Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

żupana, z boku wisiała ta sama krzywa szabla, która przed chwilą takim strachem nabawiła biednego bednarza.
Po drugiéj stronie stołu, oparty na rękach siedział gospodarz. Byłto mężczyzna w sile wieku, postawy atletycznéj. Czarny, kędzierzawy włos i błyszczące oko znamionowały człowieka przedsiębiorczego. Na stole między siedzącymi stał dzban polewany, z którego koleją śród rozmowy popijali. Koło pieca na ławie siedziała staruszka. Stojące koło niéj kule świadczyły, że biedaczka albo była kaleką, albo na starość na nogi zaniemogła. Twarz jéj była żółta jak pergamin, oczy patrzały w słup bez blasku i życia a sine pomarszczone usta szeptały pacierze.
Gospodarz śród rozmowy rzucał często smutne spojrzenie na ławę pod piecem, a po każdém takiém spojrzeniu zdawało się, że wpadłszy w zamyślenie nie słyszy mowy swego gościa. Ten zaś popijając z dzbana prawił nieustannie.
— To wszystko drapichrusty, zaledwie rękę na nim położyłem, a już zadrżał jak przed cerulikiem! Kołtun jak wszyscy jemu równi i basta. Spać pod ciepłą pierzyną, rano kufel piwa ciepłego z serem, sztukę wieprzowiny i kołacz pszeniczny — to u was wszystko! A jak się zowie Piróg! cha, cha, cha! — to prawdziwy piróg. Kapuściana dusza zawinięta w tym pirogu!...
— Czy się zwie tak lub owak — zawołał gospodarz podnosząc głowę i wstrząsając czarnemi kędziorami — czy się zwie tak czy siak, to przecież może być tak dobry, poczciwy i butny, jak każdy inny!