Jeremiasz Sęp, herbu Junosza, Cześnik Łucki/Część pierwsza
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Jeremiasz Sęp, herbu Junosza, Cześnik Łucki |
Podtytuł | Część pierwsza - Drapieżny |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom XIII |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały utwór Cały tom XIII |
Indeks stron |
Posępny dworzec w Łowczycach...
Mury czarne, w oknach kraty,
Dach zaklęsły porósł mchem.
Gmaszysko patrzy z pod świerków
W mętne wody Wereszczycy
I w rozległy błotny step,
Co za Dniestrem w mglistej dali
U Karpackich niknie gór.
Po obu stronach dziedzińca
Stajnie, psiarnie tak obszerne,
Że im równych nie ma kraj.
Po ścianach wszędzie rozbite
Łbów niedźwiedzich białe czaszki
I odyńców krzywe kły,
I kolczaste rysiów szczęki
I jelenich rogów las.
Na płotach gniją rozpięte
Orły, kanie i jastrzębie
I krogulców cały rząd.
A dalej w polu na wierzbach
Wilcze ścierwa i szkielety
Stado kruków wiecznie drze.
Wszystko wszędzie smutno, groźnie,
Dwór Łowczycki inny świat.
Tam mieszkał herbu Junosza
Sęp Jeremiasz, Cześnik Łucki,
Licznych włości srogi pan,
Drapieżnym Sępem przezwany,
Bo u niego zawsze w ręku
Albo strzelba, albo kord;
Lecz myśliwiec niezrównany,
Był łowiectwa jakby król.
W obozach z dziecka chowany
Na tatarskich łbach się uczył,
Innych nigdy nie znał ksiąg.
Odwagi, siły nadludzkiej,
Bez litości, bez hamulca,
Na pohańców boży bicz:
Był i plagą żony, córki,
Swych sąsiadów, swoich sług.
Małżonki Bóg się zlitował
I powołał ją do siebie;
Cześnik z córką został sam.
To jednak sercem nie wstrząsło
W skamieniałem jego łonie,
Nie zmieniło z biegiem lat:
Coraz dzikszy, coraz sroższy,
Jak przekleństwo rosnął w złe.
W Łowczyckim dworze ruch wielki,
Na dziedzińcu łoskot, wrzawa,
Dalej! Dalej!... zewsząd grzmi.
Drapieżny jedzie w Karpaty
I myślistwo rusza z miejsca;
Dalej!.. Dalej!... zewsząd grzmi.
Brama skrzydła roztworzyła
I kamienny zadrzał próg.
Jak strumień deszczem wezbrany,
Kiedy z górzysk w doły spada,
Coraz dłuższą smugę rwie;
Tak tabor z bramy wyparty
Różnobarwny, hałaśliwy
Coraz dłuższą wstęgę snuł.
Wozy, konie, psy, myśliwi
Taki zwolna brali szyk.
Na sam przód jedzie czterech kozaków,
Jako poczet przewodniczy;
Pyta o drogę, mosty ogląda,
Do naprawy ludzi zgania,
Potem wieczorem miejsce wytycza,
Gdzie się tabor ma rozłożyć.
Dalej objezdnik, stary Matjaszek,
Za nim ośmiu strzelców konnych,
Kurta zielona, czapka barania,
Przez kulbakę kożuch zgięty,
Torba borsucza, trąbka rogowa
I kordelas przy nich z boku,
Strzelba w wytoku, a harap w ręku,
To rynsztunek strzelców konnych.
Dalej Sokolnik, magnat łowiectwa;
Z łosiej skóry sajan na nim,
Złota piszczałka, srebrna torebka,
Rękawice aż za łokcie.
Przed nim na kucach czterech chłopaków
Trzyma berła, a na berłach
Smukłe sokoły, w czarnych kapturach
Nieruchome i milczące.
Dalej na czele koni podwodnych
Pan Koniuszy, Pan Marszałek
I dworska służba w barwie herbowej.
A herbowa barwa taka:
Żupan czerwony, biały kontusik,
Pas zielony, czapka takaż;
Bo herb Junosza — w polu czerwonem
Na murawie baran biały.
Dalej nadciąga wozów dwanaście,
Na tych sieci różnej miary.
Lekkie trokówki, ciężkie parkany,
Ptasie siatki i rozjazdy.
Przy każdym wozie po jednym strzelcu
I po jednym oszczepniku,
W krótkich siermięgach, w płytkich chodakach,
Robią tylko pieszą służbę.
I znowu idzie wozów dwanaście
Pod spiżarnią, pod piwnicą,
Pod stosem rondli, kotłów baniaków,
Psiej i pańskiej kuchni razem.
Teraz dopiero serce taboru,
Pośród psiarzy, dojeżdżaczy,
Mrowie okiem niezliczone
Hałaśliwo idzie psiarnia.
Sto sfór ogarów, gończych, tropowców,
Różnej maści, różnych miotów,
I dziesięć drążków swojskich kundysów,
A brytanów drugie tyle,
I dziesięć smyczy chartów wołoskich,
I podolskich drugie tyle.
Na samym końcu karły w czerwieni
Z toporkami na ramieniu
Wiodą jamniki czarno podżare,
A samopas biegną wyżły.
Łowczy nareszcie pochód zamyka,
Z nim myśliwa szlachta dworska
I konnych strzelców znowu dziesięciu
I kozaków z tyłu trzech.
Gdy tabor tak się rozwinął,
Że od bramy tysiąc kroków
Odjechała tylna straż;
Pan Łowczy w trąbkę uderzył
I od końca aż do czoła
Wykrzyknięto: hola! stój!
Wtenczas Cześnik zeszedł z ganku,
Na bachmata swego wsiadł.
Jak wicher wypadł z dziedzińca,
Wichrem gonił, pędził, mijał,
A gdy dotarł na sam przód,
Osadził konia i zwrócił.
Zimne mrowie wszystkich przeszło,
A jak przegląd zaczął pan,
Grzmiało, grzmiało wzdłuż taboru
I niejeden piorun padł.
Gdy skończył, koniem zatoczył,
Na pagórku się zatrzymał,
Słynną trąbkę w rękę wziął.
Półkrzywa, cienka, brzozowa,
W środku smołka, skórka z wierzchu
Tak donośny miała głos,
Że po rosie, w nocnej ciszy
Słychać było na mil dwie.
Trąbienie chlubą Cześnika,
Bo nikt pewnie tak nie trąbił,
Nikt tej siły nie miał tchu.
Przyłożył trąbkę do wargi,
Żyły zbiegły mu na czole,
Oko białe zaszło krwią...
I wyciągnął taką nutę,
Że na drzewach trząsł się liść.
Wyciągnął cienko a długo
I powtórzył po raz drugi,
Potem odbił krótkim tchem;
I znowu ciągnął, odbijał,
Króciej, dłużej, drząco, groźno,
Pieśń myśliwską duszą grał,
A na finał cienkie tony
W jeden grzmiący zamknął bas.
Gdy umilkł, trąby zagrały
Wszystkie wspólnie w całym szyku
I ruszono z miejsca wraz.
Drapieżny gwiznął na strzałkę,
Ulubioną swą charciczkę,
Konia skręcił w bliską ścierń,
Chciał zające szczwać po drodze,
A ku temu Strzałka dość.
Bo Strzałka gładka, myszata
Z angielskiego była miotu,
Zawsze wszędzie miała prym;
Bo Strzałka gładka, myszata
Pojedynczo brała zwierza,
Czy to zając czy to lis;
Z panem jadła, z panem spała,
Jednę Strzałkę lubił pan.
Na śnieżnobiałym Dzianecie
Obok ojca jedzie Hanna,
Piękny, smutny, cichy cień.
Swawolnych skoków wierzchowca
Nie uważać się zdawała,
Ręka tylko wiodła nim,
A myśl niknie tak bez celu,
Tak bez kształtu jakby mgła.
Sieroto!... kwiecie dziewiczy,
Wichrem w puszczę zaniesiony,
Wonny wonią górnych stref,
Bez kropli rosy porannej,
Bez promyka słonecznego,
Wśród burzanów wzrósłeś sam,
A tak mało ziemi tykasz,
Jakbyś w niebo wzlatał już.
Drapieżny spojrzał z ukosa
I do córki jak do szczwacza
Groźno drwiącym głosem rzekł:
„Po niebie szukasz zająca?
„Tam go Wasze nie upatrzysz..
„Tu w komysze konia skręć“.
Dzianet skoczył w krzak paproci...
Zając pomknął mu z pod nóg.
Podskoczył z miejsca dwa razy,
Nim po sobie słuch położył,
Nim się kopnął w lotny bieg.
„Hajże go!“... krzyknął Drapieżny
I harapem ściągnął konia,
Aż z kopyta ruszył w cwał
I radośnie mruczał sobie:
„Hajże! Hajże! To mi gracz!
„Nie ujdziesz bratku, nie ujdziesz!
„Stracisz skoki, pójdziesz w troki...
„Ależ bo to diabli gracz!“
Tymczasem z miękiej uprawki
Zając twardej dopadł drogi,
Jakby kula naprzód mknie...
Strzałka doszła... tuż... tuż za nim
Już w turzycę z tyłu dmie...
Już i osmyk zębem tyka...
Ale coś to trwa za długo...
Pan już nawet zaczął kląć.
A w tem... coś przy nim zadudni,
Pędem wichru mija konia
Obcy, piękny, czarny chart.
Cześnik skręcił nań bachmata
Pod podkowy chciał go wziąć
Lecz wichrem pędził chart czarny,
Dobiegł Strzałkę, ba wyrzucił,
Zającowi obrot dał;
I w tarniach, które pagórkiem
Rozciągnęły rzadkie krzaki
Wraz z zającem nagle znikł...
Cześnikowi ciemno w oczach
A śród serca jakby mróz.
Gdy dopadł wzgórza i spojrzał,
Strzałka stała wpół skośniała,
Już jej legnąć brakło sił;
A dalej trochę za rowem
Pod kępiną sitowiny
Leżał zając, na nim chart,
I wywiesił język długo
I spoglądał jakby pan.
Osłupiał Cześnik skamieniał,
Głosu z piersi nie mógł dobyć,
Wzroku z charta nie mógł zdjąć.
W tem obok ktoś się odezwał:
„Jaśnie Panie, racz przebaczyć
Ten bolesny dla mnie traf“...
Jakby wężem ukąszony
Na głos znany Cześnik drgnął.
Młodzieniec cudnej urody,
Dziwnie miłym, dźwięcznym głosem
Rzekł tych kornych kilka słów.
Na koniu siedział tureckim
I z tatarska był ubrany,
I zwyczajom całkiem wbrew
Włos w kędziory jakby grzywa
Aż na barki mu się kładł.
Przy cuglach trzymał obuszek,
Prawą ręką skłaniał czapkę,
Że aż strzemion sięgał nią.
Drapieżny zwrócił bachmata
I gdyby nie Hanna w środku
Na zuchwalca byłby wpadł;
Lecz się wstrzymał — słowa tylko
Z zapienionych wyszły ust:
„Odkądże wolno podrzutkom
„Na jałmużnach wykarmionym
„W pańskich łowach udział brać?!“
Młodzieniec zadrzał i pobladł
I znów twarz mu zapłonęła,
Lecz na Hannę zwrócił wzrok...
W jej obliczu, w jej wejrzeniu
Zdał się czerpać nowych sił.
I jeszcze niżej się skłonił,
Że aż grzywy czołem dotknął,
I tak znowu kornie rzekł:
„Pamiątny jestem z wdzięcznością,
„Że wyrosłem w pańskiej psiarni
„I że pański jadłem chleb.
„Pańskich zabaw więc używać
„Anim godzien, ani śmiem.
„Myślistwa Panie nie trzymam,
„Chart ten za mną przybiegł z Krymu,
„Nie wiedziałem czy co wart.
„Jeżeli dobrze się sprawił,
„Racz osądzić Jaśnie Panie
„I jak łaska, rozkaz daj,
„By do psiarni go przyjęto...
„Może tam się na co zda“.
„Słyszycie! Cześnik zawołał,
„Czy słyszycie!?... Hryńko Niczyj
„Psa daruje!... Niczej!... mnie!...
„Przyjmuje darek sąsiedzie...
„Hej Szczepanku! weź tam troki,
„Przygnij brzózkę, powieś psa.
Niech podynda na przestrogę,
„Jak mi w drodze stawać źle.“
Szczepanek podbiegł ochoczo,
Niczej w niego oko wlepił,
Pięści ścisnął, zęby ściął...
Chciał mówić — nie mógł — Nareszcie
Na kulbace się poprawił,
Ściągnął cugle, czapkę wdział,
Konia zwrócił, w cwał pocisnął
I zawołał: Sułtan huź!
A Sułtan skoczył piorunem
Za zanadrze chwycił chłopca,
Jakby torbą dwakroć wstrząsnął,
I tak nim urznął o ziemię
Że w nim trzasły wszystkie kości,
Że aż z gęby poszła krew,
Potem porwał w pysk zająca
I za panem pognał w lot.
Łapajcie! — wrzasnął Drapieżny —
I pod końmi jękła ziemia...
Dudni dudni jakby grzmot...
Łapajcie! Bijcie! Zabijcie!
Wrzeszczy wściekle kozaczyzna
I jak chmura naprzód mgnie —
Lecz nie doszła i kurzawy,
Którą Sułtan miotał wstecz.
Przed laty, kiedy weselnie
Sęp Jeremiasz, Cześnik Łucki,
Młodą żonę przywiódł w dom,
I kiedy grzmiały wiwaty,
Kotły, surmy i fanfary
W Pańskim dworcu dzień i noc,
Gdzieś za bramą, w rowie, w koszu
Małe dziecie znalazł ktoś.
Hrehory dano mu imie,
Lud dołożył potem: Niczyj,
Bo niczyim w rzeczy był.
Podrzutek wzrastał w chłopaka
Bez odzieży, bez obuwia,
W psiarni legał, z psami żył,
Jak pokrzywa bez uprawy
W bujny, szkodny rosnął chwast.
Po śmierci mistrza swojego
Bandurzystą Niczyj został
I przy pańskim stole grał.
Cudownej był on urody,
Jego kibić jak topola,
Oko czarne, czarna brew,
I rumieniec na jagodach
Jak zakwitły świeży kwiat.
Jak chwycił w rękę bandurkę,
Kruczym włosem wdzięcznie potrząsł,
Zachwycony podniósł wzrok,
Milknęło wszystko dokoła,
Struny biły jakby dzwonki,
Jakby z fletu płynął śpiew,
Ale biada kto mu ufał,
W jego sercu mieszkał czart.
Tymczasem w pańskiej komnacie,
Nad kolebką zawisł smutek,
Życie Hanny ledwie tli.
Maleńka, słaba istota,
W puchu pieszczot macierzyńskich,
Odegrzana serca tchem,
Płaczem witać się zdawała
Swej przyszłości mglisty świt.
W bezsennych nocach dziecięcia
Bandurzysta przywołany,
Przy kolebce kiedy kląkł,
Urokiem świętej miłości
Jego dusza jak obwiana
Wypływała z czarnych szat
I w pierwotnej swojej bieli
Przed odwieczny biegła tron.
Gdy śpiewał senne piosnki,
Najrzewniejszych nut dobierał
I uczuciem drzał mu głos.
Maleńka Hanna słuchała
Rączki kładła mu na usta,
Z ust na struny, a dźwięk strun
Szemrał, szeptał jakby echo
Gdzieś śpiewanych świętych słów.
Maleńka Hanna słuchała
I w uśmiechu stygła łezka
I powieki sklejał sen.
Głos dźwięczny, luby, uroczy,
Rzewne, smętne dumek nuty,
Tęsknej myśli cichy prąd
Siąkły w pamięć, w sny wpływały
Z życiem rosły razem z nią.
Godziny pełzły, a lata
Biegły. — Hanna z tego pączka
Tylu cierpień, tylu łez,
W nadobną wzrosła dziewońkę,
Lecz jej piękność nie z tej ziemi
Można było wielbić, czcić,
Lecz zmysłowo kochać, nigdy,
Tyle nieba było w niej.
W komnacie pańskiej już cisza,
Matki nie ma, Hanna sama,
Ani słyszeć dźwięku strun.
Lecz za to w nocnych godzinach,
Z szumem wody, szmerem liści
Zawsze miły, luby śpiew
Dolatując śnieżnych kotar
Lulał, wspieszczał w ciche sny.
Zuchwały, chytry podrzutek
Jakby pająk w czarnej nocy
Zwolna, z cicha wiązał sieć.
Szalenie kochał dziewicę,
A ta miłość pożądliwa
Tak przejęła duszę wskroś,
Że w niej tylko swe zbawienie
Albo zgubę może mieć.
W Łowczycach tylko Drapieżny
Bandurzysty nienawidził,
W nim przyszłego wroga czcił.
Nie szczędził groźby przekleństwa,
Nadewszystko ciężkiej chłosty
Zasłużonej częstokroć,
Ale pewnie jeszcze częściej
Jako woli pańskiej dar.
A kiedy w Busku na łowach
Hetman polny Koniecpolski
W swoją łaskę chłopca wziął;
Młokosa Cześnik odstąpił
I przekleństwo dał na drogę
I odebrał wet za wet;
A podrzutek więzów wolny
Śmiało przed się spojrzał w świat.
Hetmańską łaską wzniesiony,
Stając później w zbrojnym szyku,
Nieco sławy zyskać mógł.
Przebiegły, śmiały, obleśny,
Umiał wznieść się w krótkim czasie
Dziki piastun własnych dzieł;
Z nienawiścią piął się w górę
Z dumną wzgardą patrzał w dół.
I Hetman wolą ostatnią
Nie zapomniał ulubieńca,
W dożywocie dał mu wieś.
Tak dziwnem losu zdarzeniem
Sąsiadami dzisiaj byli,
Każdy sobie wroga wróg,
Ów podrzutny wychowaniec
I Sęp srogi, z Panów Pan.
W Karpatach Cześnik polował,
Koczowisko swe przenosił
Z kniei w knieję, z jaru w jar;
Od ujścia Stryju do Dniestru
Aż do jego krętych źródlisk
Przeciął w poprzek pasmo gór,
A od źródlisk po pod Bieszczad
Szedł na zachód dalej wzdłuż.
Niedźwiedzia ścigał upornie,
Piąty tydzień jak go przejął,
Co dzień widział świeży trop,
A jednak razu jednego
Nie mógł puścić nań ogary,
Ni też kto go zoczyć mógł;
Objechany każdej doby,
Każdej doby z miotu nikł.
Jak pamięć ludzka zasięgnie
Nie zawitał w nasze strony
Tak ogromny, straszny zwierz.
Nie tłoczył owsa, ni malin
Zrywał, ani mrowisk burzył,
Ale za to woły bił,
I z bydlęcia rozdartego
Tylko wyssał całą krew.
Myślistwo szemrać zaczęło,
Że widocznie z djabłem sprawa,
Co w niedźwiedzia skórę wlazł.
Gdy idzie wabi do piekła,
A gdy stanie jeszcze gorzej,
Ze złym duchem trudny spór.
Poświęcono zatem strzelby
I na kulkach ryto krzyż.
Tych baśni Cześnik nie słuchał,
Ale złość w nim także wrzała,
Że niedźwiedzia nie mógł dojść.
Już widział honor splamiony,
Swoją sławę poszarpaną,
Jeśli w końcu ujdzie zwierz,
Co przez tyle czasu, kraju,
Jakby sobie z niego drwił.
Nareszcie tabor rozłożył
Na Wetlińskich połoninach
I nadeszła trzecia noc.
Sen twardy wszystkich ogarnął
Ni w szałasie pies zawerczał,
Ni przy wozie forknął koń,
Ni płomykiem wiatr zaszemrał,
Ni też węglem strzelił żar.
Już było dobrze z północy,
Już poranny brał przymrozek,
Światło biło tylko z gwiazd.
Na dużych skórach niedźwiedzich
Leżał Cześnik w owym stanie,
Co nie jawa, ani sen,
Albo myślał o niedźwiedziu,
Albo niedźwiedź mu się śnił.
W tem nagle wsparł się na łokciu
I sokole wlepił oko,
Gdzie czarniejsza przed nim noc.
Tam stała postać w istocie
Czekająca przebudzenia,
Bo na tegoż pierwszy znak
Przystąpiła, list rzuciła
I zniknęła — w cieniu cień.
Piorunem zerwał się Cześnik
I tak krzyknął, że od razu
Z wszystkich powiek zniknął sen.
Przybiegła służba czem prędzej,
Lecz tymczasem pan rozważył,
Iż rzec mogą, że się zląkł...
A że pogoń niemożliwa,
Więc zataił całą rzecz.
Rozkazał ognie zapalić
I łuczywa pozaświecać,
I... złowieszczy rozwarł list.
A wkrótce w miarę jak czytał,
Twarz mu bladła, dłoń mu drzała
I pot zimny z czoła ciekł.
Wieść to straszna być musiała,
Co tym dębem mogła wstrząść.
Już skończył czytać, a jeszcze
List jak trzymał, tak i trzyma,
W piśmie błędny topi wzrok.
Nareszcie wstrząsł się, chciał mówić,
Ale głos mu zagrzązł w gardle,
Głuchy tylko wyszedł jęk,
I minęło czasu wiele
Nim chrapliwie krzyknąć mógł:
„Ładujcie wozy! Kulbaczcie
„Konie!... łowy już skończone.
„Dalej w drogę! A co tchu!“
Czeladka Bogu dziękując,
Że od czarta ją ochrania,
Do roboty bieg a w lot,
I gdy słońce zaświtało,
Z miejsca ruszył pierwszy wóz.
W tem z dala coś tam zadudni,
Coraz bliżej... tentent konia,
Ktoś pod górę pędzi w cwał.
Wszakci to stary Matjaszek,
Co z objazdu spiesznie wraca,
Czapką w ręku młyńca tnie,
A przed Panem gdy osadził,
Z konia para szła jak dym.
„Jak Boga kocham, jest Panie,
„Jest, przed świtem zabił wołu,
„Jeszcze ciepły znalazł ścierw.
„Przewalił łąkę jak sanie
„I w Kalnickiej obległ dobrze..
„Tam spać będzie cały dzień,
„Ale spieszyć nam się trzeba,
„Bo to kraju tęgi szmat“.
Tak mówił stary Matjaszek,
A jak wryty Cześnik słuchał,
Zęby ścięte, oko w słup.
I skończył stary Matjaszek,
A jak wryty Cześnik słuchał,
Ręka tylko mięła list.
Mięła, tarła, aż przez palce
Wkrótce biały leciał proch.
Dwie żądze równie gwałtowne,
Równo wrzały w jego duszy,
Wściekły z sobą wiodły spór.
Myślistwo stało w milczeniu
I czekało nie bez trwogi,
Co rozkaże srogi Pan.
Aż wykrzyknął: „Dalej na koń!
Zapoluję jeszcze raz“.
Na wązkim wkrótce uszyjku,
Gdzie jałowce tylko rosły,
Gdzie kóz tylko bity ślad,
Stał Cześnik konno sam jeden,
Na kulbace oparł strzelbę,
A na cynglu palec miał,
Bo jeżeli już nie wyszedł,
Tędy niedźwiedź musi wyjść.
Krew nocną wieścią wzburzona
Niecierpliwość w nim wzmagała
I myliła rozmiar chwil.
Już podług jego rachuby
Już powinny były dawno
Na zastępach psiarnie stać,
Już tropowiec dojść niedźwiedzia,
Nad barłogiem głosu dać.
Schylony leży na grzywie,
Słuch wytęża, oczy wlepia.
W nieprzejrzany świerków świat;
To ściska konia piętami,
To wędzidłem go podrywa,
To włos z głowy sobie drze,
To znów w piersiach tchy zapiera,
Słucha, patrzy ... nic i nic.
Nareszcie konia pocisnął,
Aż podkowy ognia dały,
I jak wicher pomknął w las.
Ni zoczył, ni co zasłyszał,
Ale pewny, że już niedźwiedź
Dawno z miotu musiał wyjść,
Chciał czemprędzej gniew wyzionąć,
Chciał się zemścić na kimbądź.
Lecz ledwie na ścieżce,
Nad urwiskiem... napotkany
Oko w oko niedźwiedź stał.
Zaryczał, spiął się na zadzie
I uderzył łapą w łapę...
Niestrwożony strwożyć chciał.
I z nad konia ogień błysnął
I jak piorun wypadł strzał.
Nim jeszcze dym się rozwionął
Już na miejscu strzelec skręcił,
Ale jednak późno już,
Bo niedźwiedź dopadł go z tyłu,
Jedną łapą walnął konia,
A na zadzie usiadł koń,
Drugą łapą sięgnął w górę,
Cześnikowi czapkę zdarł.
Nadbrzeżna wszakże drożyna
Pod ciężarem się usuwa..
Rwie się nagle cały brzeg,
I brzeg, koń, niedźwiedź i strzelec,
Jakby jedna wielka bryła,
Wielki odłam górnych skał,
Od urwiska do urwiska
Z hukiem, grzmotem leci w dół.
A kiedy w głębi przepaści
Zdruzgotany koń drga jeszcze,
I ostatnie zionie tchy,
I kiedy strzelec w pół góry
Na kolczastym wisząc krzaku
Wkoło siebie bryzga krwią,
I w powietrzu się kołysze,
Jak złamany drzewa szczyt,
Zwierz wciekły bolem i zemstą
Jęknął, ryknął, wstrząsnął kudłami
I do walki gotów stał.
Pogardzał nędznym tropowcem,
Co cichaczem pędząc w tropy
Już na oko teraz wziął,
I z uboczy naszczekiwał,
Jakby wołał: Tu jest, tu!
Pogardzał koniem jak ścierwem,
Ale w górze zwietrzył wroga
I pod stromy skoczył brzeg.
Kamienie chwyta, kamienie
Zsuwa na dół, z sobą razem,
Chwyta zielska, zielska rwie,
Trzykroć wraca, pnie się trzykroć,
I po trzykroć pada wstecz.
Tymczasem głosem tropowca
Ze zastępów psy wiedzione
Gonią z wrzaskiem z wszystkich stron.
Zrozumiał niedźwiedź tę wrzawę,
Skoczył, wrócił, spojrzał w górę
I nareszcie w gąszczu znikł,
A zaledwie w gąszczu zniknął,
Obok konia Cześnik padł.
Trzy dni leżał bez zmysłów,
Smarowano wódką z mydłem,
A cyrulik puszczał krew.
Trzy doby leżał, a czwartej
Tłukł, mordował, bił każdego,
Kto mu tylko w ręce wpadł
I nie tracąc jednej chwili
Ku domowi wyszedł z gór.
W Łowczycach cisza ponura,
Jeszcze z Karpat Pan nie wrócił,
Jeszcze pusty stoi dwór.
Tam z jednej tylko komnaty
Nocnej lampy blade światło
Mignie czasem pośród drzew,
Tam samotna, piękna Hanna
Czarną życia snuje nić.
Strasząca wieść ją dobiegła,
Że jej ojciec gdzieś z niedźwiedziem
Krwawą walkę stoczyć miał.
Lecz takich wieści tysiące,
O Cześniku wciąż biegało,
Mało też im wierzył kto.
Hanny zatem nie smuciła...
Z innych źródeł smutek jej.
Pragnęła ojca powrotu,
Pożądanym stał się dla niej
Przykry niegdyś gwar i zgiełk.
W modlitwach szuka obrony,
Lecz modlitwa już niestety
Nie dostarcza dosyć sił;
Własnych myśli już się lęka,...
Myśli pragnie w odmęt pchnąć.
Co nocy kiedy pogoda
Ziskrzy niebo, zrosi ziemię,
I w uśpieniu spocznie świat;
Gdzieś jakaś łódka odbija,
Płynie cicho środkiem rzeki,
Potem w miejscu staje tam,
Gdzie z daleka nocna lampa
Mignie czasem pośród drzew.
Natenczas coraz silniejszy,
Jakby wyszedł z wodnych toni,
Spiew uroczy, tęskny spiew
Powoli wznosi się w górę,
I w powietrzu się rozpływa,
I z powietrzem płynie w dal,
I po szybach lekko brzęknie,
Tam gdzie lampa jeszcze tli.
Jakkolwiek spiew ten dla Hanny
Był rozkoszą, był czekanym,
Jednak z sobą trwogę niósł.
I kiedy jakby potęgą
Niepojęta pochwycona
Bliżéj rzeki w nocy szła,
Pod niebiańskie skrzydła matki
Przytulała serce swe.
Pod lipą była kaplica
Na pagórku ponadbrzeżnym,
A w kaplicy matki grób.
Tam Hanna klęcząc na stopniach
Już bezpieczną się mniemała,
Przechodziła cała w słuch.
Zrazu tylko pięknej nuty,
Później słucha tylko słów.
A słowa coraz wrastały
W rozpaczliwy oddźwięk duszy,
W niezgłębiony serca żal,
Spiew wrzący czuciem miłości
Tchem namiętnym grzać się zdawał
Tajemniczy wonny wiew,
Co opływał ją dokoła
I w dyszącą padał pierś.
A kiedy pieśni umilkły,
Spiewak łódkę pchnął pomału,
O zarosty trącił brzeg;
Ogniste wrażał wejrzenia
W białą postać u kaplicy
A ognisty leciał płyn,
I jak gdyby ją obwijał,
Jakby zwalczał resztę sił.
W tych chwilach Hanna wstawała,
I niepokój jakiś czuła,
Czuła jakiś w sercu ból,
I kładła rękę na sercu
I cisnęła i cisnęła,
Jakby w łonie chciała zgnieść,
I strwożona biegła potem,
Nie wiedziała sama gdzie.
Lecz ledwo z łódki opodal,
Głos zadzwoni po trościnie,
Hanna zwalnia błędny bieg;
Już staje, już i powraca,
Już i słucha, słucha duszą
Lubej nuty, lubych słów.
Aż na wschodzie błyśnie jutrznia
Aż zabieli dzienny brzask.
Ach biada!... mija noc jedna,
Mija druga, mija trzecia,
Z ponad rzeki milczy głos.
Lecz Hanna jakby potęgą
Niepojętą pochwycona,
Niewabiona sama szła,
I czekała i słuchała
Nadaremnie, w cichy świat.
Nareszcie czwartej już doby
Niebo było tak pogodne,
Tak księżyca czysty blask,
Tak nocy cisza wspaniała,
Że się zdało niepodobnem,
By czynnością jaką złą,
Tę harmonię chciał kto zerwać,
By zamyśleć nawet mógł.
Na stopniach małej kaplicy
Jak zwyczajnie klękła Hanna,
Chciała zwalczyć krnąbrną myśl.
Błagała matki opieki,
By jej pokój wyżebrała,
By na biedną spojrzał Bóg;
Lecz modlitwa słabą była,
Bo ją zrywał lada szmer.
Czy owoc upadł gdzie z drzewa,
Czy wiewiórka wstrząsła liściem,
Czy wędrowny świsnął ptak,
Wnet Hanna oczy zwracała,
Na jéj ustach stygło słowo,
Zapierała w sobie tchy,
I stokrotnie zawiedziony
Wytężała znowu słuch.
W tem... wiosło plusło po wodzie,
Łódka z cicha zaszumiała,
I powoli wzniósł się śpiew,
A Hanna drżąca, zachwiana
Nagłem serca uderzaniem
W obie dłonie skryła twarz,
Aby księżyc jéj rumieńca
Nie pociągnął w srebrny blask.
I coraz bliżéj... donośniej
Nową dumkę śpiewak głosił
A téj dumki słowa te:
Turkaweczko królująca,
Królująca w dębów szczycie,
Nóżka twoja chmurki trąca,
Główkę spierasz na błękicie.
Czemuż siedzisz tak wysoko,
Że cię ledwie sięgnie oko?
Czemu patrzysz tak z wysoka
Turkaweczko modrooka?
Ja tu nizko, ja w żałobie
Pieśni serca śpiewam tobie;
Ja tu z dołu patrzę w ciebie
Jak w gwiazdeczkę gdzie na niebie.
Ale tobie w twéj koronie
Ani słyszno, co w mym głosie,
Ani widno, co w mem łonie,
Ani śni się o mym losie.
Czemuż patrzysz tak z wysoka
Turkaweczko modrooka?
Gdybym lekkim był wietrzykiem,
Pióreczka głaskałbym twoje,
Gdybym ciepłym był deszczykiem,
Skrzydełka kąpałbym twoje;
Gdybym słońca był promykiem,
Zgiąłbym w pierścień światło moje,
By twa główka w pierścień wzięta
Zaświeciła jakby święta,
Zaświeciła w dal z wysoka
Turkaweczko modrooka.
Ja cię skryję przy mem łonie
Razem z tobą w dal pogonię;
Wonne stepów zbiorę ziele,
Gniazdeczko tobie uścielę.
Kwiateczkami cię osłonię,
Przy nóżkach twoich usiędę,
Pieśni serca śpiewać będę....
Będziem, będziem zawsze sami,
Jeden tylko Bóg nad nami.
Ach zleć do mnie, zleć z wysoka
Turkaweczko modrooka.
Głos umilkł, Hanna chce biegnąć,
Chce uciekać, lecz jak we śnie,
W miejscu tylko stawia krok.
W jéj oczach błędnych, strwożonych,
Ziemia, niebo, drzewa, gwiazdy
Wirowały w koło niéj.
Tylko otchłań teraz widzi,
Gdzie niebaczna miała paść.
Zapóźno, biedna!... zapóźno!...
Bo przed tobą ukochaną
Na kolana Niczyj padł.
Palącą dłonią dłoń zimną
Chwycił, trzymał, do ust cisnął,
W twoje oko wlepił wzrok,
I miłości drżącym głosem
Słowa dumki z cicha rzekł.
„Ach zleć do mnie, zleć z wysoka
„Turkaweczko modrooka!
„Ja mem sercem cię osłonię,
„Razem z tobą w dal pogonię,
„Tam na stepach będziem sami,
„Jeden tylko Bóg nad nami...
„Ach zleć do mnie zleć z wysoka,
„Turkaweczko modrooka!“
A Hanna krat się chwyciła,
Wyjęknęła: Matko moja!
I upadła na jej grób.
Zemdloną Niczyj pochwycił,
Drogi ciężar, drogą zdobycz
Do swéj łodzi spiesznie niósł —
Niebo mu się otwierało,
I aniołów śpiewał chór.
Wtem drzewa ożyć się zdały,
Z poza każdéj olchy wkoło
Wybiegł zbrojny, liczny lud.
Daremnie Niczyj wstrzymany
Walczył wściekle, rozpaczliwie,
Pod natłokiem musiał paść.
Wtenczas Cześnik w głos się zaśmiał,
A po wszystkich przeszła dreszcz.
Noc duszna, niebo bez gwiazdy,
Chmury płowe nizko wiszą,
Jakby zdusić chciały świat.
Bez szumu wody nurtują,
Bez szelestu lecą liście,
Nigdzie głosu, nigdzie tchu.
Dwór Łowczycki w głuchéj ciszy,
Światła zgasły, wszystko śpi.
A kiedy Hannę wpół martwą
Ojciec wczoraj napadniętą
Do klasztoru kazał wieść;
Tu inna postać przybywa,
Noga bosa, odzież w szmaty,
Rozczuchrany, długi włos;
Przez przekopy, przez zagrody
Jak cień czarny szybko mknie.
Dobiega, staje pod murem,
Gdzie podziemnie zakracionych
Wązkich okien długi rząd.
Od jednéj kraty do drugiéj
Pełza, czołga się na klęczkach,
Puka, słucha, patrzy w głąb...
Aż przy szóstéj się zaśmiała,
I wyrzekła kilka słów.
— „Halinko! moja Halinko!
Głos zawołał z po za kraty,
„Ratuj! ratuj! ratuj mnie!“
— „Ratować ciebie nie będę,
„Ty mój ptaszku, ty słowiku,
„Ty kochanku drogi mój;
„Ty mój miły, ty przeklęty,
„Bez czci wiary, druchu ty!
„Ja z Panią razem chowana,
„Sama byłam jak panienka
„Najpiękniejszą w całéj wsi.
„Jak tarki miałam oczęta,
„Jak krew z mlekiem świeże lica,
„Jak paciorki ząbków rząd.
„Najpiękniejsza byłam we wsi,
„Za mną chłopców brzęczał rój.
„Sukmanki, wstążki, korale,
„I pierścionek szczero-złoty,
„Wszystko, wszystko dał mi Bóg.
„A teraz chodzę obdarta,
„Oczy moje wypłakałam,
„I pożółkła moja twarz.
„Bom słuchała, coś przysięgał...
„Bom kochała, biedna ja!“
„Halinko moja, Halinko!...
„Ja przepłynę z Tobą rzekę,
„A tam w domu stoi koń.
„Na konia ciebie posadzę,
„Pogonimy na wschód słońca
„W dziki, wielki, wolny step.
„Tylko jakie daj żelazo,
„Niech przełamię, skruszę mur.“
„Ni rzeki ze mną przepłyniesz
„Ni dosiędziesz konia ze mną,
„Ni pogonisz w dziki step.
„Bo ciebie, luby słowiku,
„Nocnéj doby ty śpiewaku,
„W swoich szponach trzyma sęp;
„On ci wydrze krase piórka,
„On wyskubie biały puch.
„Bóg prośby mojej wysłuchał,
„I dozwolił, abyś słyszał,
„Co masz wiedzieć z moich ust.
„Kto ostrzegł? Pana sprowadził?
„Któż to zrządził, że cię wzięto?
„Że cię psami będą szczwać?
„Znaj mój piękny, mój ty miły,
„Znaj kochanku, że to ja.
„Przez góry, lasy i wody,
„Przez wyjących wilków stada,
„Za Cześnikiem biegłam w ślad;
„Po cierniach włosy targałam,
„Po krzemieniach darłam nogi;
„Wycierpiałam chłód i głód,
„Aby ostrzedz, że podrzutek
„Pańską córkę kochać śmie.
„Tyś zdradził, a ja płakałam,
„Dziś odpłaty przyszła chwila;
„Ja zdradziłam, a ty płacz.
„Bóg może tobie przebaczy,
„Co przebaczyć ja nie mogę,
„Moją nędzę i mój wstyd.“
Zapłakała i zniknęła,
W czarnéj nocy czarny cień.
A Niczyj wściekle zaryczał,
W obie ręce chwycił kraty,
I kratami zdołał wstrząść.
Wtem... światło błysło na ścianie
I o więźnia się odbiło...
A Drapieżny za nim stał.
Nic nie wyrzekł, w głos się zaśmiał,
I żelazne zamknął drzwi.
Pogodnym brzaskiem zaświtał
Wyuzdanej, wściekłej zemsty
I okropnej kary dzień.
Zaledwie gwiazdy pobladły,
Mgły zaczęły słać się zwolna,
Ptastwo w zbożach z cicha grać;
Już na koniu Cześnik siedział,
Jak buławę trąbkę wziął.
Od bramy droga pagórkiem
Biegła po nad łąkę; — łąkę
Wereszczycy dzielił bieg.
Wzdłuż drogi całe myśliwstwo
Ustawiło całą psiarnię
W hałaśliwy długi rząd.
Na łańcuszkach, drążkach, sforach
Wygłodniała wyła czerń.
Gdy słońce zeszło, Drapieżny
Wyprowadzić kazał więźnia
I postawić go przed sąd,
By słuchał teraz wyroku,
Który tylko dzika srogość
Z wściekłą zemstą mogły skuć,
Aby sędzia dostatecznie
Przerażenia użyć mógł.
Przechodem w światło zaćmiony
Wśród olbrzymich dwóch hajduków,
Blady Niczyj zwolna szedł.
Jak gdyby febrą trzęsiony
Zdał się tracić resztę siły,
Zdał się co krok lecić z nóg.
Tym widokiem Sęp Drapieżny
Roziskrzone oczy pasł.
„Z kałuży — rzekł on — dobyty
„Jadłeś chleb mój lat szesnaście,
„Twą kolebką był ten dwór;
„Po progach wężem pełzałeś,
„Teraz zbójem je napadasz,
„Śmiałeś z ziemi oko wznieść,
„Śmiałeś dotknąć czystéj szaty,
„Jak plugawy jaki płaz.
„Dziewicę trwogą chwyconą,
„Jak trup padłą na grób matki
„Chciałeś porwać, unieść w świat,
„Byś potem okup sowity,
„Za krew moją, dziecię pańskie
„Z Zaporoża wydrzeć mógł.
„Wielkie zbrodnie, wielkie kary
„Dla przykładu muszą mieć.
„Skazuję ciebie podrzutku,
„Czarci synu, dusz złodzieju,
„Czci i wiary zdrajco ty!
„Byś został psami wyszczwany,
„Psami w sztuki rozszarpany,
„Niech bez śladu zginie trup.
„Bądź przeklęty!“ — Skończył mowę
I w szalony buchnął śmiech.
A wtenczas Niczyj bezsilny
Dreszczą trwogi kołatany,
Który co krok leciał z nóg;
Olbrzymich swoich hajduków
Tak łokciami zamaszysto
W obie strony walnął w pierś;
Że hajduki jak dwie jodły
Z głuchym jękiem padli w znak.
A potem skacząc znienacka
Na kulbakę przed Cześnika,
Oko w oko przed nim siadł.
Uchwycił gardło oburącz,
Jak kleszczami krtań mu ścisnął,
A piętami pnąc się wprzód,
Swym ciężarem parł tak silnie,
Że ze strzemion sunął w tył.
I bachmat usiadł na zadzie,
Wrył kopyta po pęciny,
Zadrżał, forknął, ale stał.
Znienacka Cześnik przyparty
Na kulbace już się zachwiał...
Do upadku jeden włos.
Ale zaraz w mgnieniu oka
Przyszedł do się, poznał rzecz;
Koniowi cugle wypuścił
A zarazem napastnika
Słynną trąbką walnął w bok.
Poskokiem konia zachwiany.
Uderzeniem w stronę pchnięty
Niczyj mimo splotnych rąk
Równowagę tracił, stracił
I jak kłoda gromem padł.
Przybiegła hurma pachołków,
Pochwyciła i związała,
Zanim jeszcze zdołał wstać.
Drapieżny ściągnął Bachmata,
Na kulbace się poprawił,
Krząknął, splunął, głasnął wąs;
I chrapliwo się roześmiał
I wesoło potem rzekł.
„Hej łotrze! Szkoda, żeś łotrem,
„Boś kaducznie silny, zwinny,
„Nie pośledny z ciebie zuch.
„O małoś Sępa nie zwalił...
„Lecz nieboże, marna praca,
„Nie dorosłeś jeszcze mnie,
„Nie dorosłeś mnie rycerzu,
„I nie dorósł jeszcze nikt.
„Złagodzę przeto twą karę:
„Będziesz wprawdzie psami szczwany,
„Lecz ucieczki wolność dam.
„Pod wierzbą staniesz na łące,
„Jak zatrąbię... daléj w nogi!
„Bo z łańcuchów zemkną psy.
„Za przekopem, jeśli dojdziesz,
„Będziesz wolny. — Z diabłem idź!“
Więc podług danych rozkazów
Obnażono winowajcę,
I okryto z góry w dół
Obdartą skórą odyńca,
Ciepłą juchą mu kapiącą
Z pleców, z ramion aż do stóp.
Zgiełk, wrzawa, wycie, szczekanie
Takie było, że środ piekieł
Tylko równe może być.
Pachołki aż się pokładły,
By oporu znaleść nieco
Od szarpania tak i siak.
Niktby życia nie był pewny,
Gdyby tak to miało trwać.
Ciągnięty, pchany, wleczony
Niczyj w końcu stanął w miejscu
I tam śmierci czekać chciał.
Już pierwsze sfory rozpięto,
Słynna trąbka już zagrała,
A Hrehory jeszcze stał.
Wtem zobaczył pod nogami
Duży, wązki długi nóż.
Ktoś tam go rzucił dla niego,
Spojrzał wkoło nic nie zoczył,
Tylko przekop, w dali, w mgle.
Pochwycił ostre żelazo,
A z możnością teraz walki
Moc nadziei rosła w nim.
Nowéj w sobie czerpnął siły
I w szalony ruszył pęd.
Puszczone psy się rozbiegły,
Lecz im rosa w dużych trawach
Zalewała słuch i węch.
Aż w końcu jeden padł w tropy
I dał głosu — a wnet za nim
Cała zgraja razem gra,
Gra jak w garnku — taki koncert
Lepszéj sprawy pewnie wart.
A Niczyj, Niczyj ze zwłoki
Skorzystawszy nieco czasu
Biegnie, biegnie, biegnie wciąż.
Szuwary, trawy, zarośla,
Jak bałwany wichrem pchnięte
Gną się za nim śladem w ślad...
Psiarstwo bliżéj... coraz bliżéj...
O ucieczce ani myśl!...
Więc wzorem zwierza chciał przypaść...
Może pogoń się uniesie....
Może miną... stracą trop.
I zrzucił w bok na dwa sążnie,
Zrobił kluczkę w prawo, w lewo,
I w łozowy skoczył krzak.
Wrył się w trawy, wrył się w liście
I legł bez tchu jakby głaz.
A z łozy sarniuk spłoszony
Skoczył, wstrząsł się, słuch nastawił:
Co tu słychać? Co to jest?
Niedługie było zdziwienie!
Zobaczywszy, zobaczony
Napadnięty z różnych stron,
Tupnął nogą i jak kula
Przed psim nosem świsnął w świat.
Drapieżny jadąc wzdłuż łąki
Wszystko widział co się stało —
Na przekleństwa brak mu słów.
Lecz poznał, że to daremnie
Nawoływać albo trąbić.
Aby pogoń z toru zbić.
Więc rozpięto nowe sfory
I puszczono w nowy ślad.
I Niczyj czasu nie tracił,
Ubiegł więcéj jak pół drogi,
Ale sił już coraz mniéj.
Nie było krzaka łoziny,
Ni się drugi sarniuk zjawi,
Został tylko walki los.
Ujrzał kopiec, przy nim ukląkł
I do ręki chwycił nóż.
A kiedy psy się zbiegając
Naszczekiwać nań zaczęły,
Krzyknął, wrzasnął: A zasie!
Głos ludzki wstrzymał na chwilę,
Lecz napaści nie oddalił,
Psy zaczęły tęgo rwać.
Chwycił zatem z nich jednego
I nad niemi w górę wzniósł.
Na zapach ciepłéj posoki
Roztworzyły się paszczęki,
Głuchy kości powstał chrzęst.
Za lichy wszakże to kąsek,
By na długo mógł wystarczyć,
By ukoić złość i głód,
By nieszczęsny cel pogoni
Mógł się puścić w dalszy bieg.
Więc rozdarł skórę odyńca
I kłąb wściekły, kłąb wyjący
Jak czerwoną płachtą skrył.
A kiedy psiarstwo spiętrzone
Wprzód się czołga, w tył się toczy,
Jak ogromny jaki smok,
Niczyj znowu biegnie daléj,
Biegnie daléj w życia prąd,
I znowu dobiegł Drapieżny,
Czapka spadła, włos mu powstał,
Piana ciekła z jego ust.
I w środek wjechał kupicy
I rozbijał i tratował,
Lecz daremny jęk i pisk;
A więc krzyknął jakby z piekła:
„Hej! Morduchy dawaj tu!“
Morduchy były brytany,
Straszne siłą, straszne złością,
Sam ich widok zgrozę niósł.
Pysk czarny — oko czerwone,
Dolna szczęka wysunięta,
W płowe prążki śliska sierć.
Nigdy głosu nie dawały,
Milczkiem tylko zawsze szły.
A kiedy krew gdzie poczuły,
Ogonami jak wężami
Opasały ślizki grzbiet;
I liżąc wargi nabrzmiałe
Skomlą tylko tak miłośnie,
Jak to skomleć szczeniuk zwykł
Kiedy wita matkę swoją,
Co mu niesie pełną pierś.
Drapieżny pewnie acz mściwy
Bez litości bez wędzidła,
Śmierci zrazu nie mógł chcieć.
On kary, kary podlącéj
Nigdy niczem niezatartéj —
Tego pragnął, tego chciał
I robaka co wlazł w drogę
Chciał nadeptać, a nie zgnieść.
Lecz wmiarę jak się przeszkody
Natrafiały, napiętrzały,
Coraz wzrastał jego gniéw;
A kiedy możność tryumfu
Swego wroga mu błysnęła,
Wtedy granic nie znał już,
I wykrzyknął czarcim głosem:
„Hej! Morduchy dawaj tu!“
Tymczasem pędząc trawnikiem
Po nad brzegi Wereszczycy
Niczyj resztę czerpał sił.
Sto kroków... sto... sto... nie więcéj
Do przekopu, do wolności,
Do zbawienia kroków sto!
A w tem z tyłu coś zadudni...
Spojrzał za się... za nim śmierć.
W okropnych krwawych zapasach,
Bez sił teraz, bez tchu prawie
Stawić czoło, istny szał.
Lecz głowy jednak nie stracił,
Spojrzał w niebo, na brzeg skręcił
I z urwiska skoczył w toń;
Skoczył w otchłań, lecz niestety
Już nie skoczył on tam sam.
Trzy ciała padło zarazem
I szuwary się rozwarły
W bulki zbiegnął wodny krąg
I z głębi wyszedł szum, łoskot,
Niepojęty, niesłyszany,
Jak kipiący jaki war. —
Potem wszystko razem znikło,
W górze szuwar cicho stał.
I znowu dopadł Drapieżny
I na brzegu bezdennicy
Stanął wryty jakby głaz;
I czekał życia objawu,
Choćby tylko krwi kropelki,
Choć westchnienia z głębi wód.
Ale wszystko wszędzie głucho
Szuwar w górze cicho stał.
Zbladł Cześnik — czekał i czekał,
Potem zwolna skręcił konia
I milczący wrócił w dom.
Następnéj wszakże niedzieli
Do kościoła poszedł dworno
I sowity złożył dar
Na sieroty, na jałmużny
Na rok roczną świętą mszę...
Minęła wiosna i lato,
Twarda jesień nastąpiła,
O łowiectwie ani tchu.
Jeremiasz ciężko zaniemógł,
Ale obok łoża cierpień
Stanął jego anioł-stróż.
Hanna lała w chore serce
Boski balsam świętych słów.
Aż jednéj nocy szmer powstał...
Jakiś szelest... tu i owdzie...
Potem dymem wionął wiatr...
A potem coś tam błysnęło
I blask buchnął z czterech rogów —
Gore! gore! w ogniu dwór!
Hajdamacy dwór napadli,
Mord, pożoga, sądny dzień!