Klub nietoperzy/Tom I/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Klub nietoperzy
Wydawca Księgarnia Gubrynowicza i Schmidta
Data wyd. 1892
Druk Drukarnia nar. W. Manieckiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Po wyjeździe gości, Władysław poszedł odrazu do sypialnego pokoju, rozebrał się prędko, kazał tylko Mikołajowi, ażeby uwiadomił ekonoma, by jutro rano widział się z nim koniecznie, bo ma do niego ważny interes, — i położył się do łóżka.
Zasnąć jednak nie mógł długo, bardzo długo. Rozmowa z Karolem szarpnęła wgłębi jego duszy takie struny, które on przedtem zmuszał do milczenia; dziś struny te mimo jego woli rozbrzęczały dziwną melodją, czasem zdawały się rozlewać w koło cudną, w niebo porywającą symfonję, to znowu szarpały nerwy przykrym, zgrzytającym dysonansem. Nie mógł spać, bo w duszy jego toczyła się walka, walka zrodzonego oddawna a tłumionego dotychczas uczucia z poziomym, brzydkim egoizmem, walka nawyczek i przyzwyczajeń luksusowych, które stały się dlań drugą naturą — z miłością czystą, prawdziwą i bezinteresowną.
Wił się więc po łóżku trapiony dolegliwościami psychicznemi, tak zupełnie, jak biedak dotknięty ciężką niemocą, chorobą ciała.
— Co zrobić? — zapytywał w myśli sam siebie i nie mógł znaleźć na pytanie to odpowiedzi. Chciał zagłuszyć go, stłumić, zmusić do milczenia; starał się myśleć o czem innem, wyszukiwał najrozmaitsze sprawy z życia codziennego, praktycznego. — Napróżno! Pytanie palące wracało uparcie i wołało bezprzestannie: — Co zrobisz? — A później szeptało mu coś w głębi serca: Życie to marnie ci płynie... Zastanów się: dokąd dążysz? Jaki jest cel twego życia? Zmarnujesz go, roztrwonisz ten dar boży na głupie miłostki... na hulanki...
Podniósł się na łóżku, zapalił papierosa, napróżno jednak: narkotyczny dym nie znieczulił rozstrojonych nerwów, pytanie wracało coraz uparciej, coraz to natarczywiej.. Kręcił się po łóżku, wił się jak wąż, a sen oczekiwany nie nadchodził, pytanie oczekiwało odpowiedzi.
— Jadwiga! — zawołał mimowolnie, a w głosie tym, który przemocą wydarł się z piersi, dźwięczał cały poemat, cała dusza ludzka; była tam i miłość namiętna, gwałtowna, ślepa, i rozpacz jakaś i zwątpienie... i pogarda dla siebie samego.
— Jadwiga! — powtórzył drugi raz cichszym już, rzewnym głosem i wydało mu się, że ból jakiś straszny, szarpiący mu nerwy ustał nagle, a miejsce jego zajęło dziwnie miłe błogie uczucie, rozkosznych wrażeń pełne; i równocześnie ukazała mu się przed oczami duszy owalna śniada twarzyczka o czarnych uroku i tajemniczego czaru pełnych oczach, o ustach rozchylonych, purpurowych, jakby szepczących cudne słowa miłosnego wyznania... Leżał cicho i pił całą rozkosz tego widziadła rozigranej fantazji.
Widziadło powoli, nieznacznie zmieniało kształt, z pięknej dziewicy przekształcało się w dziewczynkę... w dziecko prawie; i widział ją teraz taką, jaką po raz pierwszy spotkał w życiu, taką, jaką była wówczas, kiedy ją ciotka marszałkowa, jako biedną opuszczoną sierotę odnalazła wśród obcego ludnego miasta i jako przybraną córkę z sobą do domu przywiozła; widzi to małe wynędzniałe stworzenie o czarnych gwiaździstych oczach, błyszczących na drobnej twarzyczce; widzi jej czarne, uparte, nieposłuszne włosy, z któremi żadna pokojówka nie mogła dać sobie rady... Tak! to ona, to Jadwiga.. Zawsze, zawsze ona!
Jaki fatalizm zmusił go, że on tę dziewczynę, bez rodziców i majątku, tę pannę bez posagu — musiał pokochać?... Musiał! musiał! Przecież bronił się temu uczuciu tak długo! Co więcej, ona jednem słowem, jednem spojrzeniem nie zachęcała go do tego; co więcej jeszcze — on do dziś nie jest pewny, czy ona wzajemnie go kocha? Czy podziela jego miłość, taką gwałtowną a taką skrytą bo on nigdy jej o niej nie mówił, nigdy spojrzeniem się nie zdradził, bo umiał panować nad sobą.. Nie był dotychczas zdecydowany ożenić się z nią, a zanadto szanował dom ciotki i ją samą wreszcie, by puszczał się na niebezpieczne fale flirtu salonowego i do tego... z nią, z sierotą, z panną bez posagu. Niech go ludzie sądzą jak sami chcą, niech mu zarzucają tysiące błędów i lekkomyślności, jednak nikt mu nie odważy się zarzucić podłości — a nią byłoby bałamucenie ubogiej dziewczyny. Nie! nie! On jest przecież szlachcicem i godnie szlachectwo to swoje nosił dotychczas i nosić go będzie do śmierci!
Postać jej uporczywie stała mu ciągle przed wzrokiem duszy; zmieniała kształty co prawda: widział ją to dzieckiem prawie, to znowu podrastającą dziewczynką, to wreszcie dorosłą już dziewicą; lecz widział ją ciągle, bez przestanku i czuł, że nie jest w stanie oderwać się od tego widziadła wyobraźni, że choćby uciekł za wody i góry, to postać ta niepochwytna, z mar sennych i promieni ideału utkana, pójdzie z nim na drugi koniec świata i w noc bezsenną stanie znów przed nim, jak wyrzut sumienia, jako dowód zmarnowanego życia, podeptania jedynego, prawdziwego szczęścia.
— Jadwiga! — po raz trzeci szeptem już tylko wymówił i nie starał się już walczyć, nie bronił się czarowi roztaczającemu bezsporne nad nim panowanie; uległ urokowi, który wiał w jego duszę od tej postaci...
I zaczął rozpamiętywać wszystkie spotkania z nią przez przeciąg wielu, wielu ubiegłych lat... Znał ją tak dawno, ośm lat już mija, jak ją po raz pierwszy zobaczył, jak uczuł na swej twarzy ciekawe, a jakąś dziwną siłę magnetyczną posiadające spojrzenie pary dziecięcych czarnych oczu; odrazu polubił śmiałą i rozwiniętą nad wiek dziewczynkę i lubił ją już zawsze... Nieraz, gdy już podrastała, staczał z nią sprzeczki naukowe, które ciotkę i starsze panie do śmiechu pobudzały, dla niego jednak były nad wyraz przyjemne... Dziewczę się unosiło, twarzyczka jej mieniła się przytem, oczy nabierały dziwnego blasku — było jej z tem do twarzy, a on lubił, jak lubił na nią patrzeć wówczas...
Później przez dłuższy czas jej nie widział, znikła mu zupełnie z oczu, drogi ich rozeszły się. Ona pod kierownictwem zacnej swej opiekunki uczyła się, kończyła wychowanie — dla niego zaś były to czasy nieopatrznej gonitwy za wrażeniami wszelkich odcieni: letnie miesiące przepędzał wraz ze swymi ulubionymi końmi na dalekich arenach wyścigowych, jesienie trawił wśród hucznych polowań od Karpat hen aż po Dźwinę, zimy zaś przepędzał gdzieś w dużem mieście wśród hulaszczych zabaw karnawałowych, pomiędzy takimi samymi lekkomyślnymi i nieopatrznymi rówieśnikami.
Rok właśnie mija, jak ujrzał ją znowu, ujrzał ją na balu w Kurowie jako już zupełnie dorosłą pannę. Od pierwszego spojrzenia, jakie nań rzuciła wówczas, uczuł, że coś się zmieniło we wnętrzu jego istoty, od razu poznał, że te oczy mogą mu dowolnie rozkazywać, mogą rządzić jego czynami, jego życiem, że musi rozkazów tych słuchać... Na tym samym balu poznał również, co to są katusze zazdrości... Ona z widoczną przyjemnością rozmawiała z Walerjanem Zienwiczem, z człowiekiem, do którego czuł prawdziwą sympatją, dla którego chował w duszy szacunek — a wówczas wydało mu się, że nienawidzi go serdecznie... Nienawiść ta nie miała podstawy, przekonał się o tem dowodnie; Zienwicz miał trzydzieści ośm lat, burzliwą młodość po za sobą i nie myślał już starać się o żadną pannę, głośno się z tem odzywał... A jednak dziś jeszcze, gdy sobie przypomniał tę ich rozmowę przy kadrylu i wyraz oczu, z jakim Jadwiga na swego dansera spoglądała, to uczuwał znowu to samo bolesne uczucie i znowu niechęć do tego — idealnie doskonałego Zienwicza zaczynała się budzić w jego sercu.
Teraz już nie rozważał nad tem, czy ma się starać lub nie o Jadwigę? Tylko truchlał już myśląc o tem: czy ona go zechce?... Uspokoił się jednak wkrótce. Był w gruncie rzeczy optymistą i wszystko potrafił sobie na swą korzyść wytłumaczyć.
Pogrążył się więc w słodkiem marzeniu. Myślał nad tem, jak dom sobie urządzić na przyjęcie tego drogiego gościa, jakie zmiany porobić w umeblowaniu, jakimi końmi do ślubu pojedzie?... Wszystko miało być skromne, wszak on był na pół prawie zrujnowanym wioskowym szlachcicem, a ona — panną bez posagu. W marzeniach jednak wszystko składało się doskonale: długi płacił, dom urządzał... i kochał, kochał żonę do szaleństwa. Coraz milsze widzenia otaczały go w koło, wpadł w stan pół snu a pół rzeczywistości, ale nie był w możności rozróżnić już jednego od drugiego; wymarzony, wyśniony świat rozkoszy wziął go bezspornie pod swe panowanie, świadomość opuszczała go zupełnie... Szepnął wreszcie: ożenię się z Jadwigą — i zasnął snem twardym, kamiennym, tak, jak się sypia w dwudziestym ósmym roku życia.

Gdy się obudził, promień słońca już znowu odbywał swą codzienną wędrówkę, prześlizgiwał się z zardzewiałych pancerzy na lśniące angielskie munsztuki i ciemno polerowane lufy strzelb.
Obudził się z gotowem postanowieniem, nie był bowiem ani trochę wahającym się, miał stanowczy charakter i szedł zazwyczaj wytrwale do wytkniętego celu — tak mu się przynajmnie zdawało, takie miał o sobie wyobrażenie.
— Pojadę dziś do Walerjana, poradzę się z nim, co mam z tym błaznem zrobić — układał sobie w myśli — Walerjan jest moim przyjacielem, no i Jadwigę lubi bardzo, on mi poda najlepszy sposób... A później pojadę do Uniża i oświadczę się Jadwidze; oświadczę się ciotce. Powiem, że bez Jadwigi żyć nie mogę.. Niech robią co chcą — ona musi być moją!
Zadzwonił gwałtownie; Żorż wpadł jak bomba i zaczęła się dość długa tualeta, polegająca przedewszystkiem na obmywaniu całej figury zimną wodą i następnem wycieraniu ostrymi ręcznikami... Przy operacji tej można było zauważyć, że Władysław mógł być zaliczony do najlepiej zbudowanych ludzi na świecie; choć nie olbrzym wzrostem, był prawdziwym olbrzymem siły i harmonji... Gdy się odział w bieliznę, rozpoczęły się audyencje, przy których odbywało się dalsze ubieranie.
Pierwszy wsunął się uprzywilejowany Stanisław, z zapytaniem: jak tam wielmożnym panom smakowała wczorajsza kolacyjka?... Za starym wszedł do pokoju pan Kropielnicki, ekonom, zajadły przeciwnik Stanisława i jego wróg osobisty.
Kropielnicki nie należał do dawnej służby, do tych co to z ojca na syna dziedzicznie Kierbiczom służyli. Po śmierci starego Raczyńskiego, który bezpotomnie umarł i żadnego następcy na swe miejsce nie przygotował, Władysław na opróżnione miejsce ekonoma przyjął Kropielnickiego, który miał bardzo pochlebne świadectwa z kilku gospodarstw przy cukrowniach. Staremu Stanisławowi odrazu nie podobał się ten nowy zawiadowca nieużywanego już dziś nahaja.
— Farmazon! proszę łaski wielmożnego pana — mawiał poufnie stary. — Farmazon! Ludziom od sobaków i gadzin srokatych wymyśla, a nasi do tego niezwykli, do kościoła nie chodzi, kiełbasę żarłby i w wielki piątek, nastarczyć mięsiska mu nie można i... będzie kraść!... Dalibóg, będzie kraść!.. Ale ja mu nie dam, nie dam, żeby na owinięcie palca co ukradł, to mu z gardła wyciągnę, a pańskiego nie dam ruszyć.
Teraz, stanąwszy obaj przed Władysławem, rzucili na siebie zawistne spojrzenie i czekali aż pan przemówi.
— Panie Kropielnicki — ozwał się wreszcie Władysław — kazałem panu przyjść, bo chcę zostawić dyspozycję i pieniądze na wypłatę za żniwa... Muszę na kilka dni wyjechać.
— Na nic się nie zdało! — zawołał zaperzony stary kucharz. — Kto widział kiedy, żeby jaki pan w same żniwa jeździł... Co tu bez pańskiej osoby będziemy robić? Sodoma i Gomora! i koniec!
— Nie wiedzieć czego pan Stanisław się obrusza — przerwał staremu słodkim i przyciszonym głosem Kropielnicki. — Czy to jaśnie pan niewolnik? Czy to jaśnie pan nie ma oficjalistów i sług, żeby musiał się na porę oglądać? Jaśnie pan może jechać i niech będzie spokojny, że tu wszystko będzie tak samo, jakby jego godna osoba sama w domu była...
Kropielnicki wbrew przyjętemu we dworze i całej wsi obyczajowi nie tytułował młodego dziedzica wielmożnym, ale jasnym panem; w pierwszych dniach swego pobytu w Opolu usiłował mu nawet hrabiowski tytuł narzucić, ale złajany raz, poprzestał na jasności.
— Niechno i pan Kropielnicki tak bardzo nie gada — odpowiedział drżącym z gniewu głosem Stanisław — już ja wiem, co mówię. Proszę mnie za język nie ciągnąć, bo jakbym to ja przed wielmożnym panem gdzie co opowiedział, toby się i cała jasność na nic nie zdała... Niby to ja nie wiem, jak to z sianem było, z temi kopicami wytycznemi... Co? Co, panie Kropielnicki? Niech jaśnie pan jedzie — przedrzeźniał stary głos ekonoma — to my to samo i z pszenicą zrobimy.
Przy ostatniem zdaniu starego widoczne zmięszanie ogarnęło ekonoma, ale opanował go wnet i starając się przybrać minę obrażonego, niesłusznie posądzonego a uczciwego człowieka, zaczął mówić podniesionym głosem:
— Ha! Jeżeli Stanisław już złodzieja ze mnie przed jasnym panem robi, to ja..
Nie skończył zdania, bo przerwał mu nagle rozkazujący, potężny i uniesieniem drżący głos pana:
— Milczeć mi obaj! Co to jest? Kłótnie mi tu rozpoczynać będziecie? Prosiłem cię, Stanisławie — mówił dalej spokojniej, zwracając się do starego — ażebyś raz nauczył się trzymać język za zębami i historji z całym światem nie rozpoczynał, bo wreszcie i moja cierpliwość się wyczerpie.
— Ależ bo proszę... — zaczęli równocześnie obaj.
— Milczeć! — zawołał znowu Władysław takim głosem, że aż szyby w oknach zadźwięczały i stuknął przytem nogą w ziemię tak, że aż coś w podłodze jękło. — Milczeć i słuchać, co wam każę zrobić. Wiele jest kóp pszenicy? — zapytał znowu spokojniejszym głosem ekonoma.
— Nażętych dwa tysiące sto trzydzieści — odparł tenże bez zająknienia, a będzie jeszcze — jest w Bogu nadzieja — jakie czterysta.
— To znaczy: będzie wszystkiej około dwóch tysięcy pięćset — mówił dalej dziedzic.
— Et! Jakie to kopy? — przerwał znowu z lekceważeniem patrząc na ekonoma Stanisław — poprostu pomiotła. Za nieboszczyka pana...
— Stary milcz! — zawołał teraz udając już tylko gniew Władysław — słuchaj dalej... Jak tylko skończą jutro żąć, Stanisław pojedzie z Kropielnickim w pole i we dwóch przerachujecie wszystkie kopy, później zaraz zrobicie wypłatę za żniwo. Oto masz Stanisławie sześćset rubli... po dwa złote od kopy, to ci wystarczy na dwa tysiące kóp, co zostanie reszty niech poczekają do mego powrotu. Dziś pojedź stary do Rajpola i rozmień pieniądze — i płacić obaj razem, aby omyłki nie było.
— Słucham, jaśnie panie! — odpowiedział drżący cały z ukrywanego gniewu ekonom. — Nie wiem tylko czy to wypada, żeby w wielkim skarbie pan kuchmistrz za kasjera...
— Niech Kropielnicki nic nie gada, tylko słucha dalej — przerwał mu stanowczo Władysław. — W sobotę wypada dworskie święto, proszę posłać do Oliniec na noc remanent, niech przyciągną maszynę, przez niedzielę ustawią, a w poniedziałek zaczniecie młócić pszenicę, wozić swojemi podwodami, a woły niech orzą przepęd od Gudzowego lasku, ten zarośnięty... W Olińcach nic nie trzeba żydowi od maszyny dawać, wziął zadatek, jak przyjadę, to poszlę mu znowu sto rubli... Co tam jeszcze? — I zaczął się znowu namyślać.
— A co, jaśnie panie, z ordynarją zrobić? — zapytał słodziutko Kropielnicki — upominają się i parobcy i dworscy; ot, i wczoraj Stanisławowa wnuczka, aż odkazywać już zaczęła..
— Kto? moja Hania! — wmięszał się znowu do rozmowy stary — dam ja jej!...
— Aha! ordynarja... — przerwał obu Władyław — dobrze, że mi Kropielnicki przypomniał. Żyta wczoraj namłócili, jęczmienia namłócą dziś, grochu przeszłorocznego jest jeszcze dziewięć korcy, a dziesięć korcy kukurudzy przywieźli wczoraj od Merdka z młyna... Proszę więc rozdać wszystkim kwartalną ordynarję. Jakby się co stało niespodziewanego, to poszlijcie dać znać do hrabiego... Teraz bywajcie zdrowi... Niech Stanisław powie Hryniowi, żeby zaraz przygotował mniejszy szaraban i niech założy Hubę i białego w angielskie szorki. No, bądźcie zdrowi i dobrze się sprawujcie!
Dyspozycja skończyła się. Władysław za chwilę potem był gotów, poprawił jeszcze drugi raz włosy przed źwierciadłem, podkręcił bujne, jasne wąsy i wychodząc do jadalnego pokoju kazał Żorżowi, żeby spakował mu potrzebne do podróży rzeczy i sam się przygotował, bo jak tylko Hryń konie założy, to z nim razem pojedzie.
Przy herbacie siedział zamyślony i nie odpowiadał, prawie nie słyszał bezustannych zapytań Mikołaja, odnoszących się do ważnych spraw gospodarstwa domowego. Nagłe wejście furmana Hrynia przerwało tę zadumę.
— Czy prawda, wielmożny panie, że my mamy jechać? — zapytał nieśmiało.
— Czyż nie kazał ci Stanisław konie zakładać? — odrzekł mu niecierpliwie Władysław. — Biegnij do stajni, śpiesz się, już dziewiąta, a o dziesiątej najpóźniej musimy wyjechać.
Bidnoż moja hołoweńka! — zawołał, wbrew przyjętemu zwyczajowi, rusińskim narzeczem Hryńko — białego zaprzęgaj! A com się nagadał kowalowi wczoraj.. Andruchu.. Andruchu, okujcie konia... Ot, proszę wielmożnego pana, nic z tego, biały nie pójdzie, bo rozkuty...
— Licho wam nadało samym się rządzić w stajni! — zawołał zniecierpliwiony do reszty Władysław. — Mówiłem ci, durniu, tysiąc razy, żebyś nie śmiał włosa koniowi uciąć bez mojej wiedzy... Tu jechać, a on konia rozkuł.. Ruszaj mi do stajni zaraz i zaprzęgaj Irmę i Elegantkę. Jak lunie deszcz i ja młode konie pozbawiam, to co? ty mi za nie zapłacisz?.... No! Idź już i zaprzęgaj prędko.
Hryń poskrobał się systematycznie w głowę, obejrzał się kilka razy i pomrukując coś z cicha, wyszedł.
Widocznie jednak nie było przeznaczonem, żeby Władysław dziś mógł w spokoju zjeść śniadanie i wypić herbatę. W minutę po wyjściu Hryńka wsunęła się cichuteńko do pokoju pani Bielecka, okazała klucznica, „jejmością“ przez służbę tytułowana.
— Całuję rączki wielmożnego pana! — mówiła cicho, rzucając w koło siebie przestraszone spojrzenie. — Choć Stanisław mi mówił, że wielmożny pan dziś nie w humorze, ale sumienie i obowiązek... święty obowiązek — tu wzniosła babina oczy w górę i westchnęła uroczyście — każą mi powiedzieć wielmożnemu panu, że.. że Krasa porzuciła dziś w nocy cielę. Tak było: z wieczora powiadam Danyle, weź krowę do osobnej klatki, ale on..
Władysław widząc, że się na długą opowieść o nieszczęściu Krasej zanosi, przerwał pani Bieleckiej, mówiąc:
— Każ pani cielę psom wyrzucić, a krowę przez tydzień w domu zostawić — i odwrócił się w drugą stronę.
Klucznica nie rada znać z przerwania ułożonej przez się widocznie z góry opowieści, stała nie ruszając się z miejsca, ale zauważywszy, że Władysław ani myśli wrócić do przerwanej rozmowy, zaczęła znowu jeszcze słodszym i pokorniejszym głosem:
— Prosiłabym łaski wielmożnego pana zadecydować: co my mamy zrobić z rabym wieprzem?... z tym co w drugim karmniku siedzi... Mówiłam Stanisławowi: Ej, zobaczycie, że z niego nic nie będzie, bo ma bardzo wielkie kły i na moje wychodzi. Teraz... pieni i pieni, aż straszno wejść do karmnika.
Monotonny, jak krople wody deszczowej spadające z rynny, jednostajny głos klucznicy widocznie irytował Władysława do najwyższego stopnia, bo twarz aż mieniła mu się od zniecierpliwienia, wreszcie nie mógł wytrzymać dłużej, zwrócił się ku klucznicy i rzekł drżącym, przerywanym, gwałtem stłumionym głosem:
— Tyle razy mówiłem Bieleckiej, żeby mi takiemi głupstwami głowy nie zaprzątała... Pieni się wieprz, nie chce jeść, źle się tuczy — to każ go aspani zarznąć. Teraz będzie młocarnia parowa, będą maszyniści... zresztą czeladź... Zarżnąć i koniec, a mnie tem nie dokuczać.
I znowu odwrócił się, wypił spory haust herbaty i zapalił świeżego papierosa.
Bielecka miała jednak widocznie nieprzepartą ochotę do rozmowy z dziedzicem, bo ciągle stała na tem samem miejscu i ciekawe spojrzenia rzucała w stronę Władysława, jakby pragnęła wynaleść najstosowniejszą chwilę na rozpoczęcie ponownej gawędy. Gdy zwrócił się na chwilę w jej stronę, dla wypicia reszty herbaty, zaczęła mówić znowu:
— Jeszcze mam jeden interes do wielmożnego pana, nawet ważniejszy i sekretniejszy, niż tamte... Ta Kiłyna bardzo sobie pozwala i pysk rozpuszcza tak, że aż strach, słuchać trudno...
Tu wyczerpała się do dna cierpliwość Władysława, jakby pobudzony prądem elektrycznym, zerwał się w jednej chwili na równe nogi i wrzasnął tak, że babina zadygotała i aż do ziemi przysiadła.
— A do miljon kroćset sto tysięcy djabłów! Czy ja już we własnym domu chwili spokoju nie mogę mieć? Jak mi wasani będziesz tak głowę zawracać, to razem ze wszystkiemi Kiłynami, Horpynami, Paraskami każę cię za kopce graniczne wywieźć... A to skaranie boskie z temi babami... No! nie stój mi pani tu! Ruszaj do spiżarni, bo doprawdy...
Nie skończył, bo Bielecka, zanosząc się spazmatycznie płaczem, wyszła z pokoju, a szlochanie jej dochodziło z dziedzińca aż tu do niego.
— Może wielmożny pan pozwoli drugą filiżankę — zapytał cichym głosem Mikołaj, wchodząc na palcach do pokoju.
— Nie! Daj mi pokój, ta baba do śmierci mnie zamęczy... Ale, ale. Mikołaju, jeżeliby dowiadywał się kto od pana hrabiego tu do mnie, to każecie powiedzieć mu, żem do Zienpola do pana Walerego pojechał.
— Słucham, wielmożny panie, ale może doprawdy drugą filiżaneczkę i może jeszcze szynki ukroić... do Zienpola opętanych pięć mil, prawie sześć — to wielmożny pan na śmierć zgłodnieje.
— No, to dawaj! — odparł udobruchany już Władysław, odsapnął tylko i z apetytem zabrał się do szynki, którą popijał herbatą. Takie już miał usposobienie, że kiedy był w złym humorze, to byle co mogło go do gniewu doprowadzić, gniew ten nie trwał długo i znikał wkrótce, tak, jak topnieje śnieg pod promieniami wiosennego słońca... Słudzy znali go z tej strony i unikali zwykle sposobności rozgniewania go... Nie wszystkim się jednak to udawało, jeden Mikołaj tylko tak poznał swego pana, że nigdy nie zdarzyło się, żeby dał powód do chwilowego choćby gniewu.
Za chwilę dał się słyszeć brzęk dzwonków. Władysław wstał, wydał jeszcze kilka rozporządzeń Mikołajowi, polecił mu uważać na Ledę i wyszedł na ganek; dwie śliczne półkrwi, brudnokasztanowate klacze grzebały niecierpliwie ziemię kopytami i wyrzucały łbami, pobrzękując przytem dzwoneczkami, zawieszonemi na długich, łabędzio wygiętych szyjach; Żorż, przystrojony odświętnie, wkładał właśnie kuferek pod szeroki kozioł lekkiego, węgierskiego wózka. Władysław podszedł nasamprzód do koni, pogładził lewą klacz po szyi, później, zbliżywszy się do wózka, jednym susem znalazł się na koźle, wziął lejce z rąk furmana, cmoknął z cicha i konie w lansadach ruszyły z miejsca...
Stanisław stał obok wózka i kłaniając się machinalnie raz poraz, mówił:
— Szczęśliwej drogi, wielmożnemu panu! Szczęśliwej drogi! Już ja tu wszystkiego dopilnuję.
Nie słyszał jednak słów tych pan Władysław, konie tak z miejsca rwały, że wnet znalazł się za bramą.
Stary kucharz, straciwszy z oczu swego ukochanego panicza, zrobił pobożnym ruchem krzyż w powietrzu w stronę w którą pojechał i spuściwszy głowę, powlókł się do oficyny. Przed oficyną, mieszczącą w sobie kuchnię, piekarnię i inne gospodarskie zakamarki, stała cała gromadka służby, prowadząc ożywioną rozmowę... Kropielnicki tyłem do zbliżającego się Stanisława obrócony, perorował najgłośniej i najzajadlej:
— W tym dworze przyjdzie dalibóg zginąć! Żadnego człowiek poszanowania nie ma, a inni panowie to aż strach jak za mną konkurują. Ot i tej wiosny pan z Browarki, ten Wędzolski, aż trzy razy faktora po mnie przysyłał. Tam i pensja większa i pieniądze zawsze na czas... Sam nie wiem, skąd nasz i tak wziął te pieniądze na żniwa?
W tej chwili stary Stanisław, który już od kilku chwil stał za plecyma Kropielnickiego, niewidziany jednak przez tegoż, chrząknął raptem tak złowrogo, że przestraszony ekonom odrazu przestał mówić i niespokojnie zwrócił się ku staremu.
— A wstydziłbyś się, panie Kropielnicki — przemówił uroczystym głosem kucharz. — Czy ci się tu jaka krzywda dzieje? Przysyłał ten... ten... Wędzolski — było do niego iść. Co do mnie, to wolałbym świniom karmnym kluski kukurudziane gotować, niż u takiego pana służyć... Ale panu Kropielnickiemu nic na tem nie zależy. Co jemu? On może choćby i u żyda służyć... Ale, co ja mówię u żyda? Gdzie u żyda? Ten... ten z Browarki to gorszy jeszcze od żyda. Ja, ja sam pamiętam, jak on trzydzieści lat temu na Wygnance gęsi pasł... a tatunio jego kradł u nieboszczyka pana prezesa, aż się kurzyło. Ale panu Kropielnickiemu wszystko jedno.
Kropielnicki odpowiedział staremu, ten znowu jemu, inni słudzy się wmięszali i zawiązała się kłótnia jeneralna, która potrwała dobre pół godziny; przerwał ją dopiero kozak z Warowiec, który nadjechał konno z listem od hrabiego, dowiedziawszy się jednak, że Władysław wyjechał, listu nie zostawił, tylko konia obrócił i pogalopował z powrotem.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.