Katedra Notre-Dame w Paryżu/Księga dziewiąta/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Katedra Notre-Dame w Paryżu
Podtytuł (Notre Dame de Paris)
Rozdział Gorączka
Wydawca Polski Instytut Wydawniczy „Sfinks“
Data wyd. 1928
Druk Neuman & Tomaszewski
Miejsce wyd. Gdańsk; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Notre Dame de Paris
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.
Gorączka.

Nie było już Klaudjusza Frollo w katedrze, kiedy jego syn przybrany tak niespodziewanie rozciął fatalny węzeł, którym nieszczęsny archidjakon oplątał siebie i cygankę. Skoro tylko wrócił do zakrystji, zerwał natychmiast z siebie komżę, kapę i stułę, cisnął wszystko na ręce osłupiałego sługi kościelnego, wymknął się boczną furtką klasztorną, kazał przewoźnikowi przewieźć się na lewy brzeg Sekwany, i sam nie wiedząc dokąd dąży, zapuścił się w pochyłe uliczki dzielnicy uniwersyteckiej, gdzie na każdym kroku drogę mu zagradzały gromady mężczyzn i kobiet, śpieszące wesoło ku mostowi św. Michała, w nadziei, że przybędą jeszcze na czas by ujrzeć wieszanie czarownicy. Szedł tak przed siebie, nie zdając sobie sprawy z tego, gdzie jest, o czem myśli, czy może śni tylko. Szedł, zwracał się, biegł, rzucał się na wszystkie strony, nie uważając na ulice, któremi przechodził, pędzony myślą o placu Tracenia, strasznym placu Gréve, który czuł za sobą.
Przedarł się w ten sposób przez kręte ulice góry św. Genowefy i wyszedł nareszcie z miasta przez bramę św. Wiktora. Nie przestał jednakże uciekać, dopóki oglądając się widział za sobą wieże dzielnicy uniwersyteckiej i rzadkie domy przedmieścia; ale gdy wkońcu niewielkie zagłębienie gruntu całkowicie ukryło za nim znienawidzony Paryż, gdy już mógł łudzić się, że o sto mil go za sobą zostawił, że się znalazł w pustkowiu, zatrzymał się i zdawało mu się, że odetchnął.
Okropne myśli opanowały go teraz. Jasno przejrzał w swej duszy i zadrżał. Stanęła mu w pamięci nieszczęsna ta dziewczyna, która go zgubiła i którą on zgubił. Powiódł wzrokiem obłąkanym po zgmatwanej tej, a podwójnej drodze, którą przeznaczenie pędziło ich losy aż do punktu przecięcia się, gdzie zgruchotało jeden o drugi. I począł rozmyślać o niedorzeczności ślubów wiekuistych, o próżności celibatu, o zarozumiałości nauki, teologji, cnoty, o bezużyteczności Boga. Zapamiętale nurzał się w czarnych myślach, a im bardziej się w nie zagłębiał, tem żywiej czuł, jak w jego duszy wybucha śmiech szatański.
A gdy grzebiąc w ten sposób w swem sercu, spostrzegł jak szerokie w nim miejsce zostawiła przyroda dla namiętności, jął jeszcze bardziej drwić i szydzić. Poruszył w swem wnętrzu wszystką nienawiść, wszystką złość, do jakiej był zdolny; ujrzał zimnym wzrokiem lekarza badającego chorego, że złość ta nie była niczem innem jak tylko wypaczoną miłością; że miłość, źródło wszelkiej cnoty w człowieku, wyrodziła się w duszy kapłana w potworność i że człowiek, tej co on natury, zostając kapłanem, stać się musi szatanem. Wówczas zaśmiał się przeraźliwie, pobladł nagle, zajrzawszy w najciemniejszy punkt swej nieszczęśliwej namiętności, na tę miłość niszczącą, zatrutą, nienawistną, nieubłaganą, która zaprowadziła ją na szubienicę, jego do piekła; ją skazała na śmierć z rąk kata, jego uczyniła potępieńcem.
I znowu śmiech mu wrócił na samo wspomnienie, że Phoebus żyje, że bądź co bądź nie zginął, że jest wesoły i zadowolony, nosi mundur piękniejszy niż dawniej, i ma nową kochankę, którą prowadzi na widowisko wieszania dawnej kochanki. Śmiech jego podwoił się, gdy myślał, że ze wszystkich istot żyjących, których śmierci pragnął, którym śmierć przygotował lub przygotowywał, sama tylko cyganka, jedyna istota, której nie nienawidził, ciosu nie uniknęła.
Od rotmistrza myśli jego przeniosły się z kolei na lud, i opanowała go zazdrość niesłychana. Męczyła go myśl, że pospólstwo, całe pospólstwo paryskie, miało przed oczyma kobietę, którą on kochał, a miało ją w jednej tylko koszuli, prawie nagą. Załamywał ręce na samą myśl, że dziewczyna ta, której kształty oglądane przezeń samotnie w mroku, mogły mu zapewnić niewysłowione szczęście, że niewiasta ta rzucona została w biały dzień, w południe, na pastwę rozbestwionych oczu ciekawej tłuszczy. Płakał ze wściekłości nad temi zbezczeszczonemi, zbrudzonemi, wystawionemi na widok publiczny i pohańbionemi tajemnicami miłości. Zalewał się łzami goryczy i zemsty bezsilnej, wyobrażając sobie ile to spojrzeń niecnych szperało bezwstydnie, otwarcie, pod gołem niebem, w zmarszczkach tej źle spiętej koszuli. Piękne to dziewczę, ta lilja niezłamana, to czasza rozkoszy i wstydliwości, do którejby nie śmiał ust zbliżyć bez drżenia, zmieniła się w ten sposób w rodzaj naczynia publicznego, z którego najgorszy motłoch Paryża, złodzieje, żebracy i pachołki, pić będą wspólnie uciechę bezczelną, zbrukaną i wyuzdaną!
Gdy zaś próbował wyobrazić sobie szczęście, jakieby posiąść mógł na ziemi w razie, gdyby ona nie była cyganką, a on nie był księdzem, gdyby nie istniał Phoebus, i gdyby ona jego, archidjakona, kochała; gdy sobie w myśli przedstawiał, że i dla niego możliwe by było życie pełne spokoju i miłości; że w tej oto chwili znajdowały się na świecie pary szczęśliwe oddane długim rozmowom wśród gajów figowych i pomarańczowych, nad brzegami strumyków, w obliczu zachodzącego słońca i nastającej nocy gwiaździstej, i że gdyby Bóg chciał, mógłby on z nią właśnie tworzyć jedną z tych błogosławionych par; gdy to wszystko rozważało serce jego, obrazami tymi podniecone, przepełniało się czułością i rozpaczą.
— Ach, tak! to ona! — o niej to myśl uparta, nieodżegnana, wracała ustawicznie, dręcząc go, w mózg mu się wpijając, rozdzierając wnętrzności. Tego, co zrobił, nie żałował; nie ubolewał nad tem, co się miało stać, i stało się; tak jak postąpił, gotów był postąpić i teraz jeszcze; wolał dziewczynę tę widzieć w rękach kata, niźli w objęciach rotmistrza. Ale cierpiał; cierpiał tak bardzo, że chwilami włosy sobie garściami darł z głowy, by przekonać się, czy nie posiwiały.
Między innemi był i taki moment, kiedy mu przyszło na myśl, że może właśnie w tej chwili straszliwy łańcuch, który widział rano, dusił w żelaznym uścisku wdzięczną i wątłą szyję dziewczęcia. Na myśl tę pot śmiertelny oblewał jego ciało.
Potem przyszła chwila, kiedy wybuchnął szatańskim śmiechem, przypomniawszy sobie postać Esmeraldy, jaką po raz pierwszy ujrzał na na placu katedralnym, żywą, wesołą, swobodną, wystrojoną, tańczącą, skrzydlatą, pogodną, a potem zestawił ją z postacią Esmeraldy, dnia ostatniego, z postronkiem u szyi, w jednej koszuli wstępującą zwolna bosemi stopami na stromą drabinkę szubienicy; dwa te obrazy widział z taką żywością, że krzyknął przerażony.
Kiedy ta burza rozpaczy wywracała, łamała, rwała, gięła, wypleniała wszystko, co w jego duszy znalazła, on spojrzał przypadkiem na przyrodę dokoła siebie. U stóp jego, kury kwokcząc grzebały w śmietnikach, chrząszcze połyskujące wylatywały ku słońcu; po nad głową kilka szarych obłoków posuwało się po błękicie nieba; na widnokręgu wieża opactwa św. Wiktora przecinała linję wzgórz okolicznych łupkowym swym obeliskiem; a tuż niedaleko na wzgórzu Copeaux pogwizdując, przyglądał się młynarz obrotowi skrzydeł swojego młyna. Widok tego życia ruchliwego, uporządkowanego, spokojnego, roztaczającego się przed nim w tysiącznych kształtach, zamiast ulgi nową tylko boleść mu przyniósł. Począł znowu biec. Pędził tak przez pola aż do wieczora. Ucieczka ta od przyrody, od życia, od siebie samego, od ludzi, od Boga, od wszystkiego, trwała popołudnie całe. Niekiedy rzucał się twarzą na ziemię i paznogciami szarpał młode zboże. Niekiedy znowu zatrzymywał się na skraju wsi opuszczonej; myśli ciążyły mu tak okropnie, że chwytał się obiema rękami za głowę i usiłował wyrwać ją z ramion, jakby w zamiarze roztrzaskania gdziekolwiek o kamień.
Około zachodu słońca raz jeszcze zajrzał wgłąb swego jestestwa, i przekonał się, że niewiele mu brakło do obłąkania. Huragan trwający w nim od chwili, w której stracił nadzieję i chęć wybawienia cyganki, huragan ten nie pozostawił na dnie jego sumienia ani jednego zdrowego pojęcia, ani jednego jaśniejszego wrażenia. Rozum leżał prawie do szczętu złamany i unicestwiony. Umysł zachował dwa tylko dominujące obrazy: Esmeraldę i szubienicę; wszystko inne było ciemne. Dwa te obrazy, zbliżone do siebie, tworzyły całość przerażającą; im więcej wytężał resztki rozwagi i zdolności myślenia, tem więcej kształty te wyrastały w jego oczach, prawem fantastycznej jakiejś progresji, tamten na coś nieskończenie pięknego, wdzięcznego, czarującego, świetlanego, ten znowu na coś bezdennie strasznego i ohydnego; tak, iż w końcu Esmeralda przedstawiała mu się gwiazdą promienną, a szubienica olbrzymią, ogołoconą z ciała prawicą.
Rzecz godna uwagi: przez ciąg trwania całej tej tortury, myśl samobójstwa ani razu przed nim nie stanęła. Taką już była natura nędznika. Cenił życie. Być też może, że doprawdy widział piekło przed sobą.
Dzień tymczasem coraz bardziej zbliżał się ku końcowi. To co w nim żyjącego pozostało jeszcze, instyktownie dopominała się o powrót. Sądził, iż był daleko od Paryża; rozejrzawszy się atoli baczniej spostrzegł, że tylko okrążył dokoła mury dzielnicy uniwersyteckiej. Wieża św. Sulpicjusza i trzy wysokie dzwonnice Saint­‑Germain­‑des­‑Pres sterczały nad widnokręgiem na prawo. Podążył w tę stronę; posłyszawszy jednak okrzyk: kto idzie? strażników opata rozstawionych w krąg obronnej ściany klasztoru, zawrócił w bok, skierował się pierwszą ścieżką, którą przed sobą znalazł między młynem opackim i szpitalem przedmiejskim, a po kilku minutach znalazł się na brzegu gaiku palestrzańskiego. Gaik ów słynął z awanturek i hałasów trwających tam dniem i nocą; była to hydra dla bogobojnej zakonnej braci od św. Germana. Quod monachis Sancti Germani pratensis hydra fuit, clericis nova semper dissidiorum capita suscitantibus. Archidjakon bał się spotkać z kimkolwiek; trwożyło go każde ludzkie oblicze; ominął Uniwersytet, obszedł okopisko Saint­‑Germain; pragnął teraz wejść do miasta jak można najpóźniej. Przemknął się tedy wdłuż wybrzeża palestrzańskiego gaiku, obrał drożynkę odludną, by się nie natknąć na Dieu­‑Neuf i dotarł nareszcie do brzegu rzeki. Tutaj Dom Klaudjusz znalazł przewoźnika, który za kilka soldów paryskich zawiózł go w górę Sekwany, aż do wystającego klina Starego Miasta, gdzie go wysadził tuż obok owego pustego pasa gruntu, przy którym czytelnik widział już rozmarzonego Gringoire’a obok pasa, który się wydłużał aż po za ogrody królewskie, równolegle do Wyspy Pastuszej.
Monotonne kołysanie łodzi i szmer fal rzecznych, jakby uśpiły nieszczęśliwego Klaudjusza. Kiedy się przewoźnik oddalił, on pozostał osłupiały na piasku nadbrzeżnym, patrząc bezmyślnie przed siebie; przedmioty przedstawiały mu się w kształtach niewyraźnych, tworząc rodzaj gry fantasmagorycznej. Zdarza się niekiedy, że zmęczenie sprawione boleścią wielką oddziaływa w podobny sposób na umysł.
Słońce kryło się już za wysoką wieżę Nesle. Mrok zapadał. Niebo było białe, białawą rzeka. Między niebem a rzeką, lewe wybrzeże Sekwany, na które spoglądał, rozpromieniało na widnokręgu tułów swój ciemny, i zwężając się coraz bardziej w perspektywie, ostrym klinem rozcinało mgły oddalenia, niby olbrzymia piramida czarna, obciążona domami, których same tylko kontury ciemne ostro się uwydatniały na jasnem tle nieba i rzeki. Gdzieniegdzie okna migotać zaczynały światełkami, niby otwory rozpalonego żelaznego pieca. Niezmierny ten obelisk czarny, odosobniony pośród białych płacht firmamentu i Sekwany, bardzo szerokie] w tem miejscu, wywołał na Dom Klaudjuszu wrażenie szczególne, podobne do tego, jakiegoby doznał człowiek, który położywszy się na wznak u stóp dzwonnicy strasburgskiej, patrzałby na ogromną i wysoką jej wieżę, strzelającą mu po nad głową w światłocień zmroku. Z tą różnicą, że tutaj Klaudjusz stał, a obelisk leżał; ponieważ jednak rzeka, odźwierciadlając niebo, przepaścisto przedłuża pod nim powietrzną próżnię, olbrzymi zatem przylądek równie szeroko i zamaszyście roztaczał się na błękitnawo­‑szarem tem morzu, jak katedralna wieża stolicy alzackiej na przestworzach podobłocznych, sprawiając ten sam skutek. Wrażenie tem nawet było dziwniejsze i głębsze, że archidjakon miał tu zaprawdę dzwonnicą strasburgską przed sobą, ale dzwonnicę wysoką na dwie mile, coś niesłychanego, tytanicznego, niepojętego; gmach jakiego żadne jeszcze oko ludzkie nie widziało, wieżę Babel. Kominy domów, strzelnicze zagłębienia baszt okopowych, spiczaste szczyty dachów, dzwonniczka Augustjanów, wieża Nesle, wszystkie te ostre występy gmachów, szczerbiące profil kolosalnego obeliska, wzmagały złudzenie optyczne. W stanie halucynacji, w jakim się znajdował, Klaudjusz był pewien, że widzi, na własne żywe oczy widzi, świątynię piekieł; tysiące świateł rozrzuconych na całej powierzchni przerażającego gmachu wydały mu się tylomaż otworami niezmierzonego wewnętrznego ogniska, głosy zaś i pomruki, stamtąd się wydobywające, krzykami i rzężeniami dusz potępionych. Wówczas, zdjęty strachem, uszy sobie zatkał rękami, by nie słyszeć, odwrócił się tyłem, by nic nie widzieć i szybkiemi kroki oddalił się od okropnego przywidzenia.
Ale przywidzenie było w nim samym.
Gdy wszedł w ulicę, przechodnie poruszający się przy kagankowych blaskach wystaw sklepowych tworzyli w jego oczach mrowisko widm i cieniów, tłukących się w jednę i drugą stronę. W uszach huczało mu i szumiało, jak w tartaku; mary naprzykrzone a ciężkie umysł mu obsiadły. Nie widział ani domów, ani bruku, ani wozów, ani mężczyzn lub kobiet, a tylko zamęt przedmiotów nieokreślonych, które się z sobą zrębami zlewały. Na rogu ulicy Barillerie znajdował się sklepik korzenny, którego daszek, zwyczajem przechowanym od niepamiętnych czasów, oczepiony był naokoło krążkami blaszanemi, ze zwieszającym się od nich frendzlastym pasem świeczek drewnianych, które się trącały na wietrze i jak kastaniety klaskały. Jemu się wyobrażało, że posłyszał chrzęst pęku szkieletów na szczycie Góry Tracenia.
— O! — zgrzytnął — wicher nocny tłucze je jedno o drugie, i mięsza szczęk łańcuchów z chrupaniem ich kości. Ona jest może tam, śród tych wisielców!

Stracił głowę do reszty, i sam już nie wiedział dokąd szedł. Zrobiwszy parę kroków, znalazł się na moście św. Michała. Świeciło się w jednem z okienek dolnych i zbliżył się ku niemu. Przez potłuczone szyby ujrzał brudną norę, która zgmatwane jakieś wspomnienia w nim obudziła. W izdebce tej, źle oświetlonej lampką mizerną, siedział przy stole młodzieniec jasnowłosy i świeży, z rozweseloną twarzą, obejmujący przy serdecznych wybuchach śmiechu dziewkę młodą, czupurną i bezczelnie w gałganki ustrojoną; w pobliżu lampki staruszka garbata przędła kądziel i wyśpiewywała coś głosem ochrypłym. Ponieważ dziarski wybuchał śmiechem od czasu do czasu dla figlów, pieśń starej dochodziła urywkami do uszu księdza; było coś ciemnego i ohydnego zarazem:

Warcz kądziołko! kat, psia wiara.
Kiedyś tobą się poszczyci:
Nitka twoja szorstka, szara,
Lecz postronek będzie z nici.

Orze, piele ludziom grzędę
Sam Lucyper pod konopie;
Ja gdy swój zagonik skopię
Komornicą jego będę,

Szubieniczko grewska stara!
Nie poskąpi nam czart mienia,
Toż wciąż szczepi w pokolenia
Miłość kruczkow i puhara,

Warcz że, kręć się, nitko szara,
Ja cię karmię śliną, potem,
Za toż spoi ciebie wiara
Krwią swą, winem krasno­‑złotem.


Tu młodzieniec klasnął całusem w usta dziewki i śmiechem się zaniósł. Staruszką była Falourdelowa, dziewką zwykła ulicznica miejska, młodzieńcem brat archidjakona, Jehan.
Klaudjusz nie przestawał patrzeć. To czy owo widowisko, dla niego było wszystko jedno.
Jehan powstał właśnie i podszedł ku okienku, znajdującemu się w głębi nory, otworzył je; powiódł wzrokiem po nadbrzeżnych domach, w których zdala pobłyskiwały tysiączne szyby oświetlone, i rzekł zamykając: — Na młode latka matki Falourdelowej! noc już na dworze. Łyki zapalają świeczki, Pan Bóg gwiazdy.
Poczem chłopiec wrócił do dziewki, cisnąwszy po drodze o ziemię próżną flaszą, która stała na stole.
— Do trzystu beczek! — zawołał, — już pusta! a tu ani grosza w kieszeni. Izabelko, duszko moja, klnę ci się na żywot matki, że nie będę rad z Jupitera, dopóki nie przemieni dwóch tych twoich brodaweczek białych na dwa czarne dzbany, z których ciągnąć będę winko bońskie, jak bąk, we dnie i w nocy.
Miluchny ten żarcik rozśmieszył dziewkę, a Jehanek wyszedł.
Dom KJaudjusz tyle tylko miał czasu, by upaść na ziemię, żeby się twarz w twarz nie spotkać z braciszkiem i nie być przezeń poznanym. Na jego szczęście ulica była ciemna a żak pijany. Jehan atoli dojrzał archidjakona leżącego na bruku w kałuży.
— Oho! — powiedział, — ten to chyba dnia dzisiejszego nie stracił na czczo.
Potrącił nogą Dom Klaudjusza, który wstrzymał oddech.
— Na śmierć! do nitki! — zauważył. — Jak mamę kocham pełniusieńki. Prawdziwa pijawka oderwana od beczki... Łysek jakiś, — dodał nachylając się, — starowina. Fortunate senex.
Poczem Klaudjusz posłyszał, że się urwis oddalił, powiadając:
— Bądź co bądź, rozum rzecz to wcale piękna, i brat mój archidjakon szczęśliwym być musi, że taki skromny i ma pieniądze.
Archidjakon zerwał się czemprędzej i co tchu pobiegł ku katedrze Notre­‑Dame, której ogromne wieże widział w mroku wznoszące się po nad domy.
W chwili, gdy cały zdyszany wbiegał na plac przedkatedralny, zatrzymał się naraz, cofnął się i nieśmiał oczu podnieść na gmach złowrogi.
— Jestże rzeczą możebną, — rzekł do siebie z cicha, — by coś podobnego stało się tutaj, dziś tego właśnie rana! Spróbował jednak spojrzeć na kościół. Fronton był ciemny; niebo z tyłu iskrzyło się gwiazdami. Pół księżyc, który tylko co ukazał się na widnokrąg, w tej chwili zatrzymał się u szczytu wieży prawej i siadł, zdawało się, jako ptak świetlany, na brzegu balustrady.
Drzwi klasztorne były zamknięte; ale archidjakon przy sobie zawsze nosił klucz od wieży, w której się znajdowała jego pracownia. Przy jego pomocy dostał się do wnętrza katedry.
W kościele znalazł ciemność i milczenie jaskini. Po grubych cieniach, spadających ze wszech stron szerokiemi płachtami, poznał, że nie zdjęto jeszcze żałobnych obić tego poranka. Wielki krzyż srebrny migotał w głębi, usiany pobłyskującemi punkcikami, niby droga mleczna tej nocy grobowej. Podłużne okna głównego przyołtarzowego chóru wychylały z pod czarnych zasłon ostrołukowe swe szczyty, których mleczne szyby, przeszyte promieniami księżyca, miały już tylko niepewny kolor nocy, coś nakształt fioletu, białego i błękitnawego, jakby odblask, który spotykamy jedynie na twarzy umarłych. Archidjakonowi zdało się spoglądając dookoła chóru na blade te odcinki ostrołukowe, że patrzy na infuły potępionych biskupów. Przymknął powieki, a gdy je napowrót otworzył, widziało mu się, jakoby cały szereg twarzy nieboszczyków jemu samemu z kolei się przyglądał.
Począł biedz przez kościół. Uroiło mu się w tedy, że i katedra się poruszyła, zatrzęsła, ożywiła, ożyła; że wszystkie grube kolumny stały się ogromnemi łapami, tłukącemi o posadzkę, szerokiemi swemi kamiennemi kopytami i że gmach olbrzymi zamienił się na rodzaj nadzwyczajnego jakiegoś słonia, który oddychał i postępował, mając słupy za nogi, dwie wieże za trąbę, a niezmierną zasłonę żałobną za czaprak.
Gorączka, czy obłąkanie doszły więc w nim do tego stopnia natężenia, że świat zewnętrzny był już tylko dla nieszczęśliwca rodzajem apokalipsy, widzialnej, dotykalnej, przerażającej.
Doznał na chwilę ulgi. Zasunąwszy się pod sklepienie nawy bocznej, postrzegł z poza ciężkich kolumn czerwonawy odblask światełka. Rzucił się ku niemu, jak ku gwiaździe. Była to lampka maleńka, oświecająca we dnie i w nocy brewiarz publiczny Najświętszej Panny, osłonięty splotami kratek żelaznych. Rzucił się z upragnieniem na świętą księgę w nadziei, że w niej znajdzie jakąś pociechę lub zachętę. Księga otwartą była na tym oto ustępie Hioba, który przebiegł źrenicą nieruchomą:
„I duch przeszedł przed obliczem mojem i słyszałem tchnienie słabe i włosy powstały na ciele mojem.“
Przy czytaniu słów tych ponurych, doznał najprzód dziwnie ostrego jakiegoś wrażenia; drgnął jak ślepy, gdy poczuje nagłe ukłucie kija podniesionego z ziemi. Wspomniawszy zaś tę, która dnia tego umarła, nogi się pod nim zachwiały i bezwładnie się usunął na posadzkę. Mózg mu rozpierały, po głowie się mu zataczały kłęby tak potwornego jakiegoś dymu, że czaszkę swą brał za komin piekielny.
Zdaje się, że czas niemały zostawał w tem położeniu bez czucia, bez zmysłów, przybity i jakby przyduszony dłonią szatana. W końcu wróciło mu trochę sił; pomyślał o schronieniu się w wieży, przy boku wiernego swego Quasimodo. Podniósł się; a że strach go obejmował, wziął, by sobie drogę oświetlić, lampkę od brewiarza. Było to świętokradztwo; ale na takie drobiazgi nie mógł już zważać w chwili obecnej.
Począł zwolna wstępować na schody wieży, pełen tajemnego przerażenia, które światełko mistyczne, pnące się o tak późnej porze ze strzelnicy na strzelnicę ku dzwonnicznemu szczytowi, rzucało na rzadkich przechodniów placu przedkatedralnego.
Naraz poczuł coś zimnego na twarzy i znalazł się u drzwi ostatniej pod szczytem galerji. Powietrze było chłodne; niebo przysłonięte obłokami, których szerokie białe zręby zachodziły jedne na drugie, łamiąc się kątami; przedstawiało jakby rzekę pędzącą krę popękaną. Rogaty księżyc, osiadły pośród obłoków, podobnym był do okrętu podniebnego, zapartego w lody powietrzne.
Pochylił głowę i przypatrywał się czas jakiś przez szereg kolumn łączących dwie wieże, a skroś siatkowej opony mgieł i dymów, milczącej masy dachów Paryża, ostrych, niezliczonych, ściśniętych i zdrobniałych, niby fale morza spokojnego w noc letnią.
Księżyc rzucał promienie sinawe, nadające niebu i ziemi jednostajnie spopielałą barwę.
Zegar w tej chwili począł wywodzić cienkie i zgrzytliwe swe tony. Wybiła północ. Dom Klaudjuszowi stanęło w myśli południe. Dwunasta wracała.
— Ach! — rzekł do siebie z cicha, — już zapewne jest teraz zimna.
Silniejszy podmuch wiatru zgasił mu nagle lampkę, i tejże samej niemal chwili ujrzał zjawiający się na przeciwnym rogu wieży cień jakiś, kształt, postać w bieli, niewiastę. Drgnął. Czuł, że nie śnił. Tuż obok mary znajdowała się mała koza, mieszająca płaczliwy głos swój z ostatniemi dźwiękami zegara.
Odważył się spojrzeć. Ujrzał ją, ją samą.
Była blada i zachmurzona. Włosy spadały jej na ramiona, tak jak z rana; ale sznur znikł już z szyi, ręce miała rozwiązane; była wolną, była nieboszczką.
Ubranie miała na sobie białe, biała zasłona spadała jej z czoła.
Szła ku niemu, zwolna, patrząc w niebo; koza djabelska postępowała za nią. Uczuł się ciężkim jak z kamienia i nie był w stanie uciekać. Za każdym jej krokiem naprzód, on robił krok w tył, nic więcej. Zasunął się w ten sposób aż pod ciemne sklepienie schodów. Kostniał na samą myśl, że ona także podąży tu może za nim, gdyby się to było stało, byłby niezawodnie skonał z trwogi.
Ona tymczasem zbliżyła się tylko do wejścia na schody, zatrzymała się moment przy nich, głęboko popatrzyła w cień, i poszła dalej. Wydała mu się słuszniejszą niż za życia; księżyc przeświecał przez jej sukienkę; słychać było jej oddech.
Gdy się oddaliła, on począł zstępować ze schodów; zwolna, spokojnie, wzorem widma, które mu się pokazało — sam siebie brał już bowiem za upiora — struchlały, dziki, z najeżonemi włosami, ze wzrokiem obłąkanym, wciąż ze zgaszoną lampką w ręku; i schodząc tak po stopniach kręconych, dobitnie wciąż słyszał w uszach powtarzający się szyderczo głos jakiś:
„I duch przeszedł przed obliczem mojem, i słyszałem tchnienie słabe i włosy powstały na ciele mojem“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.