Kara Boża idzie przez oceany/Część V/VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział VIII.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

Bolo L. Kaliski, obywatel całego świata, w życiu swojem przeszedł wiele już przygód. Był, jak to powiadają, na wozie i pod wozem; widział złe i dobre chwile — i w ogóle przywykł niczemu się zbytecznie nie dziwić.
Ale nie mniej t. z. hotel Ciotki Sary, w którym go ulokował przyjaciel i dobroczyńca Szymek, wydać mu się musiał miejscem dość niezwykłem.
Był to sobie hotelik niewielki, czyściutki, nawet urządzony wewnątrz z pewnym komfortem. Ale czemuż tak był odosobniony i ukryty w kącie? czemu droga do niego prowadziła przez takie zaułki i dziury? czemu wszystkie okna tego domu były szczelnie zamknięte okiennicami? czemu w niektórych z nich były nawet kraty? a wszędzie w kurytarzach panowała prawie klasztorna cichość?
Tego wszystkiego Bolo L. Kaliski, jakkolwiek wielki głowacz, w żaden sposób nie umiał sobie objaśnić.
Leżąc teraz na sofie w sąsiednim obok kąpieli pokoju — i oczekując na przybycie służącego Murzyna z obiecaną garderobą, już od 10 minut łamał sobie nad tem głowę — bez rezultatu.
Naturalnie, w jego położeniu niepodobna było nie być podejrzliwym.
To też w pierwszej chwili przyszło mu na myśl, że Szymek nie jest jego zbawcą, ale zdrajcą, a dom, do którego go sprowadził, to nie hotel, lecz więzienie. Wkrótce przecież wyrozumował sobie, iż to nie jest możebnem.... Znał przecież więzienia i wiedział, jak one wyglądają.... Ten komfort, który go otaczał, nie miał w sobie nic więziennego.
Ostatecznie, nie znajdując rozwiązania zagadki, przestał sobie nad nią łamać głowę.
— Niech się dzieje, co chce — mówił sobie — Tymczasem jest mi dobrze!
Leżąc na miękkiej sofce, otulony ciepłym kocem, wy my ty cały, doznawał po trudach swego kilkutygodniowego włóczęgoskiego życia, uczucia głębokiego zadowolenia.... To uczucie wzmogło się jeszcze, kiedy ujrzał wchodzących Murzyna z drugim jakimś człowiekiem.
Ten drugi miał twarz chudą, o typie żydowskim; obaj nieśli spore paczki garderoby....
Istotnie, wydawałoby się, że ten hotel jest jednocześnie — składem ubrań.
Człowiek o żydowskich rysach począł zaraz rozkładać na stole i krzesłach przyniesioną odzież i bieliznę. Wybór był obfity, rozmiary ubrania odpowiednie do figury Kaliskiego. To też nie upłynęło pół godziny, gdy Kaliski znalazł się ubranym stosunkowo dość przyzwoicie od stóp do głów.
Wyglądał, jak inny zupełnie człowiek.
— Fiu.... fiu.... — mówił do siebie — co za wyborny hotel!
Teraz Murzyn skłonił się przed nim i zapytał, co będzie robił dalej. Kaliski oświadczył, że gotówby zjeść kolacyę.... I temu jego żądaniu uczyniono zadość. Jadalnia znajdowała się na dole, tuż naprzeciwko ofisu; była umeblowana przyzwoicie, a jedzenie było dość smaczne.
Widocznie z powodu względnie spóźnionej pory, Kaliski obiadował tylko sam.
— Dobrze mi jest — mówił — Jeśli to więzienie, to prawdziwie „pyszne więzienie” — Niech tego Szymka kaczki zdziobią, albo niech go przynajmniej minie szubienica, której jest na pewno dobrze wart.
Po obiedzie Murzyn pokazał Kaliskiemu jego pokoik, bardzo czysty, choć skromny — i zapytał: czy odrazu uda się na spoczynek?
Kaliski odrzekł, że jeśli to zgadza się ze zwyczajami domu, poszedłby jeszcze na kwadrans do ofisu — poczytać gazety.
— Do usług — odrzekł służący, oddał mu klucz i wskazał drogę.
W ofisie i sąsiednim pokoju, który służył niejako za czytelnię, Kaliski znalazł to samo, a nawet liczniejsze towarzystwo, aniżeli przed półtora godziną. Wkrótce o tyle, o ile poznajomił się z niem. Nie mówiono sobie nazwisk, ale — tytuły i godności. Był tam „doktor”, „adwokat”, „dyrektor” i nawet „hrabia”. Towarzystwo bardzo urozmaicone! Były i dwie kobiety, jedna już staruszka o siwych włosach i twarzy spieczonej, jak jabłko; druga jeszcze dość młoda, zapewne dawniej piękna, obecnie o twarzy dość zmiętej; tylko oczy błyszczały jej gorączkowo.
Kobiety siedziały w kącie razem, robiąc jakąś robotę.
Mężczyźni czytali gazety lub przerzucali się różnemi uwagami. Niektórzy kołysali się na fotelach, żuli tytuń lub palili cygara... Parę słów, które Bolo L., już obecnie podobny do ludzi, zamienił z nimi, niczego go nie nauczyły o ich sytuacyi. Zagadka była wciąż zagadką. Z drugiej strony nikogo też nie dziwiło przeobrażenie się Kaliskiego z brudnego „trampa” we względnie przyzwoitego „gentlemana”.
Widocznie, było to tutaj dość zwykłe.
Po przeczytania gazet, z których zresztą Kaliski nie dowiedział nic zbyt nowego, zaczął on obserwować młodszą z dwóch — kobiet. Zdawało się mu koniecznie, że ją zkądś zna.... Tarł głowę ręką — i nie mógł sobie przypomnieć. Wreszcie mimowoli, półgłosem, wyrwało mu się polskie, zaklęcie:
— Do stu tysięcy szatanów, zkąd ją znam?! Te słowa, jakkolwiek przyciszone, zwróciły uwagę młodej kobiety. Spoglądała na niego uważnie przez chwilę, a potem podniosła się z krzesła — i zajęła miejsce obok niego.
— Pan Polak? — zapytała.
— Tak....
Roześmiała się.
— A to dziwne spotkanie....
— Istotnie — wybąknął Kaliski, a potem dodał: — Czy pani pozwoli się sobie przedstawić?
— Niepodobna — odrzekła — tu niema tego zwyczaju.... Zresztą ja pana znam.
— Zkąd?
— Z Pennsylwanii....
Nachyliła się mu do ucha i powiedziała jego nazwisko. On zbladł....
Ale ona zaraz dodała:
— Nie bój się pan.... Nie będę tego krzyczała na cały głos. Jesteśmy swoi; po co mamy sobie robić krzywdę? Zresztą na dowód zaufania powiem panu i moje nazwisko....
Tu znowu nachyliła się do ucha Kaliskiego i szepnęła:
— Jestem miss Steffi, śpiewaczka z truppy „minstrelów”. Widzieliśmy się przed paru laty w osadzie X. i w sąsiedniem miasteczku. Pamiętasz pan?!
— A.... — przypomniał sobie — Co za dziwny zbieg okoliczności!
Teraz zresztą miły uśmiech rozjaśnił twarz Kaliskiego. Istotnie, zauważył ją jeszcze w hotelu „Papy“ Cummingsa, a później, gdy po strasznych wypadkach w „Excelsior Works” opuściła osadę X. (jej narzeczony Harald został zabity), spotkali się w sąsiedniem miasteczku, gdzie miał swą, główną kwaterę Kaliski.
Ona śpiewała znów z „minstrelami”; on robił do niej czułe oczy.... Urwało się to w chwili, gdy Kaliskiego uwięziono.
Znajomość była przelotna, ale przyjemna...
Poczęli więc przypominać sobie to i owo z tych krótkich chwil. Mówili po polaku, swobodnie, w obec zapewnienia Stefki, że niema tu nikogo więcej, władającego tym językiem.
Ona wiedziała już o losie Kaliskiego („Co za niesprawiedliwość w tej Ameryce!“ — ubolewała nad jego uwięzieniem); o dalszych dziejach swoich dołgał jej jakąś historyjkę.
Ona z kolei opowiedziała mu o swoich losach.
Wkrótce po tamtych wypadkach opuściła minstrelów i nawet Pennsylvanię. Przyjechał po nią mąż i zabrał do New Yorku („Acha! więc ma męża!” — dziwił się Kaliski). Była tam coś pół roku, potem uciekła z domu („Wie pan — mówiła z miłym uśmiechem — w żaden sposób nie mogę znieść mego męża.... Straszny nudziarz i idyota!”). Potem podróżowała, występowała w teatrze, uciekała przed mężem, który, jak głupi, wciąż się za nią ugania.
Wreszcie zdarzyło się jej w St. Joseph.... tu zapłoniła się.... małe nieszczęście. Musiała szukać schronienia w tem.... ustroniu.
Kaliski szybko pomiarkował się — i postanowił skorzystać z takiego obrotu rozmowy.
— A propos.... — rzekł — czem naprawdę jest ten przytułek, w którym oboje szukamy schronienia?
— Więc pan nie wiesz! — zawołała Stefka i roześmiała się — To.... to.... — dokończyła szeptem, nachyliwszy się mu do ucha — to.... „Hotel złodziejski”. Tu znajdzie pewne schronienie każdy mający drobne nieporozumienia z policyą!
Kaliski zrozumiał.
Teraz dopiero zaczął z nią swobodnie rozmawiać. Kamień mu spadł z serca. Więc istotnie Szymek go nie zdradził. Gadali jeszcze o tem i o owem. Stefka, która mieszkała tu już od kilku dni, opowiadała mu różne anegdotki i historyjki o innych gościach „hotelu”. Ona sama oczekiwała tutaj pieniędzy od jednego ze swych przyjaciół. Potem pojedzie gdzieindziej.
Obiecali sobie zresztą, że się jeszcze zobaczą.
Była już blizko dwunasta wieczorem, gdy goście „złodziejskiego hotelu” zaczęli się rozchodzić do swoich pokoi. Stefka, wezwana przez swą starszą towarzyską, poszła z nią na górę.
Kaliski wyszedł niemal ostatni.
Spał tej nocy przewybornie. Nie niepokoiły go teraz żelazne kraty w oknach stancyjki, na które przed dwiema godzinami spoglądał tak podejrzliwie.
Sny miał przyjemne....
Śniło mu się, że kąpał się w ogromnej wannie, pełnej złotych dwudziestudolarówek i papierowych pieniędzy. Pływał w tem wszystkiem, pieścił się miękkiemi, jak aksamit, papierami; przerzucał z suchym szelestem złote monety. A po nad tą wanną stał z jednej strony stary baron Felsenstein, z drugiej siwy, potężny Morski — i rzucali w nią coraz to nowe złoto i nowe papiery....
Gdy oto, w samym środku tego uroczego snu, Kaliskiego przebudzono — i to dość gwałtownie. Stał nad jego łóżkiem Szymek Zawalidroga — i potrząsał nim energicznie.
— Wstawaj stary.... — wołał.
— A...... — rzekł Kaliski, otwierając oczy.
Sen zniknął. Trzeba było wrócić do rzeczywistości. Żywo wyskoczył z łóżka — i za chwilę już był ubrany.
— Pogadajmy najpierw — rzekł Szymek — a potem pójdziemy na śniadanie.
Kaliski się zgodził.
Zaraz też Szymek przystąpił do rzeczy. Krótko, nie tracąc słów, opowiedział mu swoje koleje. Powodziło mu się dość dobrze przez tych lat parę. Uciekłszy z Pennsylvanii na daleki Zachód i zmieniwszy nazwisko (nazywał się teraz Simon), przyjmował tu i owdzie różne zajęcia, mniej lub więcej uczciwe. Wieszał się przy drugorzędnych agencyach detektywów, był zastępcą szeryfa, gdzie trzeba, to znów agentem politycznym przy wyborach itd. itd. Już od roku mieszka w St. Joseph — i nieźle mu się tu dzieje.... Najczęściej pracuje dla pewnego agenta, który ma biuro niby adwokackie, niby policyjne.
W tem biurze znalazł go przed paru dniami agent przysłany z Chicago.
— Ten właśnie — kończył swe opowiadanie Szymek — powierzył mi śledzenie ciebie pod nazwiskiem Dixa. No! i pokazuje się, że niema tego złego, któreby na dobre nie wyszło, skoro akurat w owym Disie poznałem dawnego przyjaciela....
— No, a teraz co będzie? — zapytał z niepokojem Kaliski.
— Teraz.... jesteś wolny od twego „ananasa” z Chicago... „Sfulowany” całkowicie.... Opowiedziałem mu historyę z tysiąca i jednej nocy, w jaki sposób straciłem cię z oczu. Wściekał się; ale pretensyi do mnie mieć nie może. Będzie cię szukał.... naturalnie.... ale dyabła znajdzie.
— Czy tu miejsce pewne?
— Jak najpewniejsze.... Zresztą po co masz siedzieć dalej w tej głupiej mieścinie?
— W tem sęk — przerwał mu Kaliski — że muszę.... Tego wymaga jeden z dwóch interesów, o którym ci wczoraj mówiłem.
— Ach.... interesa — mruknął Szymek — Czas już pogadać o tych interesach. Jeśli to co warto, choćby przez wdzięczność powinieneś mnie wziąć do spółki. Zobaczymy zresztą, — co to za interesa. Wiem, że dawniej umiałeś wydobywać z pod ziemi sprawy, które się grubo opłacały, istne kopalnie złota.... Ale teraz skapcaniałeś mi, bratku, okropnie....
Słowa te nie uraziły wcale Kaliskiego.
Podniósł głowę — i spojrzał hardo na swego kompana. Chciał mu powiedzieć spojrzeniem: — Nie bój się; Kaliski, choć upadł chwilowo, wart jeszcze tyle, co dawniej.... Będzie jeszcze „bossem”!
— Słuchaj więc... — rzekł po chwili.
Nachylił się do Szymka Zawalidrogi — i szeptał mu coś długo do ucha... Szymek przerywał Kaliskiemu to szeptanemi zapytaniami, to wykrzyknikami podziwu, to uderzeniami w dłonie. Widocznie sprawa cała podobała mu się bardzo.
Kaliski skończył wreszcie.
— To sprawa jedna: złoto Morskiego.... Weźmiemy je napewno — rzekł. — A teraz druga!
I znów zaczęły się szepty, tym razem krótsze. Zakończył je Kaliski temi słowy wypowiedzianemi głośno:
— Widzisz więc, że muszę tu pozostać...
— Naturalnie....
— Idzie o to, ażebym pozostał w mieście tak, żeby mnie nie poznano.... Gdybym miał dawny mój komplet peruk i przyrządów aktorskich, byłaby to drobnostka.
— Ba, ba! — zawołał Szymek — jakiż ze mnie głupiec.... Wszakże tu w tym „hotelu” mamy znakomitego artystę fryzyera, który ludziom na poczekaniu gęby przerabia. Zrobimy z ciebie Murzyna.
Good.... niech będzie Murzyn!
— A teraz na dół na śniadanie.... — zawołał wesoło Szymek i niech żyją dolary, dolareczki.... tysiące.... setki tysięcy dolarów!
Śniadanie było smaczne — i przeszło im bardzo wesoło.
W jadalni spotkali Stefką. Przedstawił ją Szymkowi, a właściwie przypomniał Kaliski. Wracając zaś na górę, rzekł do draba:
— Mam co do niej pewne widoki.... Może się nam przydać i bardzo.
— W jaki sposób?
— Zobaczymy.
Po powrocie do pokoju Kaliskiego, ten ostatni siadł do pisania obszernego listu. List był do barona Alberta Felsensteina w Berlinie. Ponawiał on żądanie nadesłania pieniędzy (pod nowo wskazanym adresem) — i (przy pomocy paru delikatnych kłamstw) wyjaśniał, dla czego John Dix był zmuszony opuścić Chicago i w ogóle nie ma zamiaru używać nadal tego nazwiska.... Gdyby pieniądze były już w Chicago, prosił o nadesłanie takowych do St. Joseph (adres nowy). Ponawiał wreszcie dawne groźby — i kłamstwa.
Po napisaniu listu, przeczytał go głośno Szymkowi; ten zaaprobował.
— Pieniądze na pewno muszą już być w Chicago.... Przysłać je musiano z Berlina. Cóż kiedy John Dix, obecnie nieistniejący, ugryźć ich nie może.... Ale zmieni się to wszystko!
Szymek wyszedł teraz oddać list na pocztę.
Kaliski tymczasem poszedł znów na dół, tym razem do czytelni — i długo tam coś rozmawiał ze Stefką.
Zawalidroga (inaczej Mr. Simon) wrócił dopiero po południu.
Przywołał on zaraz do pokoju Kaliskiego owego fryzyera hotelowego, który miał być takim artystą od przerabiania fizyognomii — i długo coś razem operowali.
Gdy ściemniło się, z zaułków, prowadzących ze złodziejskiego hotelu, wyszedł Szymek Zawalidroga, a obok niego poważny o siwych włosach starzec Murzyn, ubrany dostatnio — i nawet elegancko.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.