Strona:Zacharyasiewicz - Nowele i opowiadania.djvu/217

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wszak was tam daleko nikt nie zna — mówi daléj bednarz.
— To prawda, ale...
— Jeźli idzie o sprawę ojczyzny, jak sami mówicie, ciągnął nieśmiało bednarz — to przecież...
— Nie, to być nie może...
— Więc niech tam hetmana waszego czy marszałka na łeb pobiją, co mi tam! — ofuknął się bednarz.
Popiel chciał się ze złości w łysinę uderzyć, ale ręka jego była bezwładna jak kloc drzewa. Gryzł wąsy i wargi i sapał za dwunastu. Długi czas milczeli obaj. Już na dworze zupełnie pobielało.
Bednarz wstał z ławy.
— Gdzie idziecie? — zapytał Popiel.
— Zbierać się na targ do Jarosławia — odparł bednarz.
— Poczekajcie, trzeba coś zrobić, coś uradzić — przeklęty dereniak!
— Niéma innéj rady. Dla mnie droga do Lublina, dla was rumianek.
— Możebyście tak jako bednarz poszli i powiedzili, że: Marcin Popiel upił się na dereniaku i sam nie mógł... Nie, nie... lepiéj powiedzcie, żem umarł, żem zwarjował, powiesił się i utopił — jęczał nieszczęśliwy potomek królewski.
Bednarz na to nic nie odpowiedział, tylko zaczął się na targ wybierać. Popiel był w rozpaczy.
No, to czekajcie — zawołał — trzeba coś zrobić, niema ani chwili do stracenia. Dam wam wszystko co chcecie, pismo i papiery moje rodowe. Ale, Szymonie, na ra-