Kara Boża idzie przez oceany/Część V/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Nagiel
Tytuł Kara Boża idzie przez oceany
Część Część V
Rozdział IX.
Wydawca Spółka Wydawnictwa Polskiego w Ameryce
Data wyd. 1896
Miejsce wyd. Chicago
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Czytelnicy nasi domyślili się już zapewne, że zapowiedziane w gazetach przybycie do Ameryki szlachetnego barona Alberta v. Felsensteina wraz z jego synem drem Konradem nie było bez związku z wypadkiem, który niedawno przedtem oddał w ręce byłego narzeczonego Jadwigi list, przeznaczony dla jego ojca, a wysłany przez Johna Dixa z Chicago.
Tak jest. — Wyjazd obu Felsensteinów z Europy był bezpośredniem tego wypadku następstwem.
W trzy dni po otrzymaniu tajemniczego i niepokojącego telegramu Konrada, przybył z polowania z Węgier baron Albert. Już po drodze niepokoiły starca groźne przeczucia.... Pomimo swej zewnętrznej lekkości, pomimo że istotnie w głębi tej duszy zaskorupiła się moc chłodnego cynizmu, miewał on nieraz w życiu, w samotności swej sypialni, straszne chwile.
Nie niebios wyroki go niepokoiły, ale ludzkie względy.
Bał się przedewszystkiem, ażeby jego syn Konrad, ostatni rodu potomek, nie dowiedział się kiedyś tajemnic w przeszłości złożonych.... Drżał na samą myśl o tem. Już samo postawienie córki skazanego na śmierć w drodze życiowej Konrada było wysoce niepokojącem.... Niebezpieczeństwo to odwrócił; ale coraz to ukazywało się mu znowu przed oczyma.
Śmierć trojga starszych dzieci prawie odrazu, przed czterema laty, nie pozostała także bez śladu na baronie Albercie. Przeraziła go... Zdawało mu się, że jakiś grom przed nim spadł! Przez chwilę zdawało mu się, że to piorun z nieba, kara za coś, zapowiedź rzeczy jeszcze straszniejszych.... Ale wkrótce wrócił mu dawny cynizm — i zimno. „Drwię sobie z nieba“ — powiedział i robił swoje....
Bawił się życiem i użyciem — i o zmarłych zapomniał.
Niemniej serce jego, a może duma rodowa, miała swoje potrzeby.... Całą przyszłość swego rodu złożył w Konradzie.
Z niepokojem tedy jechał do Berlina.
Pierwszy rzut oka na syna zmienionego do niepoznania, przekonał starego barona, że zaszło coś strasznego.... Przeczuł. Odrazu przypuścił, że stało się coś najgorszego.
Zapewne Konrad otworzył tajemną skrytkę w jego biurku — i znalazł papiery, odnoszące się do sprawy Ślaskiego.
— Tem gorzej! — pomyślał baron Albert — niechaj raz ten wrzód pęknie....
W tej chwili dopiero okazał się jego charakter, zimny, jak stal, pozbawiony wszelkich skrupułów, gotów na wszelkie ostateczności.
— Po co mnie wezwałeś? — zapytał z twarzą spokojną i chłodną, jak gdyby cała fala myśli nie kłębiła mu się wcale w mózgu.
Wbrew zwyczajowi, na powitanie nie podał ręki Konradowi — i stał przed nim z dumnie podniesionem czołem, wyzywając go wejrzeniem.
Ale znalazł w Konradzie silnego przeciwnika.
Młody baron miał także w żyłach krew Felsensteinów. W razie potrzeby potrafił znaleźć w sobie ich siłę. Wytrzymał spojrzenie ojca — i rzekł mu krótko:
— Siądź, ojcze.
Sam siadł po drugiej stronie wielkiego biurka i wyjąwszy list Kaliskiego, podał go staremu baronowi.
— Wpadło mi to — rzekł — do ręki przypadkowo, bez mej woli i chęci.... Przeczytałem to.
Baron Albert wziął list do ręki i zaczął czytać.
Zagadka była mu teraz jasną.... Odetchnął mimo woli. Niebezpieczeństwo było, ale nie tak straszne, jak przypuszczał.... Konrad nie dotarł do skrytki w biurku; nie wiedział wszystkiego.
List Kaliskiego był kompromitujący — to prawda,... Ale cóż ztąd? Wyprze się wszystkiego. Będzie walczył do ostatniej kropli krwi.
Obudził się w nim duch kłamstwa i przewrotności.
Czytał pismo Kaliskiego powoli, niby niedbale, właściwie jednak starając się zyskać na czasie i ocenić, o ile właściwie mogły i musiały słowa listu przekonać Konrada o jego winie. A podczas całego tego czytania nie drgnął ani jeden mu skuł jego twarzy pod palącym wzrokiem syna.
Przeciwnie usta jego zaczęły się przystrajać w uśmiech drwiący.
Skończył — i rzucił list na stół.
— Co za waryat, co za obłąkaniec mógł napisać to błazeństwo? — rzekł wreszcie, cedząc wyrazy przez zęby — Nie wiem, kto to i czego chce....
A Konrad spojrzał nań zdziwiony i oburzony. Wszystkiego się spodziewał, tylko nie tego.
Chciał zacząć mówić, ale ojciec nakazał mu milczenie gestem.
— Pochodzi to.... — rzekł znów stary baron i spojrzał na kopertę listu, jak gdyby dla upewnienia się — aż z Chicago, z Ameryki. Trochę daleko! Gdyby było trochę bliżej, posłałbym moich psiarków, ażeby harapnikami po skórze nauczyli tego pana szaleńca, iż w takich obłąkanych pisaninach nie używa się imion ludzi tego rodzaju, co ja.
Wyprostował się dumnie — i spojrzał na syna surowo.
Konrad nie wiedział, co odpowiedzieć. Ze zdumienia cały był jakby skamieniały.
Korzystając z tego, baron Albert dodał:
— Co do samego Listu, to najwłaściwiej z nim postąpić tak....
Skręcił papier powoli, niedbale, w fidibus — i chciał go zbliżyć do płomienia lampy gazowej, stojącej na biurku. Jedna chwila — i list nie istniałby więcej.
Ale nie pozwolił na to Konrad.
Ocknął się ze swego osłupienia. Podniósł się i szybko zbliżył do ojca. Pochwycił rękę, w której ten trzymał list Kaliskiego — i przytrzymując ją z siłą, rzekł:
— Nie spalisz tego, ojcze....
Teraz dopiero stary baron zbladł, jak trup.... Z ręką w górę wzniesioną, którą dłoń Konrada trzymała, jak w kleszczach, powstał i on z miejsca — i tak stali naprzeciw siebie przez chwilę, z ogniem w oczach, jak dwa jastrzębie, gotowe do rzucenia się na siebie wzajem.
Pierwszego siła opuściła starego barona.
Roztworzył dłoń i upuścił list na podłogę, a gdy Konrad podniósł go i starannie schował w zanadrze, baron Albert opuścił się ciężko na krzesło — i wskazując synowi drugie miejsce, zapytał:
— A więc czego chcesz?
Konrad, blady, jak płótno, przez króciutką chwilę namyślał się, aż odrzekł:
— Chcę wiedzieć wszystko...
— Co?
I zaczęła się pomiędzy nimi szermierka słów, zapytań, szermierka logiczna. Twardymi obydwaj byli zapaśnikami. Ani jeden z nich nie ustępował ani na krok. Walczyli na zimno, ale chwilami dochodzili do wybuchów.... Szczególniej głos starego barona podnosił się od czasu do czasu — i huczał głośno.
Konrad był daleko spokojniejszy.
Walczył on z nieubłaganą logiką. Wykazywał, jak na dłoni, co z fatalnego tego listu wynika. Chciał wiedzieć wszystko.... Tłumaczył, że honor ich i imię i fortuna i przyszłość są wspólne i nierozłączne; że więc nie może stać w obec tajemnic ponurych, niebezpieczeństw grożących co chwila, niesławy ogromnej, jaka spaść może na stary ród w każdym momencie, nie może stać bezradny, nie oświecony o rodzaju niebezpieczeństwa, ślepy w ciemności.... Musi wiedzieć!
Żyć tak dalej nie jest w stanie.
Ten list nieomal starcem uczynił go w ciągu godzin paru.... Z niego śmierć jego lub życie musi wyniknąć. Nie groził ojcu, ale stawiał mu swoje ultimatum.... Jeśli ojciec odmówi mu dalszych wyjaśnień, on sam ich poszuka. Pojedzie do Ameryki, zbrodnię, jeśli była spełniona, odkryje; niesławę swego domu sam w świat rzuci i światu odkryje, krzywdę, jeśli można, naprawi.... A potem w klasztorze do końca dni swoich pokutować będzie!
Mówił to powoli, cicho nawet; ale w tych jego wyrazach, w głosie samym brzmiała żelazna moc postanowienia.
Krew Feisensteinów grała całą siłą, w piersi Konrada.
Stary baron czuł się w obec niego bezsilnym.... Chwilami przychodziło mu na myśl, ażeby rzucić się na syna, porwać go za gardło i udusić; ale to wnet przechodziło..., Czuł się za słabym, rozbitym fizycznie i moralnie. Chwilami plamy krwawe przesłaniały mu wzrok.
A Konrad mówił wciąż dalej:
— Tak jest.... Zbrodnia, jeśli została spełnioną, musi zostać ukaraną; krzywda musi być naprawioną.... Bóg sam, który jest sędzią najwyższym, postawił na mej drodze Jadwigę; On to pismo z poza Oceanów włożył w moje ręce. On mnie każę być mścicielem....
Na ustach barona mimowoli ukazał się w tej chwili blady uśmiech cynizmu.
Konrad podniósł teraz głos.
— Nie wierzysz, ojcze, w Boga.... — mówił — Nie wierzysz w karę Bożą! A jednak ona jest.... ona się iści ciągle w życiu.... straszna... nieubłagana... do niespodziewanych gromów z nieba podobna. Czy myślisz, ojcze, że nagły zgon trojga twoich dzieci odrazu, zgon, wskutek którego ja, dzisiaj mściciel, tutaj w tym pałacu miejsce zająłem, nie może być właśnie jednem z takich niezbadanych zrządzeń Dłoni niewidzialnej, która w ostatniej instancyi karze i nagradza?.... Czy to nie straszne ostrzeżenie dla sprawców zbrodni? Czy to nie sprawdzenie słów o klątwie, spadającej nie tylko na tego, który zło spełnił, ale i na jego potomstwo do dalekich, dalekich pokoleń?....
Głos Konrada huczał teraz, jak burza.
Ostatnie jego słowa trafiły widocznie starego barona w samo serce. Drżał teraz konwulsyjnie — i twarz pochyloną nad biurkiem w dłoniach chował.
Wreszcie podniósł głową — i skinieniem nakazał synowi milczenie.
Został złamany.
— A więc dobrze.... — rzekł głosem głuchym i bezdźwięcznym — będziesz wiedział. Weź ten kluczyk i idź do mojego gabinetu.... Tam w bocznej ścianie mego biurka, znajdziesz u góry rodzaj szufladki, oznaczonej literą a. Pociśnij dwa razy literę, a płytka drewniana odsunie się na bok.... Ujrzysz wtedy otwór zamku. Włożysz ten klucz i zakręcisz trzy razy na prawo i na lewo. Wtedy szufladka się otworzy. Tam są papiery.... dowiesz się z nich wszystkiego...
Konrad wziął kluczyk z rąk ojca — i chciał wyjść, nic nie mówiąc. Ale stary baron zatrzymał go znowu.
— Ja wyjdę teraz.... na miasto.... muszę odetchnąć.
Pokazał ręką na gardło, jak gdyby czuł duszącą go jakąś obręcz żelazną.
— Wrócę jutro.... może później.... ty czytaj tymczasem. Po moim powrocie pogadamy.
I rozeszli się: Konrad — po papiery wyjaśniające tajemnicę; stary — szukać jakiegoś sposobu zapomnienia.... ogłuszenia się pośród gwaru wielkiego miasta.
Powrócił w 48 godzin zaledwo.
Syn czekał go już. Był równie zimny na pozór, jak poprzednio; ale zdawało się, że jest znowu o lat kilkanaście starszy. W oczach, głęboko zapadłych, paliły mu się sine ognie...
Z listów, wycinków gazet, notat dowiedział się wszystkiego.
I teraz nowe uczucie domieszało się do skomplikowanej skali wzruszeń, które odczucie dzikiej, zwierzęcej niemal nienawiści do dla Jadwigi. Dawna miłość dla dziewicy, przysypana popiołem czasu, teraz wykąpała się w powietrzu cierpień, wybuchała znowu w górę — i paliła się żarem. Więc to ich serca, w dodatku do swych zbrodni, złamał ów człowiek... więc to ją, niewinną i szlachetną, prześladował dłonią swej nienawiści aż po za Oceany!
I na myśl o tem Konrad aż drżał ze wzruszenia i zaciekłości.
Powiedział ta wszystko staremu baronowi w oczy, bez zawahania się, z okrucieństwem, — a ten na nowo ugiął się pod tym ciosem.
Konrad przedstawił mu teraz swoje żądania.
Były one następujące: — Najpierw poślą temu szantażyście z Chicago żądaną sumę i nakażą mu milczenie; potem jakoś kupią go zupełnie.... Jednocześnie pojadą obydwaj do Ameryki, zaraz, w tej chwili. Odnajdą Jadwigę i powiedzą jej wszystko. A ona będzie sędzią.... Co każę, to zrobią! Pokutę, jaką naznaczy, wypełnią.... Zadosyćuczynienie dadzą. Jeśli ona, teraz, po tem wszystkiem, przyjmie jego, Konrada, za męża, on ofiaruje jej resztę złamanego życia i dziurawy płaszcz czci, otaczający ich imię; jeśli nie, jeśli odepchnie go, tem gorzej.... on pójdzie precz.
Głos Konrada brzmiał, jak dzwon rozbity, gdy wymawiał te wyrazy.
Była w nim siła żelazna — i rozpacz rozdzierająca. Był to wyrok sędziego, nieodwołalny i nieubłagany.
Widział to baron Albert; pomimo to jednak usiłował jeszcze walczyć.
Nie walczył przeciw wyrokowi w zasadzie. Żądał ustępstw, złagodzenia warunków... Tak! Owemu człowiekowi z Chicago gębę zamknąć — zgoda. Kupić od niego dokumenta, choćby po cenie najwyższej... niech i to będzie. Jechać do Ameryki; niech jedzie Konrad, ale sam.... Niech się ożeni wreszcie z tą dziewczyną mniejsza o to. Ale powiedzieć jej o wszystkiem, ale wystawiać się na kaprysy tej obłąkanej — nigdy....
Zaczęła się nowa walka pomiędzy tymi dwoma: walka straszniejsza, aniżeli ta, którą toczyli dwa dni przedtem.
Skończyła się znów złamaniem starego barona.
Tym razem został on złamany nie tylko moralnie, ale i fizycznie.... W sekundę potem, gdy głosem bezdźwięcznym powiedział do syna: „A więc zgoda, zrobię, jak każesz”, — w sekundę potem padł ciężko na fotel, dotknięty atakiem apoplektycznym.
Uratowano go.
Ale odtąd wola jego i inteligencya zostały złamane... Z arystokraty, jeszcze przed tygodniem, pomimo wieku, świetnego i eleganckiego, został automat prawie. Dał sobą rządzić — i nie miał słowa opozycyi....
Syna bał się. Drżał w obec niego literalnie.
Plan Konrada zresztą został wykonany co do joty.
I oto dla czego gazety europejskie i amerykańskie donosiły o ataku, którego ofiarą padł baron Albert i o jego wyjeździć do Ameryki... Oto dla czego na olbrzymim parowcu oceanowym „Helvetia”, torującym sobie drogę przez szalejące fale Atlantyku do Ameryki, w dwóch najwspanialszych kabinach znajdujemy dwóch Feisensteinów: jednego na pół bezwładnego i bezmyślnego; drugiego, zadumanego i drżącego na myśl o możebnem niezadługo ujrzeniu tej, w której przed 4ma laty zogniskowała się treść jego życia i od której dziś zależało znów i życie jego i cześć i imię jego rodziny.
Różne targały ich uczucia i myśli. Obydwóch przecież prowadziła za Oceany jedna i ta sama myśl wyższa, jedno i to samo przeznaczenie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Nagiel.