mi przyjdzie zostać waszym lekarzem.
Falstaf. Jam biedny, jak Job milordzie, ale nie tyle cierpliwy. Wasza dostojność może mi przepisać truneczek więzienia, co się tyczy mojego ubóstwa: lecz czyli ja będę do tyła cierpliwym, abym poszedł za tym przepisem, w tej mierze mędrcy mogliby przypuścić gran skrupułu, a nawet cały skrupuł.
Lord sędzia. Posyłałem po niego dla pomówienia o rzeczach, od których zależało jego życie.
Falstaf. A ja idąc za radą jednego nader biegłego prawoznawcy, nie stawiłem się na wezwanie.
Lord sędzia. Tak, zawsze jednak jest prawdą sir Dżonie, że żyjesz w wielkiej niesławie.
Falstaf. Każdy, komu tylko mój pas może służyć, nie potrafi żyć w mniejszej.
Lord sędzia. Wasze środki są szczupłe, a żyjecie na wielką stopę.
Falstaf. Przeciwnie: we środku mam się ogromnie, ale co nogi, to za słabe do dźwigania takiego ciężaru.
Lord sędzia. Sprowadziłeś z dobrej drogi młodego księcia.
Falstaf. Owszem, on to mnie sprowadził z drogi. Jam gruby Nemrod, a on mój ogar.
Lord sędzia. Dajmy na to, że tak jest: nie będę odświeżał niedawno zagojonej rany. Wasza usługa pod Szrewsbury zagładza poniekąd wyprawę nocną pod Gadshill. I winieneś podziękować obecnym niepokojom, że zostawiono w spokoju podobne bezprawie.
Falstaf. Milordzie.
Lord sędzia. Kiedy się raz to zatarło, niechże się i kończy na tem: nie wywołuj wilka z lasu.
Falstaf. Wywoływać wilka jest równie źle, jak i trącić lisem.
Lord sędzia. Nie zapomnij sir Dżonie, że możesz być porównanym do świecy, której najlepsza część coraz się ulatnia.
Falstaf. Tak jest, dostojny panie, święta prawda, podobny jestem do ogromnej łojowej świecy; chociaż równie dobrze dałbym się porównać i do świecy woskowej, która paląc się do koła narasta.
Lord sędzia. Każdy biały włos waszej brody, sir Dżonie, powinienby wam przypominać powagę.
Falstaf. Wagę, wagę, wagę.
Lord sędzia. Wy, jak zły anioł, nie odstępujecie od naszego młodego księcia, we wszystkich jego krokach.
Falstaf. Nie, nie tak trochę, dostojny panie, zły anioł jest za lekki na wagę, gdy tymczasem mnie przyjąłby każdy, nie rzucając na szalę i od pierwszego spojrzenia; zresztą, tak jest, w pewny sposób nie zdałbym się do obiegu. Rzeczywista wartość i cnota w teraźniejszym liczebnym wieku, tak mało na siebie zwracają uwagi, że prawdziwe męstwo i odwaga zostały obróconemi do wodzenia niedźwiedzią dowcip tuła się po szynkowniach i całą swą bystrość rozprasza na karteczki, a wszystkie inne dary uzacniające człowieka nie lepsze są w teraźniejszym stanie, do jakiego je złośliwość wieku przywiodła, od czarnych porzeczek. Wam, moi panowie, którzyście już starzy i przez myśl nie przechodzi, do czego młodość jest zdolną. O zbytku ożywiającego nas ciepła wy sądzicie podług goryczy swojej żółci, a my też na skrzydłach młodości niekiedy zadaleko zalatujemy.
Lord sędzia. Więc wy sir Dżonie kładziecie siebie na liście młodości, wy, na których tak czytelnie napisał czas swoje ulubione słowo: „starość“. To oko wieczną łzą zalśnione, ta sucha ręka, żółta cera, biała broda, codzień cieniejąca noga i codzień przybywający żołądek, głos drżący, oddech krótki, podbródek rozdwojony i z tem wszystkiem coraz ostrzejszy, dowcip codzień tępszy, jednem słowem wszystko, co jest w was i co was otacza, nie przypominaż wam zniszczenia czasu? I wy jeszcze chcecie uchodzić za młodzika? Wstydź się, wstydź sir Dżonie!
Falstaf. Milordzie! Jam się urodził o trzeciej godzinie z południa, z zupełnie białą głową i z żołądkiem już zaokrąglonym. Co się tycze mojego głosu, straciłem go krzycząc na żołnierzy i śpiewając antyfony. Innych dowodów za moją młodością przytaczać nie będę: koniec końcem że mogę się nazwać starym tylko pod względem rozwagi i rozsądku. Jeśliby zaś podobało się komu iść ze mną o lepsze: kto da wyższego susa, w zakład o tysiąc marek, ten może mi z góry zapłacić stawkę i wyprzeć się popisu. Co się tycze policzka, danego waszej dostojności przez księcia, to ten ze strony księcia danym był po grubiańsku, lecz wyście go przyjęli jak lord pełen rozsądku. W swoim czasie natarłem za to porządnie księciu uszy, i młody lew pokutuje teraz za swoje; wprawdzie nie w popiele i włosiennicy, lecz w gorzkich gronach winnicy!
Lord sędzia. Oby mu niebo zesłało lepszego towarzysza.
Falstaf. A jego towarzyszowi lepszego księcia. Bo ja nie mogę od niego się odżegnać.
Lord sędzia. Najjaśniejszy pan raczył obmyślić dla nich pożegnanie. Słyszałem, że król was wysyła z księciem Janem Lankaster przeciwko arcybiskupowi i hrabi Nortumberland.
Falstaf. Tak, dzięki słodziutkiej i zawsze gotowej wyobraźni waszej dostojności. Ale pomyślcie o modlitwie, w której się tylko umizgacie do swojej omdlałej i wiecznie uśmiechającej się ciszy domowej, ażeby dwa wojska nieprzyjazne nie zeszły się z sobą w dzień gorący; bo na mój honor, że nie biorę z sobą więcej nad parę koszul i nie myślę potnieć nadzwyczajnie. Jeśli więc zdarzy się upał w dzień bitwy, Dżon Falstaf ma przedewszystkiem obowiązek bronienia się od suchej śmierci, i będzie musiał wywijać tylko butelką. Ze też zaledwie jakie niebezpieczeństwo wynurzy głowę, jużem na placu: przecież nie zawsze mnie mieć będą, i jam śmiertelny! Ale to już jest nieuleczona przywara Anglików, że jeśli mają coś dobrego, to potrzeba, czy nie, szarzają się niem wszędzie. Jeśli więc koniecznie tak wam się podoba milordzie, wenerować mię starym, to raczcież mię przynajmniej zostawić w pokoju. Dałby Bóg, ażeby moje imię, mniej niż jest, było strasznem nieprzyjacielowi! Wolałbym tysiąc razy, ażeby mnie rdza przejadła aż do szpiku, niż co mam stopnieć i w nic się obrócić od tego ustawicznego ruchu.
Lord sędzia. Bądź dobrym, prawym, sir Dżonie i Bóg pobłogosławi waszą wyprawę.
Falstaf. A wy, milordzie, raczycie mi pożyczyć tysiączek gwineów na potrzeby wojenne?
Lord sędzia. Ani feniga, ani feniga. Zbyt jesteś niecierpliwym sir Dżonie do noszenia krzyżów. Bądź zdrów sir Dżonie i pozdrów odemnie mojego krewnego Westmorlanda.

(Lord sędzia z woźnym wychodzą).

Falstaf. Dajcie mi szczutka kowalskim młotem, jeśli ja mu zaniosę to pozdrowienie. Nie, nie podobna człowiekowi oddzielić starości od skąpstwa, tak jak młodemu nie podobna oddzielić rozpusty od młodości. Ale jednego z nich bierze za to w swe szczepce podagra, a drugiego słodka medycyna; nie pozostaje mi więc nic do życzenia obu tym ułomnościom. Chłopcze!
Giermek. Jestem.
Falstaf. Ile tam jeszcze pieniędzy w moim worku? Giermek. Sześć groszy i dwa pensy.
Falstaf. Nie ma sposobu przeciw tej samotrawności worka: pożyczka odwleka tylko chorobę, ale złe w sobie pozostaje nieuleczone. Na, zanieś ten list do lorda Lankaster, ten do księcia, ten do hrabiego Westmorland, a ten do mojej starej Mistriss Urszuli, której przysięgam co tydzień, od czasu jakem dostrzegł pierwszych białych włosów w mej brodzie, że się z nią ożenię. Z odpowiedzią wiesz, gdzie mnie masz szukać.

(Giermek wychodzi).

Podagra na tę chorobę, którą we Francyi nazywają neapolitańską, a w Neapolu francuską! i nawzajem francusko-neapolitańska choroba na tę podarge! bo już też koniecznie jedna z tych psotnic musi sobie wycinać tany na moich biednych piszczelach. Ale mniejsza o to, że sobie nieco przychramujemy: czyliż nie mamy za sobą pozoru wojny? Moja wojskową emerytura przynajmniej niczyich kosych oczu ściągać na siebie nie będzie. Prawdziwy dowcip umie skorzystać ze wszystkiego: nawet ze słabości.


SCENA TRZECIA.
York. Pokój w pałacu arcybiskupa.
Wchodzą ARCYBISKUP YORKU, lordowie: HASTINGS, MOWBRAY i BARDOLF.

Arcybiskup. Wiecie już teraz, zacni przyjaciele.
Wszystkie pobudki i sposoby nasze;

Mówcież otwarcie — a naprzód was proszę
Lordzie marszałku — co tuszyć możemy?
Mowbray. Ze jąć się broni wypada i trzeba,
Na to się zgadzam, lecz radbym dokładniej.
Wiedział: jak możem z naszemi siłami
Choć z jakiem kolwiek powodzeniem stawić
Czoło królowi?
Hastings. Podług przeglądu, liczym do dwudziestu
Pięciu tysięcy dobornych żołnierzy.
Prócz tego mamy w gotowym odwodzie
Potężną pomoc hrabi Nortumberland,
Któremu rozpacz i zemsta zostały.
Bardolf. Więc, lordzie Hastings, w tem tylko pytanie:
Czy te dwadzieścia pięć tysięcy wojska
Wystarczyć mogą, bez Nortumberlanda,
Do walki z królem?
Hastings. Z Nortumberlandem aż nadto wystarczą.
Bardolf. Tak, z nim zapewno. Lecz jeśli bez niego,
Nie dość silnymi sami się czujemy,
To moje zdanie, nie wychodzić w pole
Nim on nadciągnie. Bo przed taką krwawą
I walną bitwą, domysły, nadzieje
I przypuszczenia niepewnych posiłków,
W żadną rachubę wchodzić nie powinny.
Arcybiskup. Zupełna prawda. Właśnie w tym przypadku
Młody nasz Hotspur bił się pod Szrewsbury.
Bardolf. Tak jest, milordzie. Wsparty na nadziei,
Żyjąc powietrzem obietnic i licząc
Na wielką pomoc, która przecież w skutku
Nie dorównała najmniejszej rachubie,
Stworzył on sobie marzoną potęgę
Jak obłąkany i zmrużywszy oczy
Rzucił się z wojskiem na pewną zagładę.
Hastings. Lecz mi sie zdaje, że wódz nie wykracza
Kładąc nadzieje, prawdopodobieństwa,
Na szalę wojny?
Bardolf. Wykracza w wojnie takiej, jak jest nasza.
Losy powstania przyspiesza nadzieja,

Jak wczesna wiosna rozkwitnienie pączków,
Z których owocu mniej trzeba wyglądać
Niżli się lękać, by ich szron nie zwarzył.
Wszak gdy budować sobie zamierzamy,
Wprzód obmyślamy i kreślimy plany,
Potem dopiero, widząc rys budowy,
Czynimy liczbę potrzebnych wydatków;
Gdy zaś ich ogół nad możność wypada,
Cóż pozostaje? lub zmniejszyć rozmiary
Albo zupełnie wyrzec się budowli.
Daleko bardziej w obecnym zamiarze,
(Gdy jedno zwalić, drugie wznieść królestwo
Mamy przed sobą) winniśmy rozpatrzeć
Plan miejscowości i skreślone wzory,
Przyjąć już zgodnie jedną myśl budowy,
Za radą znawców, zliczyć nasze środki
I bez złudzenia zważyć wszystkie siły
Z siłami wrogów, lub w przeciwnym razie,
Będziemy mieli tylko na papierze
Rys uzbrojenia, a na miejscu ludzi
Listę ich imion Wtedy nasze dzieło
Takiż los czeka, jak dom rozpoczęty
Nad możność środków. Budowę rzuconą,
Z ciężkim nakładem dźwignioną w półowie,
Przelatujące opłaczą obłoki,
A potem wichry spustoszą zimowe.
Hastings. Dajmy, że z niskąd spodziewana pomoc —
Nam nie nadejdzie, że spełzły nadzieje
I że co mamy w tej chwili z żołnierzy,
Już to są wszyscy co do ostatniego!
To i tak jeszcze mamy równą liczbę
Wojskom królewskim.
Bardolf. Co też! Król nawet trzydziestu tysięcy
Nie miałby wojska?
Hastings. Przeciw nam, nie ma, nawet ani tyle,
Ręczę ci lordzie. Bo całe swe wojsko
Musiał na trzy rozproszyć oddziały,
W przeciwne strony. Jeden na Francuzów,
Drugi naprzeciw Owen Glendowera,
A trzeci na nas. Trzykroć więc osłabił

Sam swą potęgę, a wojenny skarbiec
Już tylko głuche wydaje mu echa.
Arcybiskup. Tak, by mógł ściągnąć swe rozpierzchłe pułki,
I z całą na nas uderzył potęgą,
Oto bynajmniej lękać się nie mamy.
Hastings. Chybaby w pomoc chciał nam przyprowadzić
Hufce francuskie, co z Walijczykami
Idą w ślad za nim. Lecz tej uczynności
Dla nas nie zrobi.
Hardolf. Któż, jak się zdaje, przeciw nam dowodzi?
Hastings. Z Westmorelandem młody Jan Lankaster,
Przeciw Owena król sam z starszym synem.
Kogo zaś wysłał przeciwko Francuzom?
Z pewnością nie wiem.
Arcybiskup. Idźmy ich spotkać, ogłaszając wszędzie
Święte pobudki, co nas uzbroiły.
Lud się już własnym przesycił wyborem
I zmierził sobie tę nagłą swą miłość.
Bo też to nazbyt niepewne mieszkanie,
Kto się buduje na sercach motłochu.
Bydlęcy tłumie! jakiemiż to wrzaski
Wywoływałeś błogosławieństw nieba
Dla Bolinbroka, póki ci nie został
Tem, czem jest teraz, czem go mieć pragnąłeś?
A gdy życzeniom twym stało się zadość,
Zwierzu przepasły, tak już go masz dosyć,
Że się pobudzasz by wyrzucić z siebie.
Tak samo wprzódy, żarłoczny potworze,
Wymiotłeś z paszczy najlepszego z królów.
A teraz radbyś wrócić do wymiotu
I wyjesz po n im! Ufać-że tym czasom!
Ci, co za życia Ryszarda pragnęli
Widzieć go w grobie, teraz nad tym grobem
Łzy wylewają żalu i miłości!
Ci, co na świętą głowę swego króla
Mietli kurzawę, ilekroć wzdychając
Szedł po ulicach pysznego Londynu,
Za Bolinbrokiem, podziwieniem tłumu,
Dzisiaj wołają: „ziemio oddaj króla!

A weź do siebie tego Bolinbroka!“
Ze też ta skaza w myślach ludzkich wieczna.
Przeszłość i przyszłość niebo im zamienia.
A teraźniejszość nie warta wspomnienia!
Mowbray. Więc wnet dać rozkaz zwijania namiotów?
Hastings. Teraz, gdy wszystko zawisło od chwili,
Niech nie powiedzą, żeśmy ją stracili!

(Wychodzą).




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Shakespeare i tłumacza: Placyd Jankowski.