Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O święty Antoni! — krzyknął bednarz oblizując się od ucha do ucha, toby już były specyały...
— Nim tych specyałów dostąpisz — przerwał mu nieznajomy śmiejąc się głośno, aż się po parowie rozlegało — muszę cię pierwéj pasować na szlachcica, bo jak szlachcicowi tak i każdemu dzisiaj człowiekowi, najświętszą rzeczą w życiu powinna być — ojczyzna.
Rzekłszy to wyłamał dość sporą gałęź leszczyny z poblizkiego krzaku i przeciągnął nią bednarza od łysiny aż do bioder.
Bednarzowi zrazu dech w piersi zaparło, ale widząc, że nieznajomy drugi raz się zamierza, jednym susem przesadził fosę i zniknął w krzakach.
Wyszedłszy po niejakim czasie na brzeg parowu, widział na własne oczy, jak ów żyd wchodził do zagrody Radysza.
— Banda rozbójników! — pomyślał sobie Piróg — a Radysz hersztem! I chyłkiem pobiegł do miasta, aby nazajutrz rano całą tę sprawę przed radą miejską wytoczyć, a w razie potrzeby nawet ów kij fatalny w jak najwierniejszém odbiciu na grzbiecie okazać.
Podczas, gdy Mateusz Piróg pod ciepłą pierzyną różne sobie o tém zdarzeniu układał relacye, które dnia jutrzejszego szanownéj radzie miasta miał przedłożyć, na dębowéj ławie u Radysza siedział ów mniemany żyd, ale tak się jakoś odmienił, że niktby go nie poznał. Nie miał ani pejsów, ani brody siwéj, był czerstwy i rumiany na twarzy, a czarne w górę podkręcone wąsy sięgały aż gdzieś do uszu. Ubiór jego składał się z ceglastego