Konfederat (Zachariasiewicz, 1884)

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Konfederat
Wydawca T. Paprocki i Sp.
Data wyd. 1884
Druk Teodora Paprockiego i S-ki
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KONFEDERAT.


Jadąc ze Lwowa ku zachodowi, za dzień drugi stajemy na popas w małém, ubogiém miasteczku. Biedne, pochylone domki i pokrzywione dachy okazują, że mieścina strasznie się postarzała i podupadła. Wprawdzie tu i ówdzie bieleje domek z cegły, płaskim nakryty dachem, ale to nie jest domek dawnego polskiego mieszczanina, to dom propinatora lub liweranta szutru, albo siedziba starego, pensyonowanego wojskowego. Pierwotni tego miasta mieszkańcy przenieśli się powoli na cmentarz za mały kościółek, reszta zbiedniała i wynędzniała.
Kilkaset kroków za cmentarzem widzisz kupę rozsypanych gruzów i przegniłych belek. Dzikie zielsko porosło te gruzy, a zapadły loch okazuje, że dawny mieszkaniec tego domku prócz głównych potrzeb życia myślał także i o wygodzie. Miejsce to podziśdzień nazywa się Konfederatówka, a kronika małego miasteczka opowiada o niém dziwne rzeczy.
Przed stu prawie laty mieszkał tu szanowany powszechnie mieszczanin, Szymon Radysz. Dawniéj miał dom w samém mieście, ale licho jakieś napadło go, sprzedał dom i za cmentarzem, daleko od miasta, wystawił sobie chałupę i płotem dokoła ogrodził. Różnie sobie w mieście tłumaczono te fantazye Radysza. Jedni mówili, że Radysz, który był bednarzem z rzemiosła, wycinając razu jednego łozy na obręcze za cmentarzem, trafił na skarb zakopany i aby tém dogodniéj dalsze pod ziemią robić poszukiwania, kupił grunt i na nim dokoła się ogrodził. Inni znowu podejrzywali bednarza o mniéj szlachetne zamiary. Za cmentarzem ciągnął się szeroki parów zarosły odwiecznie krzakami leszczyny. Leszczyna należała do dziedzica wsi poblizkiéj. Otóż, aby tém dogodniéj zaopatrywać się bezpłatnie w dobry bednarski materyał, wybrał sobie Radysz to ustronie na mieszkanie, z którego miał do parowu czynić nocne wycieczki.
Czy tak czy owak ludzie mówili, zawsze jednak było coś w tém prawdy, bo chudy i blady niegdyś bednarz zaczął czerwienieć na twarzy i tuszę przybierać, a nawet sprawił sobie siwe futro z krymskich baranów, jakiego nawet i cechmistrz żaden w mieście nie miał.
Podejrzenia sławetnéj rady miejskiéj musiały wreszcie dojść do uszu bednarza i mocno go zmartwić, bo od niejakiego czasu zerwał wszelkie stosunki z miastem a nawet cechem, i tylko na ręce młodszego brata cechowego składał dwa dukaty w złocie holenderskiém na ofiarę św. Szymona Judy, patrona cechu. I stało się, że co pierwéj tylko półsłówkiem do uszu sobie szeptano, powtarzano teraz głośno na radzie miejskiéj, a mianowicie na każdéj stypie, kiedyto człowiek mimowoli o sprawę z sumieniem trąci.
Mimoto miał Radysz powodzenie w całéj okolicy.
Jego obręcze były łykowate a giętkie jak rozpalone żelazo, jego beczki i cebry słynęły na jarmarkach w okręgu pięciu mil. Ale w miarę tego, jak się towar jego między ludzi coraz więcéj rozchodził, tém mniéj miał bednarz znajomych i przyjaciół, a w końcu ujrzał się tak osamotnionym jak lipa przy drodze. Nikt do niego nie przychodził, w drodze nikt go nie pozdrawiał ani nawet „pochwalony” nie powiedział. Bednarz zaczął znowu blednąć na twarzy, brzuch mu spadł, a siwe futro jakoś poszarzało. I mówili znowu ludzie między sobą na stypie, że złe sumienie wysysa tłuszcz z człowieka i czyni go chudym jak deska.
Walenty Serdak, szewc z profesyi, który najbliżéj bednarza mieszkał, opowiadał co Piątek zgromadzonym w szynczku mieszczanom, że u jego sąsiada jakieś dziwne dzieją się rzeczy.
Razu jednego odmawiając wieczorem Anioł Pański jakoś mimowoli zaszedł aż do płotu, który odgradzał szerokie podwórze bednarza. I mimowoli rzucił okiem przez dziurę w płocie i obaczył ogromne stosy wystruganych drążków, które bednarzowi do niczego nie są potrzebne. A gdy w nocy przez okno wyglądnął, aby obaczyć, czy już węgierka świta, ujrzał przed domem u bednarza kilka latarń, które tu i ówdzie się kręciły, a gdy ucho nadstawił słyszał wyraźnie, że kilka wozów z podwórza wyjeżdżało, a przy tém coś niby szabla brzęczało.
— Że tam coś niechrześcijańskiego się święci, dałbym za to dwa zęby wybić — zawołał Mateusz Piróg, nieprzyjaciel i współzawodnik Radysza. — Bo i cóżto, święty Antoni, alboto moje obręcze gorsze czy co? Każdą z nich jak strunę opaszę w koło palca, a jak opaszę beczkę to i sam lucyper jéj nie rozbije! święty Antoni...
— Mówicie kumie jak z kantyczek — odparł Serdak, ale gdybyście widzieli i słyszeli co ja widzę i słyszę...
Piróg pokręcił ucho z radości, kazał dać nową koléj i przysunął się do szewca, aby go z całą uwagą wysłuchać. Oblizał się od ucha do ucha na samą myśl, że wykrywszy jakąś niesłychaną zbrodnię przed radą miejską, będzie mógł pozbyć się swego współzawodnika w kunszcie bednarskim.
— Bo to widzicie, kumie — prawił daléj do szewca — nasze miasto to jakby zgraja łotrów i rozbójników. Węgrzynek, co to w wilią Matki Boskiéj złamał mi dwa żebra, to szubienik. Mówią, że żyda jakiegoś zabił i pieniądze po nim chapnął. A ten Drawicz, co to taki ogromny brzuch niezasłużenie przed sobą nosi (na sam święty Jędrzéj sprawę z nim przegrałem), to urwipołeć jakich mało. Mówią... ale co mi do tego! A Damian Szeląg, który dwa cale z mego gruntu mi ukradł, a miasto mimo to zasądziło mnie na koszta procesu, ten Szeląg... to włosy na głowie stają, kumie — włosy na głowie stają! Jakem Piróg!
Szewc pokiwał głową i uśmiechnął się, jakby chciał mówić: Wszystko to niczém jeszcze, wiem ja coś więcéj o Radyszu! Piróg zrozumiał uśmiech Serdaka, oblizał się jeszcze raz, a chcąc szewcowi język rozwiązać, prawił daléj:
— Święty Antoni! albo familja Mruków, która mi posag pierwszéj żony zabrała, to sami złodzieje. Ich wielki przyjaciel i opiekun, sławetny pan Łaskota, który cztery razy był wójtem, a w sam dzień św. Michała z izby sądowéj za drzwi mnie wypchnął, to niech o nim nic nie mówię, bo nikt wierzyć nie będzie. Niktby nie pomyślał, że tak przyzwoity i tłusty obywatel miasta ma pod kapotą djablą duszę... ale późniéj o tém...
I tak daléj prawił Piróg, a szewc pił jedną szklanicę po drugiéj, mrugał siwemi oczyma do swego przyjaciela, a gdy już czupryna trochę mu się rozgrzała, potarł ręką po czole i rzekł:
— To wszystko nic, panie Mateuszu, ale Radysz... oho-ho! Radysz...
— Domyślam się — wtrącił z radością Piróg — ten parów za cmentarzem...
— Oho-ho!.. parów — dodał szewc i sięgnął po szklankę.
— Mówią, że niegdyś w tym parowie zabito kogoś.
— Oho-ho! jeszcze gorzéj.
— Święty Antoni!... a Radysz wygląda tak... tak...
Szewc wytrzeszczył na bednarza siwe oczy i zamilkł. Piróg kręcił się na stołku z niecierpliwości, a szewc jak patrzał tak patrzał.
Po chwili daremnego oczekiwania trącił Piróg szewca łokciem i szepnął mu do ucha.
— Możebyśmy przeszli do alkierza, tu ludzie słuchają.
Szewc kiwnął głową a Piróg wziąwszy obie szklanice do ręki, poprowadził przyjaciela do wązkiéj, ciasnéj komórki na poufną pogadankę.
Obejrzawszy się w koło jak człowiek, który wielką tajemnicę ma na sercu, zaczął Serdak:
— Już to od roku dzieją się u mego sasiada dziwne rzeczy, którychby nikt nie chciał wierzyć.
Piróg przysunął się do szewca.
— Zaraz jak tylko śnieg stajał — ciągnął daléj szewc — wybrał się Radysz w drogę i aż dwa tygodnie bawił. Potém powrócił i nic nikomu ani słówkiem o téj podróży nie wspomniał.
— Ale wy przecież wiecie — przerwał bednarz.
— Gdzie tam, jak w rogu nic nie wiem! — odparł szewc popijając ze szklanicy.
Piróg skrzywił się na takie opowiadanie szewca, a widząc, że przyjaciel jego znowu wargami ruszać zaczyna, słuchał go daléj z wyrazem największéj ciekawości.
— Razu jednego — ciągnął daléj szewc — w niedzielę po nieszporach poszedłem sobie ponad wodę, aż wtém coś koło mnie mignęło i chyłkiem prosto do Radysza pobiegło.
— I cóż to było? — zapytał w pocie czoła bednarz.
— Był to wieprz tłusty z czarnym płatkiem na grzbiecie, tak... dwuroczniak — odparł szewc popijając ze szklanki. W prawdzie wieprz ten nie należy do rzeczy, ale zwróciwszy moją uwagę...
— I cóż daléj? — zagadnął zniecierpliwiony bednarz.
— Bo to widzicie, kumie, przy tłustym wieprzku przypomniałem sobie, że mielnik Stefko obiecał mi zemleć ziarno do karmienia prosięcia, które na św. Judę kupiłem. Otóż przypomniawszy sobie to wszystko puściłem się do mielnika, a że to już był późny wieczór, więc nie szedłem ścieżką przez cmentarz, ale wygonem po nad wodę. W młynie zastałem Stefka i dziesięcioro dzieci jego, a pogadawszy z nim to i owo zabierałem się właśnie do wychodu, gdy do młyna wszedł żyd z długą siwą brodą i siwemi pejsami.
Piróg zagryzł usta z niecierpliwości. Szewc tymczasem wycedził do dna szklanicę, a dając tym sposobem do poznania swemu przyjacielowi, że mu w opowiadaniu gardło wysycha, odkrząknął i mówił daléj:
— Zrazu myślałem, że to Abraham z Koniewa, ale gdy dobrze mu się przypatrzyłem, okazało się, że to żyd wcale obcy, który przyjechał mleć pszenicę na mace. A że to jest rzecz każdemu znana, że w takim razie łapią żydzi tłustego dzieciaka i krwi mu nieco upuszczają...
— Święty Antoni! — krzyknął bednarz — już się wszystkiego domyślam! Radysz temu żydowi dał dziecko na zabicie! Zbrodnia, święty Antoni, niesłychana zbrodnia! To gardłem pachnie!...
— Hola, hola kumie — zawołał szewc — tego ja nigdy nie mówiłem, bo nic o tém nie wiem. Tylko to właśnie przyszło mi na myśl, gdym owego żyda obaczył i nawet mielnikowi szepnąłem do ucha na pół z żartem, aby na swego Wojtka uważał, bo nie przymierzając chłopiec jak prosię! A on mi na to:
— Nie bójcie się, i sam Radysz nie złapie go, choć mówią, że z djabłem ma spółkę.
— Wiesz, Radysz łapie dzieci i żydom sprzedaje... cedził niby od niechcenia Piróg.
— Czy łapie, czy nie łapie, już ja tam tego nie wiem — mruknął szewc nie kontent z próżnéj szklanki — ale, że to mielik powiedział, na to mogę dwa palce do góry podnieść i ukrzyżowanego Chrystusa pocałować.
— I cóż właściwie wiecie o Radyszu — zapytał bednarz — który począł się obawiać, że jego przyjaciel nic a nic o Radyszu nie wie.
— Com wiedział, tom powiedział i kwita — odburknął Serdak, nienawykły rozmawiać na sucho. Alboż to nic, co mielnik mówił, hę? A żyd stary, z długą siwą brodą, to nic, hę?... a wieprz z czarnym płatkiem na grzbiecie, to także nic, hę? Szkoda do was gęby Mateuszu, czas się straciło i w gardle sucho!
Rzekłszy to wysunął się szewc z alkierza, a Piróg nawet tego nie spostrzegł. Zawiedziona nadzieja usłyszenia czegoś nadzwyczajnego popsuła mu humor i wprawiła go w czarną melancholię. Już od kilku lat przemyśliwał nad tém, jakimby to sposobem pozbyć się strasznego swego współzawodnika, który chleb mu odbierał.
Wszystkie jednak praktyki nic nie pomogły. Napróżno w cechu i przy każdéj stypie prawił o złych ludziach, którzy biednemu człowiekowi na świecie żyć nie dają, napróżno nakładał na Radysza największe składki, gdy był podcechmistrzem, nareszcie czernił go i ogadywał jako człowieka bezbożnego; wszystko to nic nie pomogło, Radysz z każdym targiem miał większy odbyt, a konewki i beczki Piroga rozsychały się i ciekły.
Spostrzegł wreszcie bednarz, że szewc z alkierza się wysunął.
Jakkolwiek nic się od niego nie dowiedział, coby jego współzawodnikowi zaszkodzić mogło, tajemniczy jednak sposób mrugania szewca, gdy o Radyszu mówił, utwierdzał go w przekonaniu, że u Radysza dzieją się wprawdzie rzeczy niestworzone, o których jednak Serdak nic powiedzieć nie chciał. W okamgnieniu przyszła bednarzowi szczęśliwa myśl do głowy.
Postanowił sam zakraść się pod okna Radysza i na własne oczy obaczyć to, co w rozognionéj miodkiem fantazyi już jasno widział. Napiwszy więc jeszcze na ochotę z pierwszym lepszym powróżnikiem, który mu się pod rękę nawinął i wybiwszy żonkę, która już zmrokiem po niego do szynku przyszła, wyszedł tylnemi drzwiami z alkierza, aby jak najprostszą drogą udać się pod okna Radysza.
Z poza stodoły Mikołaja Stopy wychylił się księżyc, a że była pełnia na niebie, to świecił Pirogowi jasny i duży jak dno od beczki. Mrucząc sobie coś pod nosem i wymachując rękami szedł bednarz śmiało i odważnie wazką uliczką poza ogrodem Bartosza Szapki. Przyszedłszy do cmentarza zrobiło mu się jakoś ckliwo. Na cmentarzu okazują się zazwyczaj złym ludziom duchy i biorą ich z sobą do grobów. Jakby mrowie przebiegło przez pacierz bednarza zacząwszy od wielkiego palca aż do łysiny.
Zatrzymał się chwilę a nawet wytrzeźwił trochę ze strachu.
Do tego jeszcze samym środkiem cmentarza szło coś czarnego. Bednarz przycupnął do ziemi i już chciał drapnąć do żonki, gdy mu nagle na myśl przyszło, że duchy zazwyczaj biało chodzą, a tu coś niby w czarnéj idzie kapocie. Ciekawość jego wzięła górę nad bojaźnią, gdy obaczył, że ta czarna postać prostą ścieżką zmierza do domu Radysza. Nabrał więc ducha i kilkoma susami dopadł krótszéj drogi przez zarośla.
Księżyc podniósł się tymczasem na niebie i zmalał jak krążek od faski. Bednarz przedzierał się przez krzaki jak mógł najciszéj, a podwinąwszy poły kapoty przeskoczył wreszcie głęboki rów i stanął na wygonie, który prosto prowadził do zagrody Radysza. Zaledwie bednarz odsapnął i poły kapoty na dół spuścił, gdy nagle usłyszał za sobą jakby brzęk szabli. Obrócił się więcéj ze strachu jak z ciekawości — zdawało mu się, że włosy wyrosły mu z łysiny i kołkiem stanęły do góry.
Ta sama czarna postać, którą widział na cmentarzu stała tuż za nim.
Był to żyd chudy, wysoki, z długą białą brodą i długiemi pejsami, kubek w kubek taki sam, jak go Serdak widział we młynie. Najokropniejsze myśli przebiegły przez łysą głowę bednarza. Nogi zachwiały się pod nim, zęby dzwonić poczęły. Do tego niby od niechcenia odwinął żyd poły kaftana, a długa, zakrzywiona szabla błysnęła do księżyca.
— Kto jesteś i czego tu chcesz? — zawołał żyd wcale nieżydowskim akcentem.
Bednarz chciał w tył skoczyć przez rów i dostać się do leszczyny, ale nogi zdrętwiały pod nim. Nie ruszył się z miejsca.
— Kto jesteś, gadaj! — powtórzył żyd tak czystym polskim akcentem i tak jakoś po polsku przyłożył rękę do szabli, że bednarz mimo to, iż był prawym katolikiem, zgiął się we dwoje i żyda za kolana ułapił.
— Sławetny i wielmożny panie — bełkotał w strachu — ja jestem Mateusz Piróg, bednarz z profesyi, obywatel tego miasteczka, który ot tak wyszedłszy z domu, bo mam złą żonkę, i aby jéj pasyi nie dać powodu... wyszedłem ot tak dla świeżego powietrza...
Żyd zaśmiał się głośnym, szczeropolskim śmiechem, aż mu siwa broda z jednéj szczęki oderwała się. Bednarz prosił w duchu Boga, aby się ziemia pod nim rozstąpiła, ale ziemia była twardą jak opoka, musiał stać i oko w oko patrzeć na tajemniczego żyda.
— Nie po katolicku kłamiesz. Mateuszu Pirogu — zawołał śród śmiechu nieznajomy, poprawiając fałszywéj brody — ty o tym czasie tu w tym parowie... oho-ho! ptaszku, nie wywiniesz się z łapki...
Bednarz poskrobał się w łysinę, aby jaki szczęśliwy koncept z niéj wydobyć i rzekł po chwili:
— Znają mnie tu wszyscy ludzie, byłem przez dwa lata podcechmistrzem, ożeniłem się po raz drugi z Małgorzatą, rodzoną siostrą byłego naszego cechmistrza sławetnego Mikołaja Kryłosa, który ma dwa domy w samem mieście i jest najgrubszym obywatelem miasteczka...
— Oho-ho! — zaśmiał się znowu nieznajomy i sięgnął ręką pod kaftan, gdzie była duża zakrzywiona szabla.
— Zna mnie nawet ojciec gospodyni z pod Opatrzności w Jarosławiu — mówił daléj bednarz — robiłem dla niego na wino trzy beczki z suchéj dębiny i napuszczałem nawet dęgi siarką, jak to żaden bednarz ani nawet Jakób z Krakowca nie potrafi, ani nawet Radysz, który niezasłużenie ma reputacyą najlepszego bednarza...
Nieznajomy zaśmiał się, przez co wprawił bednarza w tak wielką konfuzyę, że gębę zamknął i stał jak niemy. Widząc to nieznajomy wziął go za miarę i rzekł łagodniejszym już głosem:
— Po twoich nocnych wycieczkach w tym dzikim parowie widzę, że jesteś duch niespokojny, a takich mi właśnie potrzeba...
— Święty Antoni! — krzyknął bednarz — jam najspokojniejszy obywatel w całém mieście! Mógłbym był wyprocesować majątek po pierwszéj żonie mojéj, ale dla miłego spokoju zrzekłem się. Sąsiad wlazł mi w grunt, dla miłego spokoju posunąłem się. Krewny mojéj żony w uroczyste święto wypchnął mnie za drzwi, dla miłego spokoju nie zaniosłem żadnéj skargi. Jam człowiek najspokojniejszy!...
— Szczerość twoja podoba mi się, choć czuję pod ręką, że jesteś djabelnie tchórzem podszyty i drżysz jak osika. Powiedz-że mnie, mój ty Mateuszu Pirogu, co stanowi na ziemi całe szczęście twoje?
Bednarz poskrobał się w głowę. Nieznajomy przyszedł mu w pomoc.
— Nieprawdaż, że tłusta pieczeń wieprzowa i baranina duszona?
— Szpikowana czosnkiem i młodą słoninką, sławetny panie — wtrącił ośmielony bednarz.
— I kufel miodu na to, nieprawdaż?
— O święty Antoni! — krzyknął bednarz oblizując się od ucha do ucha, toby już były specyały...
— Nim tych specyałów dostąpisz — przerwał mu nieznajomy śmiejąc się głośno, aż się po parowie rozlegało — muszę cię pierwéj pasować na szlachcica, bo jak szlachcicowi tak i każdemu dzisiaj człowiekowi, najświętszą rzeczą w życiu powinna być — ojczyzna.
Rzekłszy to wyłamał dość sporą gałęź leszczyny z poblizkiego krzaku i przeciągnął nią bednarza od łysiny aż do bioder.
Bednarzowi zrazu dech w piersi zaparło, ale widząc, że nieznajomy drugi raz się zamierza, jednym susem przesadził fosę i zniknął w krzakach.
Wyszedłszy po niejakim czasie na brzeg parowu, widział na własne oczy, jak ów żyd wchodził do zagrody Radysza.
— Banda rozbójników! — pomyślał sobie Piróg — a Radysz hersztem! I chyłkiem pobiegł do miasta, aby nazajutrz rano całą tę sprawę przed radą miejską wytoczyć, a w razie potrzeby nawet ów kij fatalny w jak najwierniejszém odbiciu na grzbiecie okazać.
Podczas, gdy Mateusz Piróg pod ciepłą pierzyną różne sobie o tém zdarzeniu układał relacye, które dnia jutrzejszego szanownéj radzie miasta miał przedłożyć, na dębowéj ławie u Radysza siedział ów mniemany żyd, ale tak się jakoś odmienił, że niktby go nie poznał. Nie miał ani pejsów, ani brody siwéj, był czerstwy i rumiany na twarzy, a czarne w górę podkręcone wąsy sięgały aż gdzieś do uszu. Ubiór jego składał się z ceglastego żupana, z boku wisiała ta sama krzywa szabla, która przed chwilą takim strachem nabawiła biednego bednarza.
Po drugiéj stronie stołu, oparty na rękach siedział gospodarz. Byłto mężczyzna w sile wieku, postawy atletycznéj. Czarny, kędzierzawy włos i błyszczące oko znamionowały człowieka przedsiębiorczego. Na stole między siedzącymi stał dzban polewany, z którego koleją śród rozmowy popijali. Koło pieca na ławie siedziała staruszka. Stojące koło niéj kule świadczyły, że biedaczka albo była kaleką, albo na starość na nogi zaniemogła. Twarz jéj była żółta jak pergamin, oczy patrzały w słup bez blasku i życia a sine pomarszczone usta szeptały pacierze.
Gospodarz śród rozmowy rzucał często smutne spojrzenie na ławę pod piecem, a po każdém takiém spojrzeniu zdawało się, że wpadłszy w zamyślenie nie słyszy mowy swego gościa. Ten zaś popijając z dzbana prawił nieustannie.
— To wszystko drapichrusty, zaledwie rękę na nim położyłem, a już zadrżał jak przed cerulikiem! Kołtun jak wszyscy jemu równi i basta. Spać pod ciepłą pierzyną, rano kufel piwa ciepłego z serem, sztukę wieprzowiny i kołacz pszeniczny — to u was wszystko! A jak się zowie Piróg! cha, cha, cha! — to prawdziwy piróg. Kapuściana dusza zawinięta w tym pirogu!...
— Czy się zwie tak lub owak — zawołał gospodarz podnosząc głowę i wstrząsając czarnemi kędziorami — czy się zwie tak czy siak, to przecież może być tak dobry, poczciwy i butny, jak każdy inny!
— Hola mości Radyszu! — odparł gość — już to ani Piróg ani Kapusta nic wielkiego nie dokażą. Ja każdego dnia, gdy wstaję i pacierz mówię, dodaję w końcu te słowa: Marcinie, pamiętaj, że się zwiesz Popiel, a chociaż masz tylko pół włóki gruntu, to przecież musisz tak żyć czysto i uczciwie, jakbyś był królem polskim. Bo musicie wiedzieć, że Popielowie to familia królewska.
Bednarz machnął ręką i rzekł;
— Znałem ja i z waszych wiele nieuczciwych ludzi. Ot naprzykład Jakób Zawiłła z Dąbrowy...
— To być nie może — przerwał mu Popiel — Jakób Zawiłła z Dąbrowy, (którego wcale nie znam) jeźli jest urwipołciem, to pewnie nie szlachcic, ale jakiś wtręt lub żydowin, a przynajmniéj z matki Tatarki... albo...
— Panie Marcinie — rzekł bednarz, kładąc na ramieniu szlachcica szorstką, spracowaną rękę — wiem ja mości Popiciu, że każdy z was, co to tam w skrzyni jakieś papiery po ojcu chowa, jest butny i pyszny i na człowieka z góry patrzy. Wiem ja, że Piróg i wielu innych mieszczan nie są jak byli święci, o których w niedzielę w téj dużéj książce czytam. Ale wam przecież nie godzi się wygadywać...
— Wy Szymonie jesteście człowiekiem uczciwym — przerwał Popiel — ale nad swoją uczciwość nic nie rozumiecie.
— Czegóżbym nie rozumiał? — zapytał bednarz.
— Wasze całe szczęście jest tłuste podgardle wieprzowe i kiszki z kaszką — ciągnął daléj przybyły.
Bednarz ścisnął pięść i roziskrzoném okiem rzucił na mówiącego. Popiel jakby tego nie widział. Sięgnął po dzbanek i spory haust z niego pociągnął.
— Wasz brzuch jest waszym Bogiem — mówił daléj nie zmieniając tonu — toż chodujecie go, jak arbuz na grzędzie, aby był duży i tłusty jako wieprz karmny. A my, mości Szymonie, my, co to w skrzyniach papiery mamy po ojcach, jesteśmy zawsze gotowi nadstawić karku za Rzeczpospolitę i króla, a nawet dać sobie brzuch na wskróś rozpruć.
— Gdyby tego potrzeba było — mruknął bednarz — to każdy człowiek poczciwy mógłby to samo zrobić.
— Ba! — przerwał mu Popiel — gdyby tego potrzeba było!... Wy naprzód w waszéj radzie miejskiéj musicie długo radzić, czy potrzeba, czy niepotrzeba, a w końcu okaże się zawsze z narady, że niepotrzeba!
Bednarz spuścił głowę i zadumał się. Popiel tymczasem wypróżnił dzbanek, a ukroiwszy spory kawał chleba, który na stole leżał, posypał go solą i najspokojniéj sobie zajadał. Po niejakim czasie odezwał się znowu:
— Ej co tam nad tém myślicie, tak jakbyście co dobrego wymyślić mogli!... Już to co ja wam powiem, do waszéj głowy nie przypadnie! Wasze miejskie głowy wyłysiały pod baraniemi czapkami, ale głupiuteńkie jak dynie!
— Marcinie, gdybyście nie byli w moim domu i z mego dzbana... — przerwał mu groźnie gospodarz.
— Tylko jedną rzecz pozwólcie sobie powiedzieć: Czy miłujecie wy matkę waszą?
Bednarz spojrzał na ławę pod piecem, a jego oczy napełniły się łzami. Jakieś dziwne wzruszenie owładnęło go śród rozmowy z swoim gościem.
— A jakżebym nie miłował — odparł — toż ona jedna na świecie mi została.
— Otóż każdy z naszych — odparł potomek królewski — ma oprócz swojéj matki jeszcze drugą matkę, którą więcéj miłuje od pierwszéj. A wiecie kto jest ta matka nasza?
Bednarz podniósł głowę i z ciekawością patrzał na Popiela. Ten wstał i rzekł z emfazą:
— Ta druga matka nasza jest ojczyzna, Rzeczpospolita, którą każdy prawy szlachcic usque ad finem miłować w dobréj i złéj doli, i bronić własną krwią a nawet życiem jest obowiązany, jak to mówi Rej z Nagłowic... Otóż tego wy nigdy nie zrozumiecie, wy którzy jecie co niedziela kiszki z kaszą i tłuste podgardle wieprzowe...
Bednarz wstał szybko i kilka razy przeszedł się po izbie. Potém zwracając się nagle do gościa, rzekł:
— A czy dobre były drzewca do lanc, które przed miesiącem do marszałka wyprawiłem?
— Drzewca były doskonałe i zawiędłe jak być powinny. Próbowaliśmy je teraz z Puławskim pod Lwowem na regałach, za dwa tygodnie spróbujemy na innych. Przechodząc znowu tędy zdam wam relacyę...
— Wy nie wiecie co ja myślałem sobie strugając te drzewca? — przerwał mu bednarz żałosnym głosem.
— Cóż takiego?
— Ot tak, gdyby to ja, w takiéj jak wy macie konfederatce, mógł siedzieć na koniu i kłuć wroga psiawiarę...
— Zachciewa wam się nie swoich rzeczy — odburknął Popiel.
— Co, nie swoich? — krzyknął bednarz i pięść podniósł do góry, ale wnet opamiętał się i z głową zwieszoną siadł na ławie.
Tymczasem zjadłszy spory kawałek chleba wstał Popiel i rzekł:
— Komu droga temu czas. Mam ważne rzeczy zawieść do Lublina, a tu gotowi jeszcze schwytać człowieka. U was to każdy mieszczanin za kwartę gorzałki sprzedałby mnie.
Biorąc na siebie kaftan żydowski i przywiązując brodę mówił daléj:
— Za gościnę niech wam Bóg zapłaci — a drzewca macie zapłacone.
I chciał już podać rękę bednarzowi na pożegnanie, gdy ten raptem skoczył z ławy i kontent jak człowiek, który nagle dobry koncept schwytał, ozwał się do gościa:
— Na to nigdy nie zezwolę, abyście chałupę moją opuścili nie wypiwszy ze mną miodku, który ma lat dziesięć! Proszę was, usiądźcie, a ja zakręcę się koło wieczerzy.
Królewski potomek oblizał się na wspomnienie piastowskiego napoju, zrzucił pejsy i brodę, i zasiadł znowu na dębowéj ławie.
— Wprawdzie mam jeszcze kawał drogi przed sobą, mówił drożąc się.
— Wyprowadzę was na ścieżkę, która jest dwa razy krótsza od zwykłéj drogi — uspakajał go bednarz a w oczach jego błyszczało coś szyderskiego.
— Pójdę nocą — rzekł Popiel — a z poczciwym człowiekiem, którego szkoda na mieszczucha, warto jeszcze pogawędzić i z gąsiorka łyknąć.
Bednarz zapalił łuczywo i poszedł do piwnicy po ten dziesięcioletni gąsiorek. Popiel obmacał gąsiorek, powąchał i przyznał, że w całéj Popielówce niéma podobnego gąsiorka. A gospodarz dogadywał szlachcicowi, nalewał kubki, a staréj Maruszce nakazał przyrządzić kiełbasę z kwaśnym sosem.
Wkrótce buchały białe kłęby z dużéj na stole postawionéj misy, a woń czosnku i octu rozchodziła się po izbie. Popiel chwalił kiełbasę i popijał miodku a bednarz opowiadał mu z dziwnym wyrazem w oczach różne przygody swego życia. Mówił mu, jak mając lat dwadzieścia polubił był Paraśkę, córkę chodaczkowego szlachcica, a gdy o jéj rękę prosił to mu odmówiono, bo nie miał żadnych papierów po ojcu. Daléj skarżył się, jak Paraśka mimo, że go miłowała, poszła za mąż i zamiast schudnąć i umrzeć, poczerwieniała i roztyła się i jest najgrubszą niewiastą w całym Zabłotowie. On zaś posmutniał i długo przemyśliwał nad tém, coby to te papiery, zostawione po ojcu tak wiele znaczyć miały, i dlaczego poczciwy człowiek, który jest zdolny wszystko dobrze zrobić, byłby nikczemniejszy od drugiego. I tak zeszło mu lat dziesięć w tym smutku po Paraśce, odosobnił się od swoich, bo tam wiele plugastwa między nimi, i dzisiaj sam jeden żyje na świecie jak lipa przy drodze.
Popiel uśmiechnął się słysząc gospodarza tak wyrzekającego, oświecał go nawiasem, co to jest szlachectwo i jak potrzeba być szlachcicem, aby coś dobrego zrobić dla matki powszechnéj, ukochanéj ojczyzny.
I tak mijała chwila po chwili, koguty zapiały raz i drugi, staruszka zasnęła wśród pacierzy. Już dobrze było po północy, gdy Popiel chciał na nogi powstać. Ale miodek jakoś wlazł w kolana i nie dał ich wyprostować. Widząc to gospodarz, uśmiechnął się złośliwie i prosił gościa, aby jeszcze chwilkę zaczekał. Sam zaś wyszedł do alkierza, z za obrazu św. Szymona Judy wziął pęk ziela i pokruszył je na proch w dłoni. A gdy gościowi nową nalewał szklanicę nieznacznie wsypał proch ten do miodu.
Popiel zaklął się na św. Marcina, że to będzie ostatni kubek; przyłożył do wąsów i duszkiem w gardło wylał. Ale odsapnąwszy uczuł w wnętrznościach jakieś gorąco nadzwyczajne. Przed oczyma poczerniało mu. Machnął ręką, jakby chciał kogoś od siebie odpędzić, wybełkotał kilka słów niezrozumiałych, poczerwieniał aż po czuprynę i na zydel upadł bewładnie. Co widząc bednarz uśmiechnął się pod wąsem, a wziąwszy gościa jak dziecko na ręce, położył go w alkierzu na tapczanie i szubą swoją nakrył. Popiel zaczął się pocić, krople wody jak śliwki zaczęły mu się sunąć po czole. Sapał jak miech kowalski, a gardło syczało mu jak rozpalone żelazo. Bednarz stał długi czas nad nim i zacierał ręce jak cerulik, który cieszy się, że napój jego skutkuje, nie myśląc wcale, czy choremu na dobre wyjdzie. Ale polskiego szlachcica nie tak prędko śmierć się czepi. Popiel sapał i część choroby jakoś wysapał, reszta wyparowała przez łysinę. Jeszcze węgierka nie zaświtała, gdy się przebudził i zdumioném okiem potoczył dokoła. Na stołku koło niego siedział bednarz. Miał łzę w oku i w jakiémś dziwném zamyśleniu patrzał na mały tłómoczek, który koło niego na podłodze leżał.
— Tam do kata — krzyknął Popiel otwierając szeroko oczy — jakoś zmrzyło mi się, a tu trza w drogę. Pojutrze muszę stanąć na miejscu — mam ważne z sobą papiery od Puławskiego. Tam do kata, a cóż znaczy ten węzełek, Szymonie?
— Przygotowałem się do drogi — odparł sucho bednarz.
— Do jakiéj drogi? — zapytał szlachcic usiłując z tapczanu się podnieść.
— Do drogi, w którą wy iść mieliście, a w którą ani dzisiaj ani jutro nie pójdziecie! — odparł obojętnie Radysz.
— Jakto, ja nie pójdę?... — krzyknął Popiel aż myszy pod podłogą zadrżały.
I chciał równemi nogami stanąć na ziemi, ale głowy ani o włos nie podniósł od poduszki. Zdawało mu się, że ktoś do jego łyséj pałki nalał ołowiu, albo przynajmniéj przybił go do tapczana trzema goździami. Wiercił się i kręcił zdumiony szlachcic, ale ani ręka ani noga nie słuchały go i leżały martwe jak drzewo. Krzyknął; Jezus, Marya, Józef! Krzyknął ku otrzeźwieniu: Polska Królowo; ale ani jedno ani drugie nic nie pomogło. Spocił się nie ze strachu, ale z indygnacyi nad samym sobą, przeklął miód bednarski i kufle bezdenne, lecz wszystkie te praktyki nie ruszyły go z miejsca.
Mater Dei! — zawołał w rozpaczy — mam ważne papiery, a tu ani rusz! Trzeba może pić rumianek i tyzannę cały dzień!
Bednarz z nieznacznym uśmiechem patrzał na wiercącego się na tapczanie szlachcica, który w téj chwili wydawał mu się podobnym do św. Wawrzyńca na rozpalonéj kracie, jak to na obrazie w kościele widział. I zdawało się, że nie mniejsze od św. Wawrzyńca cierpi męki poczciwy szlachcic, który obowiązku nań włożonego w téj chwili nie mógł wypełnić.
— Rumianek i tyzanna! — jęczał szlachcic krzywiąc się, jakby mu djabli rozpaloną smołę do gęby lali.
— I to nie jeden dzień ani dwa — ozwał się bednarz.
— Co mówisz!
— Walenty z Zabłotowic pił za wiele tego samego miodu i leżał cały miesiąc!
— Chryste na krzyżu!
— Jeżeli ważne macie papiery — mówił daléj bednarz — a macie mnie za poczciwego człowieka, to dajcie a ja z niemi pójdę w imię Boga. I tak droga niebezpieczna, a ja bednarz przesunę się wszędzie. Stara Marucha będzie przy was, nie braknie wam niczego. W chorobie będzie wam smażyła pirogi na młodéj słonince, które same do gardła lezą.
— Nie, to być nie może — krzyczał Popiel — ja sam muszę oddać to pismo.
— To mi dacie wasz stary papier, co wam ojciec zostawił, a ja umiem przecież gadać i powiem, żem Popiel, szlachcic od Sambora.
Popiel skrzywił się i szyderczo spojrzał na mieszczanina. Po chwili zamyślił się.
— Wszak was tam daleko nikt nie zna — mówi daléj bednarz.
— To prawda, ale...
— Jeźli idzie o sprawę ojczyzny, jak sami mówicie, ciągnął nieśmiało bednarz — to przecież...
— Nie, to być nie może...
— Więc niech tam hetmana waszego czy marszałka na łeb pobiją, co mi tam! — ofuknął się bednarz.
Popiel chciał się ze złości w łysinę uderzyć, ale ręka jego była bezwładna jak kloc drzewa. Gryzł wąsy i wargi i sapał za dwunastu. Długi czas milczeli obaj. Już na dworze zupełnie pobielało.
Bednarz wstał z ławy.
— Gdzie idziecie? — zapytał Popiel.
— Zbierać się na targ do Jarosławia — odparł bednarz.
— Poczekajcie, trzeba coś zrobić, coś uradzić — przeklęty dereniak!
— Niéma innéj rady. Dla mnie droga do Lublina, dla was rumianek.
— Możebyście tak jako bednarz poszli i powiedzili, że: Marcin Popiel upił się na dereniaku i sam nie mógł... Nie, nie... lepiéj powiedzcie, żem umarł, żem zwarjował, powiesił się i utopił — jęczał nieszczęśliwy potomek królewski.
Bednarz na to nic nie odpowiedział, tylko zaczął się na targ wybierać. Popiel był w rozpaczy.
No, to czekajcie — zawołał — trzeba coś zrobić, niema ani chwili do stracenia. Dam wam wszystko co chcecie, pismo i papiery moje rodowe. Ale, Szymonie, na rany Ukrzyżowanego, przysięgnij mi, że w drodze nie splamisz mego klejnotu, przysięgnij, że w karczmie nic nie ukradniesz, że przed każdą, figurą zdejmiesz czapkę, że zdybawszy wroga przed nim nie stchórzysz, tylko śmiało w łeb palniesz, że wzięty na tortury pisma nie zdradzisz, i że zapłaty za twoje niebezpieczeństwo od nikogo nie weźmiesz. Rano i w wieczór mów do siebie: Jestem Marcin Popiel, królewskiego rodu, prowadź go Panie Boże jak na niego przystoi. Przysięgasz?.
— Przysięgam — zawołał bednarz i wzniósł dwa palce do góry. W jego oczach zamigotała dziwna radość.
— Ale i wy Marcinie Popiela przysięgnijcie mi — rzekł po chwili bednarz.
— Popiel nigdy nie przysięga — przerwał z indygacyą szlachcic — tylko daje słowo szlacheckie.
— A więc o to słowo szlacheckie was proszę.
— Na co?
— Abyście wyzdrowiawszy mieszkali tu w mojéj chałupie i moją starą matkę pielęgnowali, jeźli mię jaki przypadek w drodze zatrzyma.
— To przecież nie potrwa długo?
— Dwa, trzy tygodnie najdaléj — ale jeźli coś nadzwyczajnego... bo któż może wiedzieć.
— Dobrze, daję wam słowo szlacheckie.
— Że zostaniecie dopóki nie wrócę, albo, czego Boże uchowaj, gdyby tymczasem matka moja stara zamknęła powieki, to ją uczciwie pochowacie i wtedy oddawszy dom Maruchnie możecie iść do swoich.
— Dobrze, dobrze, choć to się tak nie gada...
— Ale nie prędzéj?
— Wszystko dobrze, tylko teraz nogi za pas Szymonie, i drzyj, żeby aż paznokcie skrzypiały! — zakonkludował Popiel. — W kapocie pismo i papiery.
To rzekłszy zamknął oczy, bo go jakaś niemoc owładnęła, a bednarz wyjął papiery, pocałował rękę śpiącéj staruszki, pokropił się święconą wodą i zanuciwszy godzinki do Matki Boskiéj wysunął się z domu.
Minął miesiąc, szlachcic wyzdrowiał na rumianku i pirogach. Co dzień wychodził na brzeg parowu, ale bednarza jak nie było tak nie było. Zalatywały go różne wieści o konfederatach, szlachcic gryzł wargi i wąsy, a bednarz jak zginął tak zginął. Do tego wlazł mu na kark Mateusz Piróg, który całe miasteczko na szlachcica podburzył. Przysiężni napadali go i przetrząsali dom od progu aż do krokwi, a szlachcic odżerał się jak mógł, wydając się za czeladnika bednarskiego, który u Radysza na służbę stanął. O Radyszu były wieści, że z beczkami gdzieś daleko pojechał. Ale to nie uspakajało Mateusza Piroga, który głośno wygadywał, że Radysz herszt rozbójników, a jego czeladnik przynajmniéj jest urwipołciem.
Kilka miesięcy minęło wśród tych kłopotów. Szlachcic popatrzył pewnego razu do beczki wody i ujrzał ze strachem, że nawet posiwiał z kłopotów. Ale dało się słowo bednarzowi, matka jego żyła, nie można było domu opuścić. Wreszcie potrzeba było i grosza na życie. Szlachcic naładował wóz beczkami i faskami, które był znalazł w komorze i wyjechał na targ do Jarosławia.
Na targu zamówiono kilka beczek na kapustę i kilka wiader do studni. Trzeba było wziąć z sobą czeladnika i zrobić zamówione beczki i wiadra.
I tak mijał jeden miesiąc po drugim. Szlachcic przypatrywał się czeladnikowi jak strugał dęgi i obręcze zacinał. A bednarza jak nie było tak nie było, a staruszka zwiędniała jak śliwka w październiku, ale żyła. Mocno frasował się szlachcic, ale słowa dotrzymywał.
Wreszcie w pół roku po odejściu bednarza, zaniemogła jeszcze więcéj staruszka i położyła się na tapczanie. Szlachcic zmówił ojcze nasz za myśl grzeszną, która do głowy mu przyszła i rzekł w duchu do siebie:
— Każdy człowiek umierać musi. Staruszka klapnie lada dzień. Sprawię jéj pogrzeb przyzwoity z wszystkiemi cechami i odejdę ztąd.
I codzień patrzał na tapczan szlachcic, codzień przepraszał Boga za myśl grzeszną, ale staruszka żyła jakby o niéj śmierć zapomniała.
Znowu minęło kilka miesięcy. Szlachcic strasznie posmutniał. Razu jednego nad wieczorem wyszedł do sadu i usłyszał puhacza przeraźliwie krzyczącego gdzieś w gruszy wypróchniałéj. Szlachcic przeżegnał się krzyżem świętym, dreszcz zimny przeszedł mu przez plecy.
— No już teraz babulka klapnie niezawodnie — pomyślał sobie — sowa nie nadarmo woła. Wszyscy ludzie umierać muszą.
Przyszedłszy do izby obaczył staruszkę dziwnie niespokojną.
— Sowa darmo nie woła — rzekł do siebie z cicha — przed świtem jeszcze zadrze nogi biedna staruszka! Wszyscy ludzie umierać muszą...
Zapalił więc gromnicę, jak na prawnego katolika przystoi i zaczął po cichu czytać psalmy konających, zerkając od czasu do czasu na tapczan. Ale staruszka uspokoiła się i zasnęła i tak jakoś zdrowo wyglądała we śnie, że nieszczęśliwy Popiel z westchnieniem książkę zamknął i gromnicę zgasił.
I tak biegły dzień za dniem, miesiąc za miesiącem, rok za rokiem. Szlachcic wypalił kilka gromnic, do wzgórza nad parowem wydeptał ścieżkę, wyglądając Radysza. Mateuszowi Pirogowi, który go zwał zawłoką i urwipołciem złamał już trzy żebra i jedno wybił oko, a staruszka jak sobie żyła tak żyła, a bednarza jak nie było tak nie było!
I tak minęło lat kilka.
Razu jednego, w wilią św. Szymona Judy, siedział szlachcic na progu i strugał dęgi. Wtém jakiś podróżny w błyszczącém mundurze pojawił się przed progiem. Szlachcic przetarł oczy i krzyknął:
Mater Dei, Radysz!
— Czy żyje matka? zapytał przybyły.
— Żyje — wybełkotał szlachcic.
— Ale nasza wspólna, a moja druga matka umiera!
— Co gadasz!
— Wszystko zabierają!
Nastąpiło długie milczenie. Bednarz i potomek królewski płakali, leżąc jeden drugiemu na piersi.
— No, opowiadaj... cóż?... ach! tyle lat... co to za mundur?... co, ty bez jednéj ręki? — zapytał szlachcic, gdy do izby już byli weszli, a syn z matką się przywitał.
— Powoli, powoli, mości Marcinie — odparł bednarz, bo mi się w głowie kręci. Z czasem to wam wszystko opowiem. A teraz macie ot wasze papiery. To wszystko wasze — a ja znowu bednarzem.
Popiel rozwinął pęk papierów.
— Co, to nominacya na rotmistrza?... Chryste Boże! „Marcin Popiel, rotmistrz...” — czytał zdumiony szlachcic, a ręka drżała mu jak liść osiki.
— Tak jest, to wy jesteście Marcinie...
Mater Dei! — krzyknął szlachcic — toż ja mam żyć chlebem, co sobie drugi upiekł! Nie, pójdę do Warszawy, opowiem to wszystko królowi — on wam nada szlachectwo, hoście na to zasłużyli. I jam na coś zasłużył, bom dotrzymał słowa... djabelnie, pięć lat i sześć tygodni!
Na tém skończyła się dzisiaj ich rozmowa, bo staruszka chciała z synem się nacieszyć, obmacując jego mundur i lśniącą szablę.
Nazajutrz całe miasteczko było w nadzwyczajnym ruchu. Mieszczanie gadali to i owo, a Mateusz Piróg wytoczył Radyszowi jakiś proces. Rozniosło się, że Radysz był konfederatem, i odtąd nie nazywano go nigdy inaczéj jak „konfederat”. Niektórzy nawet w tém widzieli coś szyderskiego — nie ich to wina, ale wina długich wieków...
Popiel odwiedził swoich, a gdy mu wszyscy tak znakomitéj rangi winszowali, nie mógł znieść tego fałszu na sercu i wszystko co do joty opowiedział. A nawet, jak przyrzekł, poszedł piechotą do Warszawy, aby przed króla całą tę sprawę zanieść i bednarza unobilitować.
Ale jakoś nie gładko poszły mu jego zamiary. Czekał od roku do roku na rezultat podróży swojéj. Tymczasem odwiedzał Radysza, a Mateusz Piróg widział z cmentarza, jak z nim strugał dęgi i nakładał obręcze.
W kilkanaście lat umarła wreszcie matka bednarza mając lat sto czternaście. Popiel i Radysz płakali idąc za trumną — a nazajutrz płakali obaj nad śmiercią drugiéj wspólnéj matki. Od kwestarza z Jarosławia dowiedzieli się o złożeniu przez króla korony.
— Ej, Szymonie — zawołał wśród łez Popiel — naszéj ojczyzny niktby tak gładko nie był zagarnął, gdyby tacy ludzie jak ty, rozumieli sprawę naszą i byli w naszych szeregach!
Po tém widzeniu się, postarzeli się znacznie obaj przyjaciele. Bednarz wkrótce umarł, a Piróg pił na jego stypie. Chałupa Radysza zapadła się, a pustkowie nazwali mieszczanie „konfederatówką”. Popiel żył jeszcze pięć lat. Na cztery lat przed śmiercią ożenił się i zostawił syna, któremu zamiast majątku zapisał w testamencie te słowa:
— „Pamiętaj, żeś Marcin Popiel, rodu królewskiego. Życie twoje i mienie należy do Rzeczypospolitéj. Hasło Popielowe jest: Jezus, Marya, Józef — pal i wal! A gdy brat nieszlachcic chce koło ciebie stanąć, to mu się posuń i uściśnij jak brata. Tylko wszyscy razem, co jednym mówimy językiem, jesteśmy coś warci i czegoś możemy dokazać. A gdy się podzielimy, to nas zgniotą jak dziurawe orzechy. To miéj na pamięci: Amen.
Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.”
Wnuk Popiela czytuje dzisiaj często te słowa swego dziadka. Jest on w ósméj klasie i siedzi z młodym Pirogiem na jednéj ławie szkolnéj.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.