Koroniarz w Galicyi/Rozdział XIV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Lam
Tytuł Koroniarz w Galicyi
Podtytuł czyli powagi powiatowe
Pochodzenie Dzieła Jana Lama
Wydawca Gubrynowicz i Schmidt
Data wyd. 1885
Druk Wł. L. Anczyc i Sp.
Miejsce wyd. Lwów
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIV,

w którym wszystko idzie jak z płatka, poczem posłaniec udaje się do miasta po angielski plaster.

Oprócz Biżuczka, z natury swej nie ciekawego, cała inteligencya cewkowicka wiedziała nazajutrz rano, gdy pan Wincenty udał się na probostwo, iż poszedł układać się z panem Wyksztkiłłem o warunki, pod którymi miała odbyć się krwawa walka między księciem A. C. a p. Władysławem Kwaskowskim. Pan Wincenty wyglądał przy tej sposobności jeszcze poważniej niż zwykle, nawet wszechsekretarz demokracyi lwowskiej, gdy wykrochmalony w całej swojej dwułokciowej długości zajmuje na trybunie miejsce obok demokratycznego wszechprezesa, nie ma bardziej uroczystego wejrzenia, aniżeli je miał tego dnia jedyny męzki potomek rodu Kacprowskich. Książe A. C. zwierzył mu się był bowiem, że właściwie cała sprawa z Kwaskowskim pozornie tylko tyczy się wcale „niewinnego“ zresztą żartu, co do sympatyi panny Katarzyny Odwarnickiej dla powstańców — w gruncie zaś, jest to tylko druga poprawna edycya pojedynku hr. Grabowskiego ze Stefanem Borowskim. Książę był solą w oku „białym“ i chodziło im o to, ażeby go sprzątnąć jakimkolwiek sposobem, dlatego to podsunęli mu awanturę z Kwaskowskim, który strzela z pistoletu lepiej od ś. p. Kuszla.
Po tem wyjaśnieniu pan Wincenty zrozumiał, że przyszłość ojczyzny zawisła od tego, by nie dopuścił do pojedynku na broń palną między księciem a nasłanym na niego mordercą. Ale im bardziej stanowczo wyrażał się w tej mierze p. Wincenty, tem energiczniej oświadczał się książę, że chce się strzelać z Kwaskowskim, i to nie inaczej, jak na trzy kroki. P. Wincenty protestował, klękał, błagał, nic nie pomagało, nakoniec wyrzekł, że wybór broni należy do strony wyzwanej, i że on jako sekundant po prostu nie pozwoli, ażeby się książę strzelał. Mimo tego wszystkiego, książę spisał w obecności p. Melitona i pana Wincentego formalny testament, dołączył do niego, w celu ewentualnego sprawdzenia tożsamości osoby, swój moskiewski paszport, i dokumenta te oddał do przechowania p. Kacprowskiemu w dowód nieograniczonego zaufania ku temu zacnemu obywatelowi. Sam p. Meliton, jakkolwiek człowiek dojrzały, i który widział już wiele rzeczy w życiu, nie mógł się wstrzymać od łez, z powodu, że ostatni (tak stało w testamencie), męzki potomek starszej linii książąt Czetwertyńskich tak lekkomyślnie narażał się na śmierć, przekazując dobra swoje matce i siostrze, zaś Rzeczypospolitej Polskiej prawa do wielkiego księztwa Kijowskiego, odziedziczone po Włodzimierzu Wielkim, i po tylu innych przodkach starszego od Welfów i Burbonów swojego rodu.
P. Wincenty poszedł na plebanię, p. Meliton wyjechał konno, by zobaczyć żeńców w polu, a książę w zielonym salonie siedział na niebieskim fotelu, bawiąc się z Biżuczkiem, jak gdyby nie miał wkrótce stanąć do morderczej walki! Dla zwykłego smętu panny Melanii ten dodatkowy smęt przedpojedynkowy był zbyt pognębiającym, dostała tedy migreny i poszła się położyć na wzór pani Kacprowskiej, która dostała była spazmów. Panna Róża dostała jakiegoś ściskania w sercu, ale jako osoba silnego ducha siedziała w zielonym salonie, na niebieskiej kanapie, opodal od p. Artura. Przy niej była panna Władysława, która nie wiedziała, czy ją ma boleć głowa, czy też ma się jej ściskać serce, i trzymała ręce symetrycznie złożone u talii.
Na mocy sercowej swojej afekcyi, panna Róża była także smętną dnia tego i nie robiła złośliwych uwag, a nawet, gdy p. Artur opowiadał o czynach wojennych i o zakrwawionych szkarpetkach pana Łagoszewskiego, uśmiech jej był połowiczny i miał jakiś zakrój bolesny.
— Wielki Boże! — westchnęła nakoniec — tchórze uciekają z pola bitwy i żyją potem spokojnie, a waleczni i dzielni, uszedłszy kulom wrogów, nie są bezpieczni od swoich!
— Co pani chcesz przez to powiedzieć? — zapytał pan Artur, udając niezmierne zdziwienie. Tu panna Róża wstała, zbliżyła się do niego, wzięła jego mężną prawicę w swoje drobne, białe dłonie, i drżącym od wzruszenia głosem rzekła:
— Pan taki zimny, taki spokojny, a wkrótce... Wielki Boże! — I łzy popłynęły z jej pięknych piwnych oczu. Panna Władysława nie miała tu już innego wyboru, więc i jej także popłynęły łzy z oczu, które nie były ani piwne, ani niebieskie.
— Pani mię zadziwiasz!
— Ach, daremnie pan chcesz utaić przedemną swoje postanowienia! Wiem niestety o wszystkiem! Nasłano mordercę, prostego rozbójnika, by ci odebrał życie! (Wielka eksplozya płaczu ze strony panny Róży i panny Władysławy).
— Czy podobna? — zawołał Artur — czyby p. Wincenty?.... Takie rzeczy nie powinno się przecież mówić damom, dość jest przecież czasu, gdy już po wszystkiem, i gdy potrzeba pomyśleć o pogrzebie!
Głośne łkanie napełniło zielony salon, tak, że nawet żelazny książę Artur nie mógł się oprzeć rozrzewnieniu, i gdy panna Róża wyjękła:
— Pan jesteś nielitościwym! — on zawołał w uniesieniu:
— Pani jesteś aniołem! — i bez wszelkiego przygotowania, wbrew dotychczasowej nieśmiałości, mimo obecności nawet panny Władysławy, jakoś mu to tak samo przez się przyszło, że się zsunął z fotelu na kulana i gorącemi pocałunkami okrył obydwie białe dłonie, trzymające ciągle jego prawicę.
— Panie!... Książę!... Panie Arturze! — zawołała panna Róża, i cofając obie dłonie, wzięła w nie chustkę, by obetrzeć łzy z oczu.
— Ach, przebacz, przebacz pani! Ale tylko dobroć takiego anioła może w zbolałem sercu obudzić jeszcze trochę przywiązania do życia! — To mówiąc, książę wstał i przybrał nową, także bardzo dramatyczną postawę.
— Gdyby to było prawdą — mówiła łkając ciągle panna Róża — nie narażałbyś pan życia bez potrzeby!
— Pani, honor tego nieodzownie wymaga!
— Ależ pan masz matkę, siostrę, to powinno być droższem, nawet od honoru!
— Nie pani, nie znam nic droższego nad honor, nawet to święte, rozkoszne a boleśne oraz uczucie, które przechowuję w głębi mego serca, i które... tu p. Artur uciął, bo panna Władysława przypomniała mu głośnem łkaniem, że jest w zielonym salonie. Zaś panna Róża zarumieniła się mocno z powodu objaśniającego komentarza, który do tych słów księcia dodały jego oczy.
— Ponieważ, dzięki niedyskrecyi pana Wincentego, już pani wiesz o wszystkiem, więc ośmielę się jeszcze udać do pani z dwoma małemi prośbami, którym nikt inny nie jest w stanie zadość uczynić, i o których nie chciałbym, by kto inny wiedział, prócz pani! Są to ostatnie prośby tułacza, ginącego zdala od swoich...
Czy mogła panna Róża, wobec takich okoliczności, uczynić co innego, jak udać się z zielonego salonu na ów balkon, z którego niegdyś skręcił kark p. Kryspin Kryspinowski, wielbiciel panny Melanii? W chwili gdy człowiek wisi między życiem lub śmiercią, nie odmawia mu się takiej bagatelki, jak krótka rozmowa na balkonie, podczas gdy druga siostra jest tuż obok, na niebieskiej kanapie w zielonym salonie.
Pierwszą prośbą księcia było, ażeby panna Róża kiedyś, gdy nastaną lepsze czasy, i gdy się sposobność zdarzy, wręczyła lub kazała wręczyć księżnej Aglai z jakichś innych książąt, Czetwertyńskiej, list, zawierający fotografię księcia Artura, jej syna, i pukiel jego czarnych włosów, wraz z synowskiem jego pożegnaniem i uściśnieniami dla siostry.
Tu panna Róża znowu tak się rozpłakała, że długo nie mogła wymówić słowa. Gdy już mogła, prosiła w jak najczulszych wyrazach księcia, przez miłość jego matki i siostry, by się nie dał zabijać. Ale książę uparł się przy swojem i wybierał się na tamten świat tak skwapliwie, jak gdyby pociąg miał odchodzić za dwie minuty, a on bał się spóźnić na kolej.
Nastąpiła druga prośba, a ta opiewała, by panna Róża chciała czasem poświęcić jedno wspomnienie swego anielskiego serca biednemu tułaczowi, gdy zginie daleko od swoich itd. itd.
Nowe łzy, nowe zaklęcia, nowy pospiech na tamten świat i nakoniec: wyjawienie obopólnej wielkiej tajemnicy:
— Kocham, kocham cię nad życie, pierwszą moją i ostatnią miłością, Różo, aniele itd.
— Znamy się tak niedawno! (Rumieniec, czułe spojrzenie, odwrócenie twarzy, jako naturalny wynik dziewiczej skromności).
— Ach, ujrzeć cię raz, jestto pokochać cię na wieki itd. itd.
Zważywszy krótki termin, naznaczony tym wiekom do trwania, trudno było nie wierzyć w dozgonną miłość księcia, a z tego samego powodu niepodobnem było zataić przed nim, iż jest nawzajem kochanym. Jeszcze trochę łez, i potrzeba było wrócić do zielonego salonu. Panna Róża dostała oprócz ściskania w sercu, jeszcze i migreny, ale została przy księciu wraz z panną Władysławą.
Książe był wzorem spokoju, zimnej krwi i gotowości do umierania. Jedna tylko myśl trapiła go od czasu do czasu: Czy przypadkiem p. Wincenty nie pofolguje wobec wielkoluda żmudzkiego, i czy na prawdę nie przyjdzie strzelać się z Kwaskowskim? Albo czy pałasze nie będą zbyt ciężkie i ostre, zwłaszcza, że ci medycy mają szczególny spryt w krajaniu! I czy nie lepiej by było doprawdy zgodzić się na tyralierkę z Moskalami — w drodze do obozu mogą przecież zajść różne przeszkody — brak podwód, choroba, żandarmerya itp.
Po całej godzinie oczekiwania ujrzano nakoniec pana Wincentego. Był on niezmiernie zadowolony z rezultatu swojej konferencyi z Wyksztkiłłem, i w skutek tego mówił więcej i prędzej niż zwykle. Gdyby nie ta nader sprzyjająca okoliczność, dotychczas nie wiedzianoby, jak się skończyła konferencya, chociaż sześć lat upłynęło już od tego czasu. P. Wincenty nie zwykł był na godzinę wymawiać więcej niż jedną sylabę, jeżeli zachodziło coś tak nadzwyczajnego, jak w tym wypadku — łatwo tedy można obliczyć, że potrzebowałby tak coś około półtora stulecia, nimby ukończył dłuższe jakie opowiadanie. Ale tym razem, zacząwszy w południe, o zachodzie słońca powiedział już był wszystko, oprócz niektórych pomniejszych szczegółów, które dodał nazajutrz rano. Zważywszy, że obowiązek mój powieściopisarski nie pozwala mi nawet i tak długo nadużywać cierpliwości moich czytelników, więc proszę, by łaskawie przypuścili, że ośmnaście godzin upłynęło od powrotu p. Wincentego z plebanii, i opowiem im od razu wszystko, co o tej porze wiedział już p. Artur, a wraz z nim całe Cewkowice.
Wyksztkiłło z początku nie chciał zrzec się pierwszej myśli swojej, t. j. by obydwaj przeciwnicy wraz z sekundantami udali się do obozu, i by rozstrzygnięcie sporu poruczyli kulom moskiewskim. Ale p. Wincenty udowodnił jasno jak na dłoni, że najpierw on, Wincenty Kacprowski, dla dobra ojczyzny musi koniecznie zostać w Cewkowicach, albowiem „biali“ czekają tylko jego wyjazdu, by odmówić wszelkiego wsparcia powstaniu ze strony Galicyi. Co do p. Artura, niepodobna mu było oddalać się bez wiedzy i pozwolenia przełożonych, a ci nie zgodziliby się nigdy na to, ażeby osłabiać siły, przeznaczone do „szachowania“ Moskwy z tej strony.
Pobity na tem polu, Wyksztkiłło proponował najprzód jakiś pojedynek amerykański, polegający na tem, że każdy z przeciwników o pięćdziesiąt kroków od drugiego miał usiąść na beczułce, napełnionej prochem. W beczułce miał być wywiercony mały otwór, przez który przetkanoby lont, na jednym końcu zatlony. Oczywista rzecz, że kto pierwej wyleci w powietrze, ten przegrał sprawę i może zgłosić się z rekursem u św. Piotra. Ma się rozumieć, że p. Wincenty ani słyszeć nie chciał o podobnym eksperymencie pyrotechnicznym, i że nakoniec sam Wyksztkiłło przyznał, iż szkoda takiej ilości prochu dla tak „głupiej“ sprawy. P. Wincenty ze zręcznością prawdziwego dyplomaty podchwycił ten wyraz, i wojując nim ciągle, odparł wszystkie dalsze propozycye Wyksztkiłły co do różnych sposobów pojedynkowania się na pistolety. Ostatecznie tedy zgodzono się na pałasze, warując z góry, iż nie wolno używać tej broni do pchnięcia, i że walka ma ustać, skoro jeden z zapaśników ranionym będzie do krwi.
Zważywszy, że w całej okolicy, oprócz nożów kuchennych nie znajdowała się żadna broń sieczna, i że tylko jeden transport pałaszów, przeznaczony dla szachującej Moskwę kawaleryi narodowej, zakopany był u p. Dolskiego w Brodzisku, przeznaczono dom tego ostatniego na miejsce walki, i nazajutrz rano udał się tam p. Wincenty z panem Arturem, końmi p. Kacprowskiego, a p. Wyksztkiłło z panem Kwaskowskim, końmi wójta cewkowickiego, który na wezwanie księdza Ilczyszyna ofiarował z wszelką gotowością swój ekwipaż dla „Polaków“.
P. Dolski przyjął gości z otwartemi ramionami, i nie posiadał się z radości, że jeden z nich jest z nad Dniepru, drugi z nad Wilii, a trzeci z nad Bohu. — A ja z nad Worony, bracie! — wołał w uniesieniu i ściskał każdego po kolei, częstując wódeczką, chlebem z masłem i innemi zakąskami. Był to szlachcic, obdarzony od natury fizyonomią, podobną do tej, którą gdy raz sławny niemiecki malarz Kaulbach ujrzał w albumie Matejki, i gdy się dowiedział, że nie jest ona utworem fantazyi, ale portretem żyjącego człowieka, zawołał: — Teraz pojmuję, dlaczego wy w Polsce co chwila macie jakieś powstanie. — Niezmiernie żywe i ogniste oczy, cera mocno śniada, pełna czarna broda, ruchliwość przechodząca wszelkie wyobrażenie, wszystko to razem robiło z pana Dolskiego prawdziwy ideał politycznie podejrzanego człowieka. Raz tylko widział go — nie pamiętam już gdzie — p. Finkmann, naczelnik powiatowy z Błotniczan, i dziwił się, że podobne indywiduum chodzi swobodnie po świecie, zamiast siedzieć na Spielbergu. Ale tutejszy becyrksforszteher, najpoczciwszy z poczciwych Niemców, nie miał zwyczaju zamykać ludzi za ich powierzchowność rewolucyjną, i pan Dolski był wolnym, czasem i wtenczas, gdy inni patryoci „pierwsi wchodzili do więzienia, a ostatni wychodzili“. A jednak, żaden ruch rewolucyjny, żadna czynność polityczna nie obeszła się bez jego udziału: transportował i przechowywał broń i powstańców, gdy było powstanie, agitował przy wyborach, gdy nie było powstania; nie dojadł, nie dospał, ale zawsze i wszędzie swoje zrobił. Jego czynność patryotyczna była w najjaskrawszym kontraście z tak zwaną „pracą około dobra publicznego“ naszych wielkich arystokratów i wielkich demokratów. Pana Dolskiego, który był dzierżawcą, można było oderwać od żniw, albo od siejby, można go było zbudzić w nocy, albo chorego wydobyć z łóżka, i wysłać o sto mil dla najmniejszej bagatelki, byle tylko ta bagatelka połączona była z korzyścią dla sprawy publicznej. Gdy naród dotknęło jakie nieszczęście, p. Dolski był nieszczęśliwym, ale nigdy nie upadł na duchu; gdy błysnął najmniejszy promyk nadziei, radość jego była nie do opisania; podczas gdy własne jego strapienia lub pociechy w porównaniu z tamtemi były dla niego prawie obojętnemi. Inaczej trochę pojmują sprawę publiczną wielcy jej kierownicy i urodzeni opiekunowie, dla których ona jest rozrywką przy czarnej kawie, o ile nie łączy się z ich własnym interesem. Niedawno, pewien Jaśnie Wielmożny, bo nie wiem, czy nie Jaśnie Oświecony łaskawca, który wyświadcza narodowi polskiemu tę grzeczność, iż od czasu do czasu wypytuje się o jego kłopoty i troski, choć im nigdy nie zaradza, obiecał, że będąc w Wiedniu, w Dreznie, czy w Berlinie, zrobi tam coś bardzo zbawiennego dla ojczyzny, coś, czego już nie pamiętam, ale dosyć, że coś bardzo potrzebnego i zbawiennego. Gdy wrócił, zbiegł się naród, w oczekiwaniu, iż dowie się o spełnieniu wielkiego dzieła.
— Ach — rzekł jasny pan — doprawdy, że nie miałem czasu! Tyle miałem kłopotu i zachodu z tymi interesami kolejowymi; a potem moja żona była w Karlsbadzie, i musiałem tam pojechać...
P. Dolski i dla najmniejszej sprawy publicznej byłby porzucił wszystkie koleje w świecie, żonę, dzieci i wszystko. Wspomniałem też o nim obszerniej, jako o nader rzadkiem zjawisku w obwodzie Cybulowskim. Jeżeli można było zrobić jaki zarzut temu nieocenionemu obywatelowi, to chyba z powodu jego staropolskiej gotowości do występowania z oracyami, skoro się wydarzał najmniejszy pretekst ku temu. I tym razem niestety, gdy się dowiedział o morderczych zamiarach p. Artura i p. K waskowskiego, wziął ztąd asumt do nader wyczerpującej perory przeciw rozlewowi krwi bratniej, ale ponieważ ta została bez skutku, więc przy pomocy gumiennego p. Dolski wydobył cztery pałasze z pod sterty słomy, gdzie cały transport był zakopany, i następnie pokazał swoim gościom drogę do jakiejś próżnej szopy, gazie cała akcya mogła się odbyć z wszelkiem bezpieczeństwem.
P. Artur opowiadał jeszcze po drodze p. Wincentemu, że posiada niezmierną wprawę w robieniu bronią, ale na nieszczęście uczył się tej sztuki we Francyi, gdzie pałasze bardzo mało są używane; cała tedy wprawa jego tyczyła się tylko szpady, u nas prawie nieznanej. P. Kwaskowski przyznał się wprost, że nigdy pałasza nie miał w ręku. Żmudzin miał wiele kłopotu, nim mu się udało ustawić obydwu zapaśników tak, że wyglądali od biedy, jak dwaj szermierze gotowi do walki. Nareszcie, na dany znak, ostrza zetknęły się z sobą, a p. Wincenty i Żmudzin, także uzbrojeni w pałasze, stali z boku, by przestrzegać warunków pojedynku. P. Artur, ku wielkiemu zgorszeniu Żmudzina, czuł ciągle jakąś niepochamowaną ochotę oparcia się o ścianę, o kilkanaście kroków oddaloną, i cofał się ku niej, oganiając się pałaszem od natarczywości p. Kwaskowskiego w sposób, o jakim się ani Maremu, ani żadnemu innemu fechtmistrzowi nie śniło. Trzymał prawe ramię całkiem wyciągnięte ku swemu przeciwnikowi, i poruszał pałasz w prawo i w lewo, jak gdyby chciał najostrożniej w świecie spędzić muchę, któraby była usiadła na brzuchu p. Kwaskowskiego. Ten ostatni wymachywał bronią, jak ongi król Bolesław. Trzeci swoim Żórawiem, ale skutek tych śmiercionośnych zamachów nie odpowiadał zamiarom szermierza, albowiem tenże zamrużył był oczy i podnosząc nogi bardzo wysoko w górę, postępował naprzód, uderzając ciągle ostrzem o powałę szopy, albo o ziemię. Kilka razy tylko rozszedł się po szopie łoskot głuchy, świadczący, że p. Kwaskowski uderzył płazem pałasza o jedną lub drugą część ciała p. Artura. Nakoniec, gdy ten ostani był już literalnie przypartym do muru, p. Wincenty wyrzekł spokojnie:
— Krew!
— Stój! — zawołał Wyksztkiłło w chwili, gdy Kwaskowski już prawie rękojeścią pałasza dosięgał swego przeciwnika. W istocie, krew płynęła z prawej ręki p. Artura, i to z małego palca, na którym skóra w długości jednej ćwierci cala przecięta była od srogiej stali Kwaskowskiego. Ten ostatni otworzył oczy, i dostrzegłszy krew, rzucił pałasz, i poskoczył ku swojej sukni, zawieszonej na belku, gdzie miał różne przybory lekarskie. W okamgnieniu z zawziętego nieprzyjaciela stał on się troskliwym o zdrowie pacyenta medykiem, i wydobywał z kieszeni różne szarpie i bandaże, by opatrzyć ranę.
— Ale furda, braciaszku! — zawołała p. Wiksztkiłło, — to się samo zagoi, nim zajedzie do Cewkowic! Kawałek angielskiego plastru, i będzie po wszystkiem!
Tu p. Dolski, trawiony niepokojem, wpadł do szopy i dowiedziawszy się, iż obie strony mają już „satysfakcyę“, wziął ztąd asumpt do drugiej mowy, w której wzywał ich, by się przeprosili i by sobie podali dłonie. Co gdy nastąpiło, wszyscy odjechali napowrót do Cewkowic, w tym samym porządku, w jakim przybyli. P. Wincenty milczał gruntowniej niż kiedykolwiek, i przeżuwał w duchu swój tryumf z powodu, iż udało mu się tak świetnie sparaliżować intrygi „białych“, czyhających na życie księcia Artura. Książę milczał i dumał o wielkim dowodzie męztwa, który dał właśnie, i o wrażeniu, jakie to sprawi na umyśle panny Róży. Kwaskowski był wesół i śpiewał głośno:

„Grzmot nie piorun, krew nie woda;
Kto wojuje, zna, co boje!“

Tylko p. Wyksztkilło był bardzo niekontent, najprzód dlatego, że Żmudzin w ogóle nigdy nie daje zupełnemu zadowoleniu przystępu do swego serca, a powtóre dlatego, że nie mógł pojąć, jakim sposobem machanie pałaszem w szopie, i zadraśnięcie czyjegoś małego palca może stanowić „honorową satysfakcyę“. A jednak tak jest w istocie, i w naszych czasach na tem, a nie na czem innem polega honor, jakoteż satysfakcya!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Lam.