Strona:PL Abgar-Sołtan - Klub nietoperzy.djvu/075

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie słyszał jednak słów tych pan Władysław, konie tak z miejsca rwały, że wnet znalazł się za bramą.
Stary kucharz, straciwszy z oczu swego ukochanego panicza, zrobił pobożnym ruchem krzyż w powietrzu w stronę w którą pojechał i spuściwszy głowę, powlókł się do oficyny. Przed oficyną, mieszczącą w sobie kuchnię, piekarnię i inne gospodarskie zakamarki, stała cała gromadka służby, prowadząc ożywioną rozmowę... Kropielnicki tyłem do zbliżającego się Stanisława obrócony, perorował najgłośniej i najzajadlej:
— W tym dworze przyjdzie dalibóg zginąć! Żadnego człowiek poszanowania nie ma, a inni panowie to aż strach jak za mną konkurują Ot i tej wiosny pan z Browarki, ten Wędzolski, aż trzy razy faktora po mnie przysyłał. Tam i pensja większa i pieniądze zawsze na czas... Sam nie wiem, skąd nasz i tak wziął te pieniądze na żniwa?
W tej chwili stary Stanisław, który już od kilku chwil stał za plecyma Kropielnickiego, niewidziany jednak przez tegoż, chrząknął raptem tak złowrogo, że przestraszony ekonom odrazu przestał mówić i niespokojnie zwrócił się ku staremu.
— A wstydziłbyś się, panie Kropielnicki — przemówił uroczystym głosem kucharz. — Czy ci się tu jaka krzywda dzieje? Przysyłał ten... ten... Wędzolski — było do niego iść. Co do mnie, to wolałbym świniom karmnym kluski kukurudziane gotować, niż u takiego pana służyć... Ale panu Kropielnickiemu nic na tem nie zależy. Co jemu? On może choćby i u żyda służyć... Ale, co ja mówię u żyda? Gdzie u żyda? Ten... ten z Bro-