Przejdź do zawartości

Dzieła Aleksandra Fredry tom XIII/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Fredro
Tytuł Dzieła
Podtytuł tom trzynasty
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1880
Druk Wł. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Aleksander Hr. Fredro.

DZIEŁA.
Z PORTRETEM AUTORA.

TOM TRZYNASTY.
Zawiera:

WARSZAWA.
Nakład Gebethnera i Wolffa.
KRAKÓW. G. GEBETHNER I SP.
1880.




~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~
Kraków. Z drukarni Wł. Anczyca i Spółki.





MIESZANE.


PRO MEMORIA.



Wyjechaliśmy razem nie z równych pobudek,
Napoleon na Elbę, ja prosto do Rudek.
Tęskniłem za obozem... nudziłem się przeto,
I ażeby coś robić, zostałem poetą. —
— Poetą!... Tam do licha!... To Panie nie żarty!
Byłżeś przynajmniéj silną nauką podparty?
Ach gdzież tam!... Byłem sobie ot szesnastoletnim
Pośród dwóch guwernerów nieukiem kompletnym;
Nigdy mi się nad książką nie zmarszczyło czoło,
Trąbka myśliwska w kniei była moją szkołą:
A kiedy niespodzianie zafurknął proporzec,
W to mi graj!... Żegnając rodzicielski dworzec,
Żegnając biblioteki zacisze spokojne,
Z radośném uniesieniem ruszyłem na wojnę.
A gdym przedeptał obręcz i prysku i lodu
Moskwy, Paryża, Wiednia od grodu do grodu;
Za sześciomiesięcznym w niewoli popasem,
Wróciłem z niezwiększonym nauki zapasem.
Wróciłem, prawdą mówiąc, bez celu do kraju,
Lecz z pękiem doświadczenia różnego rodzaju.
Razu jednego, kiedy w malignie zasnąłem
Wpadł mi palec w kałamarz i pisać zacząłem;

Oczywiście komedyą, której bez nauki
Lecz na najpierwszych scenach pojąłem treść sztuki;
Pisałem więc z tą wieku młodego odwagą,
Co się często dla drugich ciężką staje plagą.
Chciałem zasięgać rady... ale na me nogi
Literackich świeczników za wysokie progi;
I jeśli się zbliżyłem bijąc kornem czołem,
Tak czy siak, koniec końców zawsze szczutka wziąłem.
U jednego trzy akty ledwie wyżebrałem,
Bo swoje bajki z ciągłym wygłaszał zapałem;
A finalnie półgębkiem skończył na odprawie,
Że podobnych Geldhabów nie mamy w Warszawie.
Drugi zaś nieruchomy klassyk ostrokuty,
Który z téj saméj jednéj zawsze śpiewał nuty,
Dał wyrok, że zły papier, atrament za blady;
I ani słowa więcéj. — Szukajże tu rady!!...
Nie wiedząc już nareszcie, jak poradzić sobie,
Z najmędrszym Gramatykiem skromny układ robię:
Darowałem mu pisma, ażeby poprawił,
Potem wydał... a sobiem wawrzyny zostawił.
Mędrzec wziął, co chciał. A ja musiałem bez swatów
Uratować wawrzyny za dziesięć dukatów.
Po takich próbach, których cząstki tu nie mieszczę,
Trzeba było jeść dzieła, aby pisać jeszcze.
Publiczność tylko szczerą, tę miałem po sobie,
Inaczéj byłbym dernął zaraz w pierwszéj dobie.
Przy tem i teatralne dzienniki w Warszawie
Przemawiały odrazu mniéj więcéj łaskawie.
W lwowskich tylko, jak mówią, i pies nie zaszczekał,
Ale nic nie straciłem, żem lat kilka czekał.
Bo jakiś Minos powstał i zaszczekał wściekle,
Chciałby moje pięć tomów w piątem widzieć piekle.

Źlem pisał. — Zgoda. — Ale źle pisać nie zbrodnia;
Trafiało się to dawniéj i trafia się co dnia.
Byłem więc więcéj złością niż treścią zdziwiony,
A kiedy nikt się mojéj nie podjął obrony,
Nie mogłem pojąć, zgadnąć, czy rada czy zdrada
I zrozumiałem tylko, że milczeć wypada.
Milczałem lat piętnaście i nie schudłem wcale;
Jakżem się nagle znalazł w moim dawnym szale?
O! w labiryncie życia ścieżki niezliczone,
Nikt nigdy nie przewidzi, w jaką zajdzie stronę,
Nie jeden mimo przestróg i przewodniéj nici
Chcąc chwycić Apollina, Żandarma uchwyci,
Tak i ja z łaski głupców, ich zwodnéj przyjaźni
Tuj, tuj, że nie beknąłem w Temidowéj kaźni.
Gdy bowiem ktoś niepomny na wypadki krwawe
Wkrótce o Ekonomii rozpoczął rozprawę,
Rzucono kilka wierszów, wprawdzie nie z Parnasu
Ale zastosowanych do miejsca i czasu;
Stadion przejął te wiersze, mnie oskarżył o nie,
Zgromadził całe gremium w rządowym salonie,
I słuchajcie! słuchajcie! Do uwagi zmusił;
Etmajer deklamował... na kpie się zakrztusił,
Stadion kichnął, kichnęli wszyscy Hofratowie
A ja miałem gdzieś w kozie powiedzieć: Na zdrowie!
Przyszła chwila odwetu — każdy miał swój znaczek,
Bo zemsta, jak to mówią, królewski przysmaczek.
Zbombardowano wieżę... ot tak dla uciechy;
Za mniemane a wsteczne oskarżono grzechy
Miera, Ambasadora, że kładł barykady,
Mnie zaś, że Rząd zelżyłem wśród Rudeckiéj Rady.
Śmiano się do rozpuku nie dając im wiary,
Ale wiary nie trzeba, gdzie potrzeba kary. —

Jak szydło z worka Stadion wylazł w danéj chwili,
Kto tam zapłacił, nie wiem, lecz świadków kupili
I fałsz miał zostać prawdą. — Nareszcie pojąłem,
Że słowo wzlata ptaszkiem, a powraca wołem,
A mówiąc między nami, szczerze wam udzielę,
Że moich piosnek były nie zbyt głośne trele,
Udając zaś fantazyą, przed grożącą kozą,
Napisałem komedyą... lecz tym razem prozą.
A napisawszy jednę, po szczęsnym połogu,
Do dawnego niestety wróciłem nałogu,
Ale już dzisiaj tworzę tylko dla szuflady,
Bo pochwałom nie wierzę, za późno na rady,
A to pro memoria spisałem dokładnie,
Aby nie zbyt gwizdano, gdy kurtyna spadnie.


29 Października 1871.




MÓJ PACIERZ.



Rok po roku zbiegły lata,
Już mi zostaje nie wiele;
Znowu klęczę w tym kościele,
Gdzie grób Ojca, Matki, Brata.
Wkoło pociągam oczyma,
Nigdzie w niczem zmiany nie ma;
Taż sama barwa kościoła,
Też same czarne obrazy,
Te kolanami do koła
W koryto wytarte głazy;

Też same ławki dębowe,
Gdzie Siostry z Matką siedziały,
Gdziem z drugiemi skłaniał głowę
Nim usta pacierz umiały;
Wszystko, wszystko jest jak było,
Ażem się spytał sam siebie,
Czy mi się życie nie śniło,
Czy w istocie żyję, żyłem?
Ach, niestety żyję, żyłem.
W niczem nie znać czasu tknięcia,
Ja się tylko, ja zmieniłem,
Stary kaleka z dziecięcia.
Ale ledwie czoło schylę,
I duszą spojrzę na chwilę,
Już przedemną długa wstęga
Z różnych nitek mego życia,
Do całuna od powicia
Gdzieś daleko w przeszłość sięga.
O jakaż tęsknota błoga
Za jéj pociąga widokiem!
Ciebie najprzód, Matko droga[1],
Łzawem dziecka widzę okiem,
Widzę Ciebie, jakby we śnie,
Bo nad Twą trumną zawcześnie
Zapłakaliśmy sieroty;
Tylko zdala woń Twéj cnoty,
Jak po rosie oddech kwiata
Nieznanego w téj krainie
Płynie z nami i zapłynie
Aż gdzieś do lepszego świata.

Ale Ciebie ukochany
Dobry, dobry, Ojcze, Ciebie
Jak na jasnem widzę niebie,
W Tobie dla mnie niema zmiany:
Widzę Twoją białą głowę,
Czoło wzniosłe i myślące,
Słyszę mądrą, lubą mowę,
W pogodnem spojrzeniu czytam,
Twoję rękę prawie chwytam,
By przycisnąć usta drżące,
Jak to tyle, tyle razy!...
Ach, w Twéj to, duszo bez skazy,
W Twéj przewodniéj niby łunie
Śmiało mogłem stawiać nogę;
Tak i z grobu opiekunie
Torowałeś dla mnie drogę.
O mój Ojcze, myśl Twych dzieci,
Jak modlitwa do Cię leci,
Jak codzienna serc ofiara,
A ich szczęściem droga wiara,
Że skrytym czucia łańcuchem
Połączeni z Twoim duchem.
Pokój z Tobą, pokój błogi,
O Ty dobry, prawy, drogi!
Bliżéj, bliżéj na méj wstędze
Czas jeszcze barwy nie traci,
Bo tam widzę moich braci[2]
Uległych cierpień potędze.

O Wy, moi przyjaciele!
Wierni broni towarzysze!
Z Wami siebiem stracił wiele,
Przez Was siebie już nie słyszę.
A Wy siostry, dusze święte[3],
Zawcześnie śmiercią ujęte,
Ukochane żony, matki,
W śladach Waszych, lube kwiatki,
Czemuż niestety wplecione
W cierni bolesną koronę.
Ja przed Wami myślą stoję,
Was opływa serce moje.
A na długim, długim szlaku
Kropek, kropek jakby maku,
I gwiazdeczek coś tam trochę;
To godziny mego życia,
Niegdyś lotne, śliskie, płoche,
Dziś jak kleszcze nie do zbycia.
Każda własny kłąbek toczy,
Jakby mrówka jajko swoje,
Z kłąbków snują się przed oczy
Myśli, czucia, prace, znoje,
Szczęście, radość — smutek, żałość. —
Tu marzenia pstre powoje,
Tam nadziei rozkwit młody;
Jeszcze mokra łza tęsknoty,
Jeszcze świeży uśmiech zgody;
Jeszcze wonne serc pieszczoty,

Błędne czyny, czyny prawe,
Uczty grzmiące, boje krwawe,
Troski, klęski, niepokoje,
A wszystkiego roje! roje!
Tylko chwile, chwile święte,
Niegdyś czystem sercem wzięte,
Te w gwiazdeczki się stopiły,
Świecić będą do mogiły.
Wszystko oddzielnie i razem,
Smutnym, lecz drogim obrazem,
Bo we wszystkiem, o mój Boże!
Twą opiekę widzę Panie!
Pchniętego w ciemne bezdroże,
Wiedzionego nad otchłanie,
Tyś w dobroci Twojéj sądził,
Tyś oświecił, Tyś wybawił,
Nigdy w trosce nie zostawił,
I nie karał, choćem błądził.
Wielki Boże! mocny, święty!
Wdzięcznością moją pojęty,
Nie odtrącaj serca mego;
Co w swoim prostym sposobie
Wznosi modlitwę ku Tobie!
Nie odtrącaj serca mego;
Jeśli błądzi, oświeć w wierze,
Bo w niem czytasz, że tak szczerze
Chcę iść zawsze Twoją drogą,
Ile siły starczyć mogą.
Jak do Ojca głos mój woła,
Miéj, o Panie, w Twéj obronie,
Tę, coś zesłał za Anioła,

Co mi towarzyszy wiernie
Przez téj ziemi ostre ciernie,
Co obok swego cierpienia
Codzień składa przy Twym tronie
Ciche chwile poświęcenia. —
Miéj, o Panie, w Twéj obronie,
Niech je strzeże łaska święta,
Ukochane te istoty,
Dar najdroższy Twéj szczodroty,
Moje dzieci i wnuczęta, —
Co jak bluszczem mnie objęły,
Moję duszę w siebie wzięły,
Co świeżym kwiatem miłości
Skrzepłe czasu wieńczą blizny.
Ojcze nasz, pełen litości!
Nie odsuwaj Twojéj ręki
Od biednéj naszéj Ojczyzny!
Odpuść winy, zakończ męki,
Wybaw, wybaw nas z niewoli!
Ale w doli, czy niedoli,
Póki życia, zawsze, wszędzie
Serce moje wołać będzie:
O mój Boże! Ojcze! Panie!
Niech się Twoja wola stanie!





OJCZYZNA NASZA.



Na długich górach czarne świerki rosną,
Z wiatrem północy szumią pieśń żałosną,

A dołem, dołem jak wzrok sięgnąć może,
Złocistych kłosów kołysze się morze;
Na morzu wyspy kwiecistéj murawy,
I rozprószone jak wędrowne nawy
Gdzieniegdzie domki bieleją z poddasza...
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza!
Ciemne błękity mleczna droga dzieli,
Ziemia spoczęła w zroszonéj pościeli,
Czasami tylko koń zarży na stepie,
Lub na jeziorze ptak skrzydłem zatrzepie,
Czasami tylko spływa z gór jak struga
Trąby Juhasa nuta smętna, długa:
Obudza czujność i napaść odstrasza...
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza!
Zima pokryła pola, lasy, skały,
Nad strumieniami zawisły kryształy;
Po srebrnych wstęgach przez białe doliny
Suną się sanie, jak szare godziny;
Liszka na słońcu czerni się z daleka,
Gromada ptasząt pod strzechę ucieka;
A dym w słup bije, w obłok się rozprasza...
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza!
Dworek przy drodze, na słupach wystawa,
Wrota otworem, na dziedzińcu trawa,
Studnia z żurawiem, gołębnik przy stronie,
Za gumnem w kwiecie bielą się jabłonie;
Krzyczy na słotę paw w stercie schowany,
A na lamusie klekocą bociany.
Gospodarz wita do domu zaprasza —
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza!
Gdzie jeszcze mężne nie wygasło plamie,
Co za swych Ojców wiarę, mowę, ziemię

Ciągle nadstawia piersi, serca, głowy,
Na miecze wrogów, najezdców okowy;
Co póty działać, walczyć nie przestanie,
Póty żyć będzie, póki tylko stanie
Jednego męża, jednego pałasza —
To Polska!... Polska!... To Ojczyzna nasza!





MOGIŁA NA ROZDROŻU.



Droga zarosła, zamek pusto stoi,
Ani tam okien, ani tam podwoi,
Obicia zdarte, obnażone głazy,
W szmatach po ziemi pradziadów obrazy;
Gdzie Pan? Gdzie dziedzic? Zamek pusto stoi.
Pan, Pan i dziedzic? Zbiegł świata krawędzie,
Szuka wciąż łoża, szuka źródła wszędzie,
Gdzieby pragnienia mógł ulżyć katuszy,
Gdzieby snu chwilką mógł odpocząć duszy —
Źródła nie starczą — spać nigdy nie będzie.
Wraca do kraju — żyje w ciemnym lesie,
Zawsze na barkach wór kamieni niesie,
Cel urągania i wstrętu i trwogi,
Jak w dzień tak w nocy przez ciernie i głogi,
Jęty szaleństwem wór kamieni niesie.
Jam zabił — krzyczy — zamordował srodze;
Padła, szeroko po jéj grobie chodzę,
Bracia kajdany, a ja dźwigam złoto;
Ciężkie to złoto! zostałem sierotą,
Ja, ja zabiłem, zamordował srodze.

A zgraja woła: kogoś zabił, kogo?
Bo wiedzą ludzie, czemu wierzyć mogą;
Śmieją się krzycząc: kogoś zabił Panie?
A jedno słowo, to jedno pytanie
Jeży mu włosy, serce ziębi trwogą.
Biegnie, ucieka, ucieka co siły,
A gdy ostatni głos echa odbiły,
Staje i słucha, słucha i w drzew szumie
Pytanie: kogo? znów słyszeć rozumie.
I znów ucieka, aż padnie bez siły.
Spłynął rok w przeszłość jeden, drugi, trzeci,
Daléj dziesiątek za dziesiątkiem leci;
Tak lat nareszcie minęło trzydzieści,
Zawsze zdrój szumi, zawsze liść szeleści,
Ojców pytanie powtarzają dzieci.
Aż raz Pan zamku nie wydołał trwodze,
Padł pod ciężarem na rozstajnej drodze,
Krew w piersiach grała, a zbielałe oko
W martwych powiekach łyskało głęboko:
Ja, jam ją, krzyczał, zamordował srodze.
Kogo? głos z góry uderzył o skały.
Kogo? — Ojczyznę — Ojczyznę, lud cały.
Ojczyznę — odgłos powtarzał daleki,
Powtarzał długo — trwać będzie na wieki.
Zdrajca już nie żył — przekleństwa zostały.
Krzyża wyciosać nie było mu komu,
Ze suchem okiem szedł każdy do domu.
Nikt mu nie wyrzekł: Niech z Bogiem spoczywa!
Nikt go ojczystą ziemią nie pokrywa;
Nie wart i ziarnka, kto sprzedał bez sromu.
Jak jego serce, tak zimne kamienie,
Co lat trzydzieści darły mu odzienie

Pokryły trupa. — Na mały stos zrazu
Każdy przechodzień rzucał głaz do głazu,
Aż się i spiętrzył, w grobowe sklepienie.
Za każdym rzutem na przeklęte łoże
Podziemnym jękiem zadudni rozdroże:
Jednak swój kamień dorzuca przechodzień,
Jednak mogiła powiększa się codzień,
Bóg tylko jeden umniejszyć ją może.





MATKA.



W piersiach trzy noże i w przepaść wtrącona,
Jeszcze oddycha, chociaż sto lat kona.
Kiedy czasami duch się w niéj roznieci,
Woła: Ratujcie! ratujcie mnie dzieci!
A na głos Matki każden biegnie, spieszy,
Nim zaczął dzieło, już się skutkiem cieszy,
Bo czuje w sobie miłość i odwagę,
I poświęcenia nie kładzie na wagę.
Ale niestety w szlachetnym zapędzie
Każdy się lęka, że nie pierwszym będzie,
Każdy ma sposób, jak zgoić jéj rany,
Każdy ma radę, w jakie objąć ściany.
I nad przepaścią już ciżba walcząca...
Jeden drugiego odpycha, potrąca...
Słowo po słowie, raz po razie leci,
A Matka woła: Ratujcie mnie dzieci!
A Matka woła: Jeśli wyrok Boga
Abym zginęła, niechże hańba sroga

Mojéj okropnéj nie powiększa męki,
Że raz śmiertelny z waszéj biorę ręki.
Najprzód z przepaści dźwignijcie powoli,
A potem o tem, co mnie zdawna boli,
A potem o tem, jaką pójdziem drogą,
Wasze wyścigi zbawić mnie nie mogą.
Blizko, daleko, nizko czy wysoko,
Wszystkich opłynie macierzyńskie oko,
Wszystkich zarówno przy sercu umieszczę,
Bądźcie wy w zgodzie, a nie zginę jeszcze.
Matki nie słucha rzesza gwarna, płocha,
Kłóci się o to, kto ją lepiéj kocha,
Aż duch z nieszczęsnéj nareszcie uleci
I sierotami pozostaną dzieci.





JESZCZE POLSKA NIE ZGINĘŁA.



Jeszcze Polska nie zginęła,
Zagrzmiało z nad Wisły;
Okowy prysły,
Oręże błysły,
Daléj do dzieła!
Polska niech żyje!
Niech wolność żyje!
Do broni! bracia, do broni!
Do broni, do koni!
Carów stopą kraj zdeptany
Krew moskiewska niech obmyje!
Polska niech żyje!
Niech giną tyrany!

Dzwon ludów gwałt bije,
Głos święty w świat goni:
Do broni!
Do koni!
Wolność niech żyje!
Powstańcie narody,
Wywalczym swobody,
Skruszymy kajdany,
Zwalimy tyrany.
Do broni!
Do koni!
Polska niech żyje,
Wolność niech żyje!
Żegnam cię żono! żegnam was dziatki!
Hej!... dajcie rumaka,
Daremnie głos Matki
Nie woła Polaka.
Nie płacz synu, ty krwi moja,
Jeszcze słaba twoja dłoń,
Ciężka jeszcze dla cię zbroja,
Ciężka przodków twoich broń.
Strzeż komory, pilnuj roli
Może kiedy Bóg dozwoli
Wstąpić braciom w domek nasz;
Wtedy wszystko, wszystko dasz.
Lecz jeżeli srogi cios
Na swych wiernych spuści Bóg,
Niech popiołu tylko stos
Znajdzie w Polsce Polski wróg!
Tu krzesiwo, tam łuczywo,
Teraz na koń daléj, żywo!

Puszczaj rękę... nie mocz łzami —
Bóg z Wami.

Wolno, wolno, białonogi,
Już do lasu mało drogi;
Patrz przed siebie,
Ja za siebie,
Tam wzrok leci,
Gdzie ta chatka;
Tam me dzieci,
Dzieci, Matka.

Jeszcze mi dzień nie zaświtał,
Już po strudze, już po lesie
Słowa polskie echo niesie:
Stój! kto idzie? głos zapytał,
Dech ustaje w mojem łonie,
Wzrok w ciemnocie tonie;
Chcę zoczyć tego co woła,
Myślę, że ujrzę anioła.
Stój! kto idzie? po raz drugi
Powtórzyły lasy, strugi.
Polak rzekłem... Bóg to przyzna.
Hasło? Ojczyzna!
Nie znam innego;
I jak swój swego
Jeden drugiego uścisnął
I łez strumień z oczu trysnął.
Uczuciem zwalczon padłem na kolana,
A dusza światłem jutrzenki oblana,
Przy wielkim świadku na niebie
Chrzest wolności wzięła w siebie.


Wtenczas z blizkich drzew
Wzniósł się święty śpiew:
Jeszcze Polska nie zginęła,
I kosa błysnęła
W ręku polskiego rolnika.
Do pierwszego dnia promyka,
O połysku drogi, święty,
Byłeś nadziei promykiem.
Tobą skróś przejęty
Z radosnym okrzykiem:
Polska niech żyje!
Wolność niech żyje!
Puściłem wodze,
Spiąłem ostrogą,
Już mnie na drodze
Widzieć nie mogą.

Witaj Zygmuntów stolico!
Naszéj chwały wieczna księgo,
Nową błyszczysz dziś potęgą;
Z twych warowni działa świecą,
Opasana śmierci wstęgą
I broniona wolnych siłą
Będziesz rajem lub mogiłą.

O widoku godny Bogów,
Naród dzielny mocą woli,
Wydobyty z jarzma wrogów
Oddycha z ciężkiéj niewoli.
O uroku wolności
W pierwotnym rozkwicie;
O ty serca nowe życie,

Życie męstwa, życie sławy,
O ty dziecinna ufności
W siły własne, w świętość sprawy,
W udział świata, w pomoc Nieba,
By cię pojąć, doznać trzeba.
Doznał Polak na swéj ziemi,
Gdy w nią uderzył kajdany obcemi;
Na pierwsze brzęku po skałach odbicie,
Całe rodzaje zmartwychwstać się zdały,
W odwieczne groby powróciło życie,
Z grobów pradziady na wnuków wołały:
Brońcie Ojczyzny piersią i żelazem,
Brońcie lub gińcie z nią razem!

Próżno bagnetem granica zjeżona
Jak męczenników korona,
Próżno kajdany Tulskie kują młoty;
Zewsząd młodzieży dzielne spieszą roty:
Przyszłości nie mierzą,
Na straże uderzą,
Za sprawę kochaną
W szeregach staną.
O widoku godny Boga —
Garstka mężnych, a ćma wroga.
Chciano jeszcze pokryć lodem
Wulkan zemsty, wulkan męstwa
Lecz naród chciał być narodem
Wołał śmierci lub zwycięstwa;
Rozdarły się w końcu boki,
Wybuchnęły zdroje lawy,
Ku Litwie parły potoki,
Łuną pałał bruk Warszawy.


Stami ramion w setnym zwrocie,
Płyną, płyną nurty wrzące,
Zatrzymują wrogów krocie,
Niszczą tysiące.
I nad Dnieprem i nad Dzwiną
Już z potoków rzeki płyną;
Jeśli Bóg nam dopomoże
Wkrótce jedno będzie morze.
Bóg odwrócił swoje oko,
Upadliśmy głęboko,
Ale we krwi naszéj, krwi co tak szeroko
Po świecie spłynęła,
Anioł pocieszyciel białe zmaczał pióro
I w księdze nadziei zapisał purpurą:
Jeszcze Polska nie zginęła!


1830 r.




PRZEKLEŃSTWO.



Przekleństwo, przekleństwo tobie
Wyrodny Synu ojczyzny,
Co rozlewasz po jéj grobie
Własnego serca trucizny.
Niepomny na jarzmo twarde,
Które braci wspólnie gniecie;
Głuchy na potwarz i wzgardę,
Co wróg wiecznie śle po świecie;
Ty z przybytku męstwa, chwały
Zgartasz tylko same śmiecie,
I z nich rozum twój schorzały
Brudne swoje wieńce plecie;

Te dramata, te powieści,
Gdzie się tylko zemsta mieści;
Żeś nie wzleciał tak wysoko,
Jak sięgało twoje oko;
Historyczne owe baśnie
Gdzie gwałt, ucisk, bratnie waśnie,
Głupia duma, podła zdrada,
Wieczny chaos bez przewodu,
Wizerunek niby składa
Upadłego dziś narodu.
Bezczelny trupów obdzierco!
Twe pazury w ziemi wiercą,
A jak chwycą jaki wątek
Drogich sierotom pamiątek,
Stroisz niemi twe upiory,
Żółci rozgrzanej igrzyska,
Gorączkowe dziwotwory,
I piętnujesz w nich nazwiska
Mężów cnoty, męstwa, sławy,
Co u steru naszej nawy,
Co u granic naszéj ziemi
Tyle wieków bez zawodu
Praw kościoła i narodu
Bronili piersi swojemi.
Pohańbione w tym sposobie
Cienie rycerskich postaci
Naszych polskich Antenatów
Przewlekasz po Matki grobie
I wleczesz na rusztowanie,
Mokre jeszcze krwią twych braci
Przed trybunał własnych katów;
Aż się wzdrygną sami kaci,

Aż w ich łonie dech ustanie,
Aż powtórzą cicho w sobie:
Przekleństwo, przekleństwo tobie.
Idź, idź w siedlisko oświaty,
Rodu twego śpiewaj zbrodnie,
Rzucaj klątwę na twych braci;
A w kim serce bije godnie,
Ten ci wzgardą pieśń zapłaci.
Ale idź i w dzikie światy,
U Hurona siądź ogniska;
Powiedz, żeś jest z téj rodziny,
Którą obdarto z nazwiska;
Któréj rozprószone syny,
Jak jesienny liść dębowy,
Od krainy do krainy
Pędzą z wichrem gdzieś w świat nowy;
Powiedz, żeś wieszcz téj rodziny,
Że śpiewasz Ojców przewiny,
Ojców błędy, Ojców zbrodnie;
A twój Huron niezawodnie
Twarz i oczy ci zapluje
I w lasy psami wyszczuje,
By nie ściągnąć gniewu Bogów,
Że dotknąłeś nogą progów,
Gdzie Ojców świecą mogiły,
Gdzie duch Ojców z mgłą wieczorną
Nad zagrodą się zawiesza,
I osłania i pociesza,
A użycza wnukom siły
Nigdy nie zbaczać z tej drogi,
Co im ich wskazały Bogi.

I co przez obcych wyklęte,
Miałożby sercem być wzięte?
Między braćmi, między swemi?
Tu gdzie gniazd naszych szczyt krwawy
Wśród pomników naszéj sławy. —
Przy wiary naszéj ołtarzach,
Na rodzin naszych cmentarzach,
Na téj łzami zmokłéj ziemi,
Naszéj polskiéj, drogiéj ziemi.
Wstrzymaj się, o wstrzymaj wściekły!
Jeśli czucia do kropelki
Z twego serca nie wyciekły,
Jeśli srom w niem nie zgasł wszelki,
Wstrzymaj się, o wstrzymaj wściekły!
Nie ciskaj dla swéj korzyści
Iskry zemsty nienawiści
Między dzieci jednéj matki,
W ich jedności sił ostatki;
Szanuj, szanuj miłość bratnią,
Sierot spuściznę ostatnią;
Nie wzruszaj tego sklepienia
Co ostatni łuk rozpina,
Pod którem szuka schronienia
Zewsząd ścigana rodzina,
Pod którem niegdyś w dzień dany
Do wielkiéj uczty zasiędzie;
Nie wzruszaj sklepienia zdradnie,
Bo jeden kamyk wyrwany,
Co święte wzruszy krawędzie,
Na twą duszę ciężko padnie,
A wieczność powtarzać będzie

Na zapiekłym twoim grobie:
Przekleństwo, przekleństwo tobie!





ODEZWA.



Dopókiż to płakać głośno
I utyskiwać będziecie?
Dopókiż pieśnią żałośną
Litości żebrać po świecie?
Kiedy nagle drgnie w boleści
Dąb toporem uderzony,
To jak burza zaszeleści
Od korzenia do korony;
Kiedy z wieńców się obnaża
I stuletnią głowę skłania,
Nie wzbudza politowania,
Ale trwogę wkoło wraża.
A gdy nareszcie upada,
Druzgocze wszystko, co sięga,
I grzmotem światu powiada,
Że ginie jedna potęga.
Nie, nie płakać wam przystoi,
Wam przemocą powalonym,
Powalonym, nie zgniecionym;
Płacz Wasz zbójców nie rozbroi,
Nie powróci wam wolności.
Biada temu, biada, biada,
Który oprócz do litości
Innych praw już nie posiada.

Lepiéj zginąć bez udziału,
Jak jałmużną mrzeć pomału,
Tą jałmużną, którą z trwogi
Rzucą czasem nam pod nogi. —
Nie łzy lejcie w serca synów,
Ale lejcie żółci zdrój,
Zaród przyszłych mściwych czynów
Za swe krzywdy, za kraj swój.
Lejcie nawet jad wścieklizny,
Niech nim kiedyś pryśnie serce,
Byle wprzódy na wydziercę
Wyzionęło swe trucizny. —
Trenów waszych tkliwym głosem
Nie zmiękczajcie hartu duszy,
Owéj zbroi w walce z losem,
Którą ludzka broń nie skruszy,
Żadne zdrady nie zabierą.
Jakby we łzach hart rozpłynął,
Wtenczasby, wtenczas dopiero
Raz na zawsze naród zginął.
Jak cień zamordowanego
U łoża mordercy stoi,
Włosy jeży, czoło znoi,
I nie budząc uśpionego
Jedną tylko mocą trwogi
Porywa, stawia na nogi,
A potém na klęczki ciska,
I przez usta snem sklejone
Pacierz z duszy mu wyciska. —
Tak to suche wasze oko
Groźno na wroga zwrócone
Niech w łono sięga głęboko,

I przeczuciem krwawéj spłaty
Podłą duszę drze na szmaty.
Nie płaczcie, nie płaczcie głośno,
Ani téż pieśnią żałośną
Kołatajcie do serc ludzi;
Płacz niegodny, żal daremny
Dziś rozczuli, jutro znudzi.
A jeżeli słowo skargi
Prze się gwałtem z waszéj wargi,
Niechże głucho, groźno szumi,
Jak ów straszny huk podziemny,
Co lud słyszy nie rozumie,
Lub rozumie tylko tyle,
Że nadejdą kiedyś chwile,
Kiedy ogień drąc powłoki
Buchnie słupem pod obłoki,
Potem padnie na tę ziemię
Gdzie zaległy jéj złodzieje,
I padalcze całe plemie
Kipiącą lawą zaleje.





PIEŚŃ NASZA.
1814 r.



Pośród nieszczęść dopełnienia,
Jak wśród walki wściekłéj wrzawy,
Znośmy mężnie trud, cierpienia
Dla Ojczyzny i dla sławy!

Tracąc Polskę nad Sekwaną
Srogich przeznaczeń igrzyskiem,
Łączmy stałość niezachwianą
Z chlubnem Polaka nazwiskiem.
Szybko szczęścia chwile przeszły,
Szczątki tylko rot i znaków
Świadczą smutnie byt nasz przeszły,
Świadczą nadzieję Polaków.
Wzięła nam ją w mężów gronie
Moc wyroków zawsze sprzeczna,
Wszystko jeszcze czas pochłonie,
Miłość kraju tylko wieczna!
Broń na ramie!... Orły górą!
Pożegnajmy bratnie groby;
Głucho, głucho i ponuro
Bijcie bębny marsz żałoby!
Broń na ramie! Marsz Polacy,
Powracajmy do Ojczyzny;
Tak czcić będą w nas rodacy
Męstwo, stałość i te blizny.
Głucho, głucho i ponuro
Bijcie bębny marsz żałoby,
Nieśmy Orły nasze górą;
Złożym w Polsce w Ojców groby.
Może kiedyś znowu wzlecą,
Srebrnem piórem w świat zaświecą:
Nie zaginie Polska stara!
W sercu wola, w Bogu wiara!





ODLUDEK.



Tak jest! nie lubię ludzi, mnie nie lubią ludzie,
Idziemy z sobą w życiu zawsze jak po grudzie,
Trącamy się łokciami, tłuczemy głowami —
Na cóż guzów!... Sam pójdę, a wy idźcie sami,
Ale raz jeszcze szczerze powiem, co mnie gniecie;
Nie wiele mi pomoże, ale ulży przecie:
Otóż nie lubię mędrków, marzycieli dumnych,
Więcéj zarozumiałych, niż w rzeczy rozumnych.
Półmędrek, jest to droga dopiero w robocie:
Nie miniesz, wywalisz, lub ugrzęźniesz w błocie.
Wielcy mężowie wznoszą pochodnie oświaty,
Otwierają czasami wiedzy skarb bogaty,
Ale czyż każdy promyk padł w serce człowieka?
Czyż się nad nim stopniowo rozciąga opieka,
Któraby wskazywała, gdzie jest prawa droga,
Co wiedzie acz po cierniach przed oblicze Boga?
Nie!... tysiąc razy nie! Ciemno na tym świecie;
Barbarzyństwem wy mędrki chełpliwie zowiecie,
Gdzie wysoko sterczące nie dymią kominy,
Ale niebarbarzyństwem, gdzie świętość rodziny
Pod cyniczną rozpustą splugawiona padła,
Gdzie czoła zakrywają klejnotów błyszczadła,
Gdzie hańbą okupiony zbytek się rozpiera,
Bez wiary i nadziei żyje i umiera. —
Nie — to jest sztuczne światło, fałszywa oświata,
Która duszy nie wznosi, ale ją przygniata.

Nie zmylą huczne race, co pod Nieba lecą,
Bo i ferment rozkładu świeci także nieco,
Bo krocie kroci szczytów zmienionych w zwaliska
Świadczą, jak w dziełach ludzkich zagłada jest bliska.
Dla tego nie chcę, stronię, nie lubię tych ludzi,
Których rozum przewrotny nierozumnych łudzi. —
Wszystko dziś tylko pozór, w nim zysk, zaszczyt, chwała,
Z duszy uleciał motyl, poczwarka została.
„O nadto czarnéj barwy rozciągasz po świecie,“
Powie mi optymista przy sutym bankiecie,
„Tak jest, tak zawsze było od początku świata,
„Mądre, głupie, złe, dobre ciągle się przeplata.
„Co myśleć nad zagadką, któréj nikt nie zgadnie?
„Koniec końców świat stoi, nigdy nie przepadnie.“
— Przepadnie, nie przepadnie, to jest w Boskiéj woli,
Ale w ludzkiem mrowisku, co w doli, niedoli,
Piętrzy się całe wieki, a nim w szczycie stanie
Znowu grudka po grudce zsuwa się w otchłanie.
Rzućmy po naszym kraju, rzućmy czystem okiem;
Powiedzmy — w górę czy w dół spiesznym idziem krokiem.
Niemiec chytry nie zdobył, lecz podrył kraj wolny,
A głupi swéj zdobyczy utrzymać niezdolny.
Nie miał innéj podpory dla wątłéj budowy
Tylko wieczny sił rozbrat i ucisk częściowy;
Wzbudzał zawiść, nienawiść, a mądrym obrotem
Nagradzał cudzym kosztem i obdzierał potém.
Kościoły przeistacza w koszary, więzienia,
Plebanów wiejskich w gąbki parafialne zmienia...
Tam jak u kratek giełdy walka uporczywa,
Lada grosza ten broni, a tamten wyrywa...

Czy dziewosłąb pijany, czy wdowa stroskana
To całuje po rękach, to ściska kolana,
Prośba słuszna, niesłuszna, na nic się nie przyda —
Odpowiedź: Daj! A nie masz, to pożycz u żyda.
I potem taki kapłan wchodzi na ambonę...
Lecz słowa na zamknięte już serca rzucone;
Baby płaczą z nałogu, lud zaś świadom rzeczy
Księdza łączy z religią i obom złorzeczy;
A na domiar zepsucia trwożni Machiawele
Rzucili w chwiejne ważki bratobójcę Szelę;
I kiedy mu za mordy bezpośrednio prawie
Nagradzano sowicie przez nowe bezprawie,
Wtenczas motłoch uwierzył, że krew i pożoga
I nadal do swobody jak najkrótsza droga.
Teraz już obrachunków nadchodzi godzina,
Teraz Ideologów strwożona drużyna
Jakby w somnambulizmie po gzymsach się drapie,
Chce chwycić jakieś światło a cień tylko łapie.
Rozlicznych Rosynantów próbuje, dosiada,
Lecz wszystkie narowiste i ze wszystkich spada...
A stary Centrał wprawdzie powolny nie bryka,
Ale robi bokami, ciągle się potyka
I lada chwila biedak wśród germańskiéj drogi
Z całem swem ministerstwem stojąc zadrze nogi.
Lecz Hosanna! Myśl wielka! Wstanie świat zachwiany:
Złodziejom w kryminałach zdejmują kajdany!
To równouprawnienia zasadę uświęci,
Bo tyle możnowładców, tyle Excellencyi
W finansowéj arenie nie spętanych chodzi...
Czemuż małym zaprzeczać, co się wielkim godzi?

Odetchnął G.... z H.... i U.... z L....
Trzeba zacząć rachunki choćby tylko zerem...
I znów stanął Rosynant tym razem skrzydlaty,
Któremu dano nazwę ludowéj oświaty.
Oświata! wielkie słowo... lecz z deszczem nie spada,
Szerzy się z kropli — w kropli barwa i zasada;
W nocy tylko pioruny czasem połysk dały,
Ale jutrzenka zwolna zalewa świat cały.
Rozpuszczono po kraju belferów tysiące;
Nauka tychże chłodna, żołądki gorące,
Aby z nędzy i głodu nie zmarnieli w szkole,
Niezgody i pijaństwa muszą zasiać pole.
I z jakiejże wszechnicy wyjdą te latarnie?
Czy zastępców dostarczą klubowe piwiarnie,
Które już z abecadłem dziatwę żebrać uczą,
A potem butną młodzież paszkwilami tuczą?
Czy te szaleńce, których nihilizm żywiołem,
Co świątynie miedzianem rozwalając czołem
Pędzą w życie na oślep, pędzą bez wędzidła;
Gdzie pociąga rozpusta i chciwość obrzydła?
Kraj pod zgangrenowanym obczyzny naciskiem
Staje się coraz więcéj szaleństwa igrzyskiem.
A gdy rozterki siły rodzinne rozwiodły
Małpiarstwo leje błędy w zagraniczne modły.
Scena co odźwierciadla paryskie nałogi,
Powiększonym refleksem pcha je w nasze progi.
Tam wszystko jest komedyą — a ta nic nie warta,
Gdzie nie działa frajerka pod tarczą benkarta;
Gdzie stare zalotnice i stare gamraty
Nie chełpią się rozpustą spełnioną przed laty.
Szerokie pole zbrodni, ale wązka ścieżka,
Tam gdzie obok śmieszności dobroduszność mieszka.

Tak Sandy i Dumasy w półświatowéj szkole
Wzgardzie związków małżeńskich uprzątają pole;
I kiedy co dzień wiarę obrzucają błotem,
Jakże dziwić się dzieciom, jeśli dzieci potem
Zgadując, kto był ojcem, a czem była matka
Gardzą błogosławieństwem dziadka i pradziadka,
Aż zasady Hugonów przyswoją nam Muzy,
Obory dla podrzutków, dla matek zamthuzy.
O nie, czarno nie widzę, ja nie pessymista,
Może też z naszych gruzów ktoś kiedyś skorzysta;
Może z tych Herkulanów odgrzebie ołtarze,
Ale ja krom nadziei wszystko dziś przemażę:
Nie nęcą oświetlone zachodu kupole,
Ja teraz barbarzyństwo Czarnogórców wolę;
Gdzie, jeżeli zbójeckie uderzą mnie groty,
Zginę, ale bez wstrętu do własnéj istoty.
„Ale hola! powróćmy z zachodu i wschodu
Do naszéj biednéj ziemi, do naszego grodu.
Tu radnych panów grono nie patrząc pod stopy
Na polityczne gwiazdy zwraca teleskopy,
Albo popularności szuka w dzień ze świecą,
Albo na Bucentaurze bierze ślub z ulicą.
Rozsądek zamilkł w sejmach przed trwogi obliczem;
Dowcip, albo szał zdradny, reszta wszystko niczem.
Tymczasem powódź sunie, coraz bliżéj brzegu,
Jak cień cicha i jak śmierć niewstrzymana w biegu;
Tymczasem żydowszczyzna, co szła chylcem, skośnie,
Z pijawki już padalcem, w konstryktora rośnie;
Radykalizm nie zajmie historycznych szyków,
Ale zajmie frymarstwo przekupnych dzienników. —
Dziennikarstwo po części w kole się obraca,
Każdy swój kąsek chleba trucizną opłaca,

Fałsz jego w różne larwy i stroje bogaty,
Najświętsze w danym razie przyodziewa szaty;
Jak Wampir po nad śpiącym chłodnem skrzydłem bije,
Póki mu krwi do kropli z serca nie wypije.
Tak fałsz przemawia w imie ludzkości i wiary,
A zarzewiem piekielnem dmie w swoje fujary.
Każdy dzisiaj w Chrystusie nazywa się bratem,
A każdy dla rozrywki gotów zostać katem.
„Obym był — wołam w puszczy — fałszywym prorokiem,
Postęp nasz spiesznym w otchłań postępuje krokiem.
Duch czasu, ale zły duch, zewsząd teraz wieje,
Zakłada w całym świecie piekielne koleje,
Głupota ludzka kopie, ciągnie ciężkie kary,
A czarci kują szyny, dostarczają pary,
I pociąg o stu wozach jak piorunem leci,
Sześć ma głównych przystanków, w nocy zdala świeci:
Rozpusta, chciwość, zawiść, fałsz, zdrada i zbrodnia
Z domu rusza wieczorem... w piekle staje do dnia...
A że jest czarne piekło nie ma wątpliwości,
Bo gdzieżby nasz duch czasu umieścił swych gości.





KOMARY.



Co tu komarów, o mój miły Boże!
Krwi gdyby było, wypiłyby morze.
Owa giełdzistów rozjuszona rzesza,
Co trutki rzuca i sidła rozwiesza,

Mistrze frymarki żelaznych kolei,
Co dla ojczyzny własne brzuchy tuczą,
Bratnie młokosy kwiecistych nadziei,
Co z abecadłem już się żebrać uczą;
Apostołowie mniemanéj oświaty,
Których sumienie w stosunku zapłaty,
Owi codziennych fałszów nowiniarze,
Owi krytyki ciemni bakałarze,
Kałem ciekąca kronikarska tłuszcza,
Co oprócz jadu nic z siebie nie puszcza;
A nadewszystko wydobyte z brudu
Owe fałszywe opiekuny ludu,
Co to bezczelnie, łotry bez czci wiary,
Szerzą wściekliznę, aby potem darmo
Krwi splugawionéj nasycić się karmą;
Wszystko to, wszystko zgłodniałe komary,
Co nas tną ciągle, piją krew bez miary.





DO TEOFILA LENARTOWICZA.



Sniło mi się, żem przeszedł Jnkermańskie wzgórza,
Wstępowałem po trupach w okopy, przedmurza...
Na trupach stałem — we krwi brodziłem głęboko,
A serce moje zimne, z łez wyschnięte oko,
Patrzało na zniszczenie, tak straszne zniszczenie,
Jak gdyby szatan rozparł podziemne sklepienie
I wściekłą tu wyrzucił potępieńców tłuszczę,
By ród ludzki wytępić, świat przemienić w puszczę.

Nisko, nad czarnym grodem, nad powierzchnią mroźno;
Zawisła chmura płowa nieruchomo, groźno;
A fale raz po razie bijąc głucho w skały
Przedzgonne pulsa światu objawiać się zdały.
Myślałem, że ostatniem było życie moje,
I śmiałem spytać Boga, czemu jeszcze stoję?
Czemu ta grudka ziemi pod memi nogami
Krwią i łzami zamokła, ciężka przekleństwami,
Czemu już raz w otchłaniach morskich nie zatonie?
Czemu już raz pożarem piorunów nie spłonie?...
A wtem — głos, głos fujarki przeleciał doliny,
Fujarki, z naszéj, polskiéj wyciętéj wierzbiny,
Co oddech swéj prostoty tak czysto, tak szczerze,
Niesie po nocnych rosach, jak tęskne pacierze; —
I zapłakałem głośno — a pociecha błoga
Wstąpiła w serce moje, wzniosła myśl do Boga.
Takim był sen — sen tylko — lecz czemuż zbudzony
Słyszę jeszcze w cierpieniu łagodzące tony?...
Ach wiem, teraz pamiętam, one mi się nie śnią,
To tyś mnie wczoraj twoją ukołysał pieśnią,
Co oddechem prostoty, tak czysto, tak szczerze
Budzi nadzieje serca i serca pacierze.
Dzięki ci za nią — dzięki! — Droższa kropla wiary,
Jak losów na téj ziemi promieniste dary;
Ona po krwawym świecie zawsze czysta spływa,
Wznosi się nad zwaliska i w Bogu spoczywa.


1855 r.




DO JENERAŁA JÓZEFA ZAŁUSKIEGO.



Nad grobem braci, przyjaciół, kolegów,
Męstwa i sławy zawiesiłeś wianek,
Przed nim uklękną ostatki szeregów,
W nim dla nich życia zawoni poranek.
Jak głos rzucony w bezludne zwaliska
Wraca samotny obiegłszy do koła,
Tak kiedy serce kolegów zawoła,
Pamięć już tylko powtarza nazwiska.
Już za granicą wspomnień i pamiątek
Coraz nam ciszéj, coraz puściéj w życiu,
Gdzieniegdzie tylko jak kłos w gradobiciu,
Z proporcem w ręku stoi jeszcze szczątek.
Lecz w kłosie ziarno nie może pójść marnie,
Padnie powoli na ojczystą ziemię
A w Bogu wiara i w ziemi i w ziarnie,
Polskich ułanów nie zaginie plemie.





STARY UŁAN.



Jak raz biało, raz czerwono
Nasz proporzec mignie w oku
I zafurczy pieśń szaloną...
O potęgo! o uroku!

Precz z pod ramion kule moje!
Czapkę, pałasz, chwytam skoro,
Już o własnéj sile stoję...
Niech podagrę diabli biorą!
Hej! Ułany! szczęść wam Boże!
Wsadźcież i mnie na rumaka;
To mi krzesło, to mi łoże
Dla żołnierza, dla Polaka.
Czapkę na bakier nacisnę,
Aż zaszumi białe pióro,
Wąs podkręcę... szablą błysnę,
Niech podagrę diabli biorą!
Kiedy pod Napoleonem
Nasz Książe Józef dowodził,
Sława biła wielkim dzwonem,
Aż świat cały z nami chodził.
Wtedy w krwawem wrogów mrowiu
Lanca była mi podporą,
Kulim nie znał jak z ołowiu —
Niech podagrę diabli biorą!
Zaśpiewajmy, hej ułany!
„Jeszcze Polska nie zginęła“
Razem, zgodnie, jak organy,
Kiedy chwalą boskie dzieła!
Człowiek w górę wzrok zatrzyma,
A koń furknie, pójdzie skoro,
Niech nam żyje pieśń rodzima,
Niech podagrę diabli biorą!
Żyłem, zginę z ułanami,
Niech mi trąbka w szczęku broni
Między braćmi, między wami,
Mój ostatni marsz zadzwoni,

Niech się ze mną, co chce, stanie,
Przyjmę z skruchą i pokorą,
Ale kule... w piec Mospanie,
Niech podagrę diabli biorą!
Hola! hola! Towarzysze,
Już za późno... próżne chęci,
Serca w sobie już nie słyszę,
A po kościach świder kręci.
Szczęść wam Boże! idźcie dzieci,
Bądźcie Matki Wy podporą;
Nie dla mnie słońce już świeci,
Niech podagrę diabli biorą!





DOKTOROWIE.



Wielkich ludzi w tych czasach jak grzybów po słocie;
Jest niczem, chce być wszystkiem takich mamy krocie.
Ten co czapkę doktorską na uszy naciska,
Zaraz stawia drabinkę, co aczkolwiek niska,
Ma jednak swoje szczeble i po nich się drapie;
Gdzie? nie dba, byle wyżéj, co złapie, to złapie.
Prezesowstwo mu pachnie, chociażby ludowe,
Syndykat jaki taki podniósłby mu głowę
Sekretaryat korzystny, zawsze tam coś kropnie;
Ale acz nieznaczące, przecie to są stopnie;
Potrzeba je zdobywać, jakąkolwiek drogą.
Ha! można świat oświecić choćby i pożogą.

Możnaby jak meteor nad Pełtewą błysnąć,
Ale do profesoryi ani się docisnąć.
Jeden Doktor dziesięciu krok w krok idzie w tropy,
A na plecy mu z tyłu skacze ich z pół kopy.
Fraszka! Doktor w ratuszu będzie miał odczyty,
Ma w zanadrzu pomysłów palnych skarb obfity;
Ale słuchaczów skąpo, zwłaszcza za opłatą.
Nie straci wszakże głowy, znajdzie sposób na to;
Podszyje się pod piękne, dobroczynne cele,
Część czystego dochodu dostaną w udziele
Wszelkie bratnich pomocy rozwarte karbonki,
Liczne szkółki ludowe, ludowe ochronki.
Jakże odmówić datku, lubo ciężkie czasy,
Pod naciskiem sumienia, i pogróżką prasy.
I sala napełniona, publiczność zasiada,
W głębi puszczonych gratis stanęła gromada;
Szmer powoli ustaje i cisza głęboka —
Doktor napił się wody, ogień błysnął z oka,
Świętą patryotyzmu osłonięty togą,
Najprzód zwykłą przewódców zapuścił się drogą,
Wydrążał kommunizmu nieprzejrzane nóry,
Podkopywał odwiecznych fundamentów mury,
Chciałby skruszyć sklepienia dziejowéj budowy,
Chciałby w pomost ułożyć feudalne głowy;
Chciałby wszystkie pomniki wysadzić w powietrze;
Tak jest! — rzekł — przyszłość przeszłość niech z kretesem zetrze.
Stypendyści przyklaśli za dowód wdzięczności
Młodego pokolenia za dary przeszłości,
Za pośmiertne na przyszłość wytknięte koleje,
Za ten ich kawał chleba i chleba nadzieje.

Natenczas oklaskami Doktor rozogniony
Uderzył nagle w lutni zardzewiałe strony,
Śpiewał błędy ojczyzny, narodowe wady,
Szlachty jarzmo żelazne, możnowładców zdrady;
Śpiewał rycerskiéj Polski zasłużone klęski
A teraz terroryzmu argument zwycięski
I znowu nagle z ody wracając do prozy,
Wyrzucił taką bombę przekleństwa i grozy,
Że twórców i obrońców narodowéj chwały
W odwiecznych swych mogiłach popioły zadrżały.
Doktor skończył swój odczyt... i wystąpił z koła,
A gawiedź przyklaskuje, gawiedź za nim woła:
To dusza nowéj Polski! Gwiazda promienista,
To radykał niezgięty, anticentralista!
Ten albo oswobodzi młody świat i siebie
Albo we krwi i gruzach ojczyznę zagrzebie!
Hola! hola, Doktorze! szczerze czy fałszywie
Mętny ferment od spodu rozlałeś po niwie,
Zdobyłeś popularność; wszystko figi, migi,
Na wiedeńskich bezdrożach właściwe wyścigi;
Wiedeń to targowisko urzędów, honorów,
Gniazdo ideologów, ojczyzna Doktorów,
Co czterdziestego szóstego, w wiekopomnéj chwili,
Mordy ofiar niewinnych potrzebą zrobili.
Niemcom wolno niemiecką Lotaryngią wcielić,
A zbrodnią było Polski polską nędzę dzielić;
Wiedeń dziś magnesowéj pozbawion iglicy
Podnosi o północy latarnią bez świecy
A ludy słysząc tylko germańskie bełkoty,
Nie mogą nic zobaczyć, prócz nocnéj ciemnoty.
Im więc krnąbrniejszy stepów wychowaniec dziki,
Tem w dworskiéj ujeżdżalni cenniejsze wybryki;

Ciepła stajenka, cukier, doborowe ziarno,
Wszystko to zrobi wkrótce opozycyą marną;
Już się daje ugłaskać, już grzbietu ugina,
Ba! nawet już pod jeźdźcem z partesów się spina;
A jak gabinetowe zapachnęły progi,
Nie wierzgnął ani razu pod pchnięciem ostrogi.
O Doktorze! Jeżeli w głębiach twego łona
Narodowość nie żyje, jak matka rodzona,
Może gdzieś w dostojeństwach u szczytu zasiędziesz,
Ale synem Ojczyzny nie jesteś, nie będziesz.


10 Marca.




BIADA.



Tak czy siak, źle wszędzie,
Nawet gorzéj będzie,
Bo się pchamy sami
Do góry nogami,
Byle nam dziś dano
Liberałów miano.
Drogie samorządy,
Droższe jeszcze sądy,
Te włościańskie banki,
Bankructwa poranki.
Te szkółki ludowe
Mieć będą budowę...
Ale kto się spyta
Co profesor czyta?

I czego gmin słucha?
Czemże wzmocni ducha
Ta belferów tłuszcza,
Co z klubu wypuszcza
Na podłe rozboje
Os zatrutych roje.
Ot, tak, tak, wszystko wspak,
Bo przez zwrot zwichnięty
Głowy poszły w pięty.





KANDYDACI.



1. Sprawozdawca.

Rodosław, Polak z dziada pradziada,
Prawy, rozumny, stokrotnych przymiotów,
Spokojność zawsze nad wszystko przekłada;
Dla niéj poświęcić jest majątek gotów.


Chór nadpowietrzny.

Myśleć: Nie, a mówić: Tak,
Cywilnéj odwagi brak;
Zawsze złe podwaja czas,
Kto złemu nie idzie wbrew
Im daléj w las
Tem więcéj drzew,
Tak, tak
Odwagi brak! —


2. Sprawozdawca.

Pan Postępowicz, co było to zgasło —
Naprzód! Naprzód! jego hasło.


Chór nadpowietrzny.

Sprzedał wieś jednę, stał się liberałem,
Zmarnował drugą, stał się radykałem;
Jak mu giełda nie dopisze,
Do komuny się zapisze;
Od łyczka do rzemyczka,
Od łyczka do rzemyczka.


3. Sprawozdawca.

Pan Czubek; za kratami był kilka miesięcy.
Dla Ojczyzny trzebaż więcéj?


Chór nadpowietrzny.

Z niczego znakomitą chciał zostać osobą,
Konspirował z samym sobą;
O przyszłym składzie narodów
Pisał wierszem, pisał prozą
Aż nareszcie skończył kozą.
Dla braku dowodów,
Wszelkiego rozumu pono,
Prędko z kozy wypuszczono.
Wszedł szaleńcem,
Wyszedł z wieńcem,
I jest z wieńcem
Szaleńcem.


4. Sprawozdawca.

Pan Purchawka z niczem w dłoni
Z duchem czasu zawsze goni.


Chór nadpowietrzny.

Popularność zdobyć chciał,
Na ogierze ruszył w cwał,
Lecz w pół drogi kozła dał,
A zabrawszy guzów kram
Skąd wyjechał wrócił tam,
Jak i kiedy, nie wie sam,
Nie wie sam.


Marszałek.

Biurokraci, Demokraci,
Socyaliści, Nihiliści,
Chytre popy, głupie chłopy,
Niemcy zgniłki, a my piłki,
W takim składzie, w takiéj radzie
Sam Salomon, głowa głów,
Takby zgłupiał, jak nasz Lwów.


6 Lipca 1871.




WYBORY.



Cóż oznajmi wybór bliski,
Kto najwięcéj głosów skupi?
Ow rozumny, ale ślizki,
Ten poczciwy, ale głupi,

Ow ubogi, ten bogaty;
Wszystko to jedno w istocie,
Biały, czarny, czy srokaty,
Musi myśleć o przewrocie,
A przewrotu nic nie wstrzyma,
Na to człowiek siły nie ma.
Bo ruch życia jest objawem,
Życie światów Boskiem prawem.
Wyznajmy zatém w pokorze,
Że inaczéj być nie może.





JAKOŚ TO BĘDZIE.



Wzrosłeś w błogosławionéj ojczystéj krainie,
Gdzie to mlekiem i miodem, jak mówią, zdrój płynie;
Wzniosłeś świętéj Wiary warownie wspaniałe,
Tobie hymny śpiewały pokolenia całe;
Wspierałeś własnem mieniem i broniłeś siłą,
W twojéj duszy niecnoty i plamki nie było;
Ale często niestety swoim byłeś wrogiem,
Zuchwała lekkomyślność stała się nałogiem;
Na ościerz twego domu rozwarłeś podwoje,
Pasożytnych przyjaciół obsiadły cię roje;
Zbytek, wystawność miejsce gościnności wzięły,
Po nich pycha i duma jak powój się pięły.
W cieplarniach obce kwiaty w chwast się wyradzały,
A rodzinne obszary odłogiem leżały.

Z ręki, co sieje dary szczodrze i paradnie,
Jeśli jéj nie zasilasz, nic w końcu nie padnie.
Gdy się nad tobą nieba zakryły na chwilę,
Mówiłeś: Miną chmurki, jak minęło tyle.
Puszczałeś swoję łódkę bez steru i żagli;
A kiedy już przezorność do powrotu nagli,
Niepomny skał podwodnych i wirowéj fali
Rzekłeś: Jakoś to będzie, i płynąłeś daléj.
Tymczasem zaś sąsiedzi, niegdyś przyjaciele,
Rośli w mądrość, zamożność, lecz i w chytrość wiele,
Silni i skłonni teraz do pieniackich sporów,
Jeden żądał od ciebie ponadbrzeżnych borów,
Drugi litych kopalni, kawał stepu trzeci,
Oddawna powiązane rozstawili sieci.
Bezczelną napaść zwykle odpiera się siłą,
Lecz strwonionych w nieładzie sił już dziś nie było;
Jednego z trzech przeciw dwom wezwałeś obrony,
A obrońca najpierwszy stanął z drugiéj strony;
Obdarto cię, złupiono, wszyscy byli w zgodzie,
Ale dla tego mądrym nie byłeś po szkodzie
I znowu w swojéj łódce, którą burza niosła,
Mówiąc „Jakoś to będzie“ — drzémałeś u wiosła.
I w rzeczy było jakoś, ale jakoś gorzéj,
Złe pędziło szalenie, coraz, coraz sporzéj,
Aż nareszcie niewoli chwyciły cię kleszcze,
A jednak, jednak całkiem nie zginąłeś jeszcze;
Ale, jeśli na obcym stawać będziesz targu,
Jeśli sam się nie zbudzisz z wiecznego letargu,
Nie odzyszczesz ufności silnéj w samym sobie,
Jeśli w bezwładnéj zawsze zostaniesz żałobie,

Wtenczas czeka cię tylko ponura budowa,
Na któréj ciemnéj bramie wyryte te słowa:
Hospitale incurabilium.





WET ZA WET.



Cóż to, Panie sąsiedzie? jakaś kwaśna mina?
Czy ci literatura przykrzyć się zaczyna?
Niech ją tam licho bierze, tę literaturę,
Co mi, jakby z węgorza, żywcem ściąga skórę;
Oprócz nieprzyjemności nic mi nie przyniosła;
Lepiéj było jakiego chwycić się rzemiosła.
Wprawdziem nauk nie skończył, nie czytałem wiele,
Ale moi koledzy, szkolni przyjaciele,
Wierutne niedołęgi, wierutne a przecie
Doszli do niejakiego rozgłosu po świecie.
Czemuż nie miałbym zrobić, co oni zrobili?
Wszakże, jak mówią, święci garnków nie lepili;
Chciałem więc lepić śmiało — lecz w jakim zawodzie?
Trzeba było przed wszystkiém myśleć o nagrodzie.
Głupie dzieła spieniężyć tacy tylko mogą,
Co już w literaturze jedną stoją nogą;
Teatr ma często nadto tandetnych towarów,
A Igiel[4] nie chce wierszy za paczkę cygarów.

Wszystko to rozważywszy w sumiennym sposobie
Publicystykę w końcu mogłem wybrać sobie.
Bo to w publicystyce, téj ola putrydzie,
Gdzie nonsens przy logice, fałsz przy prawdzie idzie,
Można zwracać, a wszystko ma już swoję cenę;
Więc nieukom wyborną otwiera arenę.
Zacząłem od kroniki nieświadom z początku,
Szukałem zawsze prawdy choćby tylko wątku;
Łowiąc ciągle nowinki, twardy bruk ścierałem,
Ale za artykuły na buty nie miałem.
Prawda, rzecz to jałowa, mało ją kto czyta,
Byle się rozciekawił, o resztę nie pyta.
Zacząłem kłamać trochę i zaraz szło lepiéj;
Kłamałem więcéj — patrzcie, garnek mi się lepi,
A gdym chwycił za błoto mierząc jak najwyżéj,
Stanąłem już na nogach, szczęścia coraz bliżéj,
Tak, że wziąwszy na lichwę, mogłem z własnéj ręki,
Wydawać tygodniowo dzienniczek maleńki.
Chciałem na wzór paryski, by zwiększać dochody,
Tak nazwany tam Chantage tu wcisnąć do mody;
Ale świat nasz jest teraz za cyniczny na to,
By skandalu unikał za pewną opłatą.
Chciałem znów, jak wiedeńskie dziennikarstwo całe,
Sprzedawać przedsiębiorcom klątwę lub pochwałę,
Ale kogo wiedeńskie wyssały pijawki,
Ten u nas rzecz roztrząsa chyba dla zabawki.
Ograniczony zatem na méj własnéj sile
Już mi tylko finalnie zostały paszkwile.
Plułem ciągle morałem, honorem, ojczyzną,
Ale kąsałem wściekle, bo żyłem wścieklizną.
Miałem mnóstwo procesów, lecz przysięgłych grono,
By go o reakcyjną dążność nie winiono,

Oszczercę dla zasady niewinnym głosiło.
Przy tem na różne bronie krocie wyzwań było;
Lecz ja kapłan, apostoł wiecznego pokoju,
Nie mogłem sankcyonować brutalnego boju.
Tak lubo we finansach nie stałem kwiecisto,
Byłem już najstraszniejszym w kraju humorystą.
A w tem nagle, mój Panie, był to dzień reduty,
Ledwiem skończył artykuł tak pieprzno wykuty,
Że samegoby diabła zaswędziła skóra,
Wchodzą cztery maseczki do mojego bióra:
Arlekin, Pierot, Derwisz i species olbrzyma.
A kiedym rzekł wesoło śledząc ich oczyma:
„Nie!... nie znam was maseczki.
„Nie znasz nas? być może,
Ale my ciebie znamy, Panie Redaktorze.“
Odpowiedział mi Derwisz i zaśmiał się głucho —
„A zatem parę słówek włożymy ci w ucho.
„Gdzie naród zdawna wolny, tam w niejakiéj mierze
„Wolność druku ustroju spółecznego strzeże,
„A prawa społeczeństwa strzegą praw rodziny,
„Jako klucza sklepienia, głównéj podwaliny,
„Jeżeli zaś czasami prawo nie dosięga,
„Tam musi osobista wystąpić potęga,
„Tam muszą karne sądy już patrzeć przez szpary,
„Kiedy za czyn bezkarny sam ktoś szuka kary.
„U nas nowych stosunków stare jeszcze ramy,
„Mamy wolność obelgi, odwetu nie mamy.
„Jeśli paragraf krzywdy oznaczyć nie zdoła,
„Bije ona aż w serce rodzinnego koła;
„A zemsta narażeniem życia okupiona,
„Że ma gdzieś swój paragraf, pod wyrokiem kona.

„I żem się pomścił hańby, któréj mścić nie chcieli,
„Lata mam w kryminalnéj pokutować celi?!
„To Panie Redaktorze nonsens niezawodny,
„Bo gdybym cię i zabił, jeśliś tego godny,
„Toś przecie pewnie nie wart dziesięć lat więzienia.
„Że zaś dzisiaj panuje duch stowarzyszenia,
„Zawiązało się przeto Towarzystwo chłosty;
„Za bezczelną obelgę proces będzie prosty.
„Teraz jako zapłatę za twe dawne długi
„I jak przestrogę oraz na przyszłe zasługi,
„Przyjm tę małą nauczkę.“
Huż! do mnie i po mnie!
Koniec końców, mój Panie, zbili mnie ogromnie!
Nauczka! do stu diabłów! cały tydzień w puchu
Obmaczany arniką leżałem na brzuchu.
Teraz jak sygnaturka nad kościołem wiszę,
Bez głosu i bez dźwięku z wiatrem się kołyszę.
Cóż może prokurator, co przysięgli mogą?
Dalibóg sam już nie wiem, jaką mam pójść drogą?
„Wprawdzie manifestacya łaskotliwa nieco,
Ależ nam przeznaczenia różne gwiazdy świecą!
Żołnierze giną mężnie biegnąc na armaty,
A Wy reformatory, pioniery oświaty,
Musicie równie, choćby poświęcając życie,
Walczyć za tę opinią, któréj dziś bronicie.“
Opinią!... żadnéj nie mam i nigdy nie miałem,
I każdego, którego błotem obrzucałem,
Byłbym chętnie i kadził, gdyby był zapłacił. —
„Tak?... Na nauce widzę nie koniecznieś stracił,
Boś poznał, że finalnie, gdzie prawda nie wiedzie,
Tam, Wet za wet być musi. Dobranoc sąsiedzie.“





MYŚL MOJA.



O ty myśli! ty myśli, istny biczu Boży,
Ciebie na klucz nie zamknie, ani spać położy;
Od połysku jutrzenki do zachodu słońca
Cwałujesz i cwałujesz bez miary, bez końca.
Kiedy ją czasem cofnę w młodociane chwile,
Te złotem i szkarłatem świecące motyle,
To ocknionéj miłości pierwsze serca bicie,
Tę pierwszą pieśń nadziei, którą śpiewa życie,
Zamykam łzawo oczy, zamykam powoli,
Bo to niby przyjemne, ale niby boli.
Dlaczegóż się rozrzewniać tęsknotą daremną?
Piękny, wielki, jaskrawy leży świat przedemną,
Ale... ale niestety, jak oglądnę z bliska,
Widzę, że tylko sztuka coraz wyżéj tryska,
Jesienny promień światła czasem jeszcze głaśnie,
Lecz wonne ciepło duszy, zdaje się, że gaśnie.
Wszystko zewnątrz i wewnątrz szychem teraz świeci,
Interes tylko własny złote snuje nici,
Oszustwo i kuglarstwo szerzy się swobodnie,
A nawet już przechodzi w świętokradzką zbrodnię,
Kiedy przemawia głosem mniemanéj wolności;
Wszędzie widać rój ludzi, a nigdzie ludzkości.
Biada! biada! i znowu zamykam powieki;
Nadziei już przynajmniéj chcę wezwać opieki,
Pędzę w znane majowe, balsamiczne gaje,
Gdzie Bóg umieścił źródło, co otuchę daje,

Szukam, szukam i tego pieszczącego echa,
Gdzie najtwardszéj niedoli ostatnia pociecha.
Ależ, o mój Ty Boże, kędy zwrok zapuszczę,
Widzę tylko mityngów rozpasaną tłuszczę,
Rozprute piorunami odwieczne konary,
Biednéj naszéj Ojczyzny, Nadziei i Wiary.
Wtenczas pamięć przeszłości przyciskam do łona,
A na myśl moję spada żałobna opona.


14 Grudnia 1871.




STARY ROK.

1871.



Pogrzebali cię i dobrze zrobili,
Bo byłeś łotrem nieboszczyku roku,
Jednéj poczciwéj nie dałeś nam chwili,
Jednego w dobie nie zrobiłeś kroku.
Królów goliłeś bez brzytwy,
Ministerstwa biłeś w pyski,
Z parlamentarnéj gonitwy
Żydowskie jedynie zyski;
Na szczyt wyniosłeś Bismarka,
Germańskiego niedowiarka,
Z Komuną kradłeś, paliłeś,
Świętojurców nie obmyłeś,

Pastwiłeś się z mocniejszemi
Nad nieszczęściem naszéj ziemi;
Klubistów nie brałeś w kluby,
Nie powiesiłeś dla próby
I kawałka dziennikarza,
Oszczerczego kronikarza;
Jak wścieklizną pies ujęty
Gryzłeś sobie własne pięty
I dlatego Dyktatorze
Krzyża tobie nie położę.


2 Stycznia 1872.



TAK BYWAŁO.



Wszedłem przed laty do szlacheckiéj chatki;
W komnacie obraz Chrystusowéj Matki,
Ława przy stole, burka na tapczanie,
Zegar z kukułką i zbroja na ścianie.
A kiedy wiechy po wzgórzach zatlały,
Już tentent koni odbijają skały;
Wiele tam wroga policzymy potém,
A jeśli czasem niefortunnym zwrotem
Spłonie gdzie strzecha, w popiół pójdą zręby,
Są w naszych lasach dwuwiekowe dęby;
I wkrótce topór odwetuje straty,
Bo tam nie zgorzał zbytku sprzęt bogaty,

Bo tam, gdzie giełda nie stała na szczycie,
Każdy niósł chętnie majątek i życie
Dla świętéj sprawy Ojczyzny i Wiary —
Tem była Polska, tem obyczaj stary. —





SERCE.



O, wy, co nas tak karzecie
Bez litości i bez względu,
Wy nie znacie, wy nie wiecie,
Jaka czasem świętość błędu.
Kiedy boski promień spłynie
W odmęt ludzkiego tu życia,
W sercu to, w sercu jedynie
Szuka dźwięku i odbicia.
Tajni serca nikt nie zgadnie,
Czasem na nie letarg padnie,
Spi, zamiera długie lata,
Aż nagle z przeszłego świata,
Jakieś rodzime wspomnienia
Sławy, nadziei, cierpienia,
Jakiś widok, jakaś nuta,
Dawno w pamięci zasuta,
Skrytą sprężynę naciska,
I zdrój czucia w życie tryska,

A gdy z czasem wzrosła siła,
Jak gdyby tamy przebiła
I jak powódź się rozleje
W błędne, szalone nadzieje,
Rwąc za sobą w dzikie fale
I rozsądku pion i szalę;
Mocniejsi, karzcie przewinę,
Lecz szanujcie jéj przyczynę,
Czucia w kluby nie weźmiecie
Ni rozkazem i żelazem;
Mocniejsi, zniszczyć możecie
Ale tylko z sercem razem.
Czucie serca, odblask Boga,
Chcieć ujarzmić, próżna praca,
Ledwie dotknie przemoc sroga,
Czucie cicho w źródło wraca.
O wy, co nas tak karzecie
Bez litości i bez względu,
Wy nie znacie, wy nie wiecie,
Jaka czasem świętość błędu. —





CMĘTARZ.



Świat dla mnie dziś cmentarzem; gdziekolwiek się zbliżę,
Same już tylko groby, same tylko krzyże.

Już teraz przy kominku w codziennéj komnacie
Niema spytać się kogo: „Czy pamiętasz bracie?“
Błąkam się jakby widmo po nieznanym tłumie,
Nikogo nie rozumiem, nikt mnie nie rozumie.
O zły duch, ten duch czasu w ciągłéj teraz mowie,
Co szumnie zwą postępem, ja rozkładem zowię.
Wprawdzie i dawni ludzie świętymi nie byli
I zawsze, jak to ludzie, żyli i błądzili,
Ale nawet w ich błędach coś wyższego było,
Co parło ze sobkostwa niepojętą siłą;
Był jakiś cel ogólny, był jakiś hart męski,
Miano odwagę czynu i odwagę klęski
I nie kryto się nigdy w świętoszków osłonie,
By truciznę zaszczepić w macierzyńskiem łonie —
Teraz świat złudnem słowem w oczy tylko prószy,
Miłość zawsze ma w ustach, a nienawiść w duszy;
Narodowość dziś godłem, a narodowości
Zgasła iskra ostatnia dla braku jedności.
O, nie arystokraty, ani demokraty,
Lecz zawiść i niesforność, to są nasze katy!
Może się mylę, zresztą... nie rozumiem może,
Dlatego pod murawą chętnie głowę złożę.


5go Maja 1873.



MŁODY ŚWIAT.



Z radykalnego cóż wynika szumu?
Nauki wiele, a mało rozumu.
Teoryami bawią się panowie,
A lud praktyczny swój wyrok wypowie.
Wyparty z karbów równowagę stracił,
Mniema, że dług swój oddawna już spłacił;
Niemy i głuchy na dziejowe prawa
Pod tarczą liczby uporczywie stawa;
Znikło poddaństwo, lecz z niem i opieka.
Od samorządu lud ciągle jéj czeka,
A tą opieką byt dobry bez pracy;
Reformatory wszyscy teraz tacy.
Żądza odmiany już granicy nie ma,
Jedynie siła na wodzy ją trzyma;
Od iberyjskich do chińskich wybrzeży
Walka jak łuna krwawy blask swój szerzy;
Młody świat zmiany po gruzach dokona
I w niemowlęce upadnie ramiona.


24go Grudnia 1874.






BALLADY, BAJĘDY
i
POEZYE
wierszem nierymowym.





KAMIEŃ NAD LISKIEM.

BAJĘDA

z podań gminnych

w czterech obrazach.




Lisko, (właściwie Lesko), miasteczko niegdyś z zamkiem w ziemi Sanockiéj, leży nad Sanem w pół góry, na któréj szczycie widać ogromny kamień; szczyt ostry, na którym jest położony, nie dozwala wnosić, by miał być szczątkiem jakiego zamku lub wieży; kształt zaś ściany dość równéj, wyniosłéj i niektóre ledwie dostrzeżone znaki wskazują, że jest tylko szczytem skały tak wysoko i stromo nad ziemię się wznoszącéj.




OBRAZ I.




1.

Nad skały, lasy, Karpatów zakręty
Przepędza chmura, jak żagiel rozpięty;
Nad chmurą orzeł, rozparty w pół kręga,
Ziemię wejrzeniem śród ciemnoty sięga;
Kroplą jeziora, nitką każda rzeka,
Grudką mu góry zdają się zdaleka.
Widzi i gwiazdę rzuconą w urwisko,
Gwiazdę, gwiazdeczkę tak nisko, tak nisko,
Jak gdyby ziemia w szczelinę rozpadła
Światło Inkasów w Karpaty przekradła.
A tą gwiazdką szerokie ognisko,
Zewsząd daleko, miga zawsze blisko;
Nigdy tam w deszczów największéj ulewie
I jedna kropla nie spłynie po drzewie,
Nigdy tam bagno nie wysycha na dnie,
Nigdy tam promień słoneczny nie padnie,
Nigdy noc czarna nie roztoczy skrzydła,
Otchłań pod światem, okropna, obrzydła.


2.

Siedzi przy ogniu z żółtemi oczyma,
W wyschniętéj dłoni czarny ożóg trzyma.
W kudłach padalec, u piersi ropucha,
Siedzi przy ogniu, dzikiéj burzy słucha;
Słucha i kładzie pełną garścią zioła,
Kładzie, wstrząsa... Kto? Nikt zgadnąć nie zdoła.
Wtém płomień przygasł, żar syknął w ognisku,
Ciszéj! — Co za grzmot? czy sklep gdzie w zamczysku
Runął z łoskotem na przyczepne chatki
I wygniótł z piersi jęk dziecka i matki?
Czy téż jezioro, wzniesione na tamie,
Ryje zaporę i zastawy łamie?
Czy na Bałandzie[5] długa trąba wyje
Aż od szałasów wilków nie odbije?
Nie, to pod stopą jeden, drugi, trzeci,
Zepchnięty kamień w dziką przepaść leci,
A po stu skokach, gdy wody dopada
Huk roztrzaśnięty w odmęt burzy wkrada.
I wkrótce szelest, dmuch skrzydeł tysiąca
Z przygasłych węgli siny łysk wytrąca;
A jak cis smętny, co go grom osmali,
Ogromna postać występuje z dali,
Staje przed ogniem, za nią cień czerwony
Wali się w przepaść, sięga drugiéj strony.


3.

Staje i mówi: „Zwolennico piekła,
„Coś piętno złego w méj duszy wypiekła,
„Co przez w truciznach wymoknięte ręce
„Wlałaś jad zbrodni w żyły niemowlęce,
„Teraz zdaj sprawę z tych długich boleści,
„Których ni serce ni łono już zmieści;
„Staję przed tobą, staję raz ostatni,
„Nim już na zawsze porzucę kraj bratni...
„Bratni?... Szalony! Czyliż ja mam braci?
„Wstręt mnie odtrąca, a pogarda płaci,
„Nawet w natury wypłodzony gniewie
„Moja ojczyzna, gdzie? — pytam, nikt nie wie,
„Jak sęp, rodziny, domu, ni ojczyzny!“
Rzekł, a jak bryznie krew rozdartéj blizny,
Tak buchnął śmiechem z dna piersi głębokiéj,
Aż się dym skłonił, aż klasły opoki,
Aż czarnych ptaków już spiąca gromada
Znowu nad ogniem całuny rozkłada.


4.

„Aj, dziecie! z głuchéj zagrzmiało czeluści,
„A rubin oka krwawy połysk puści,
„Aj, dziecie, skądże ten napad tak dziki?
„Czy już pod wiechą stopniały srebrniki?
„Wszakże zaraza mór wszędzie rozniosła,
„To żniwo bratku dla twego rzemiosła.“

Świstnęła pałka w szerokiéj przestrzeni,
Nadcięta w lecie, zrąbana w jesieni,
Zrąbana w północ na Herlaty[6]szczycie,
Na którą setne wybryznęło życie;
Świstnęła w górze, lecz nim celu sięgła
Dym się zakręcił, noc cienie rozprzęgła,
A skała silnym uderzona razem
W krocie promieni rozbryznęła głazem.
„Hi, hi, hi, dziecie, dziecie piękne, lube,
„Niosłeś twéj duszy wieczystą zagubę!“ —
„Zbawienie raczéj, święta temu łaska
„Kto twoją czaszkę na miazgę roztrzaska!“
„Aj dziecie, dziecie, daj pokój téj czaszce,
„Dłoń twa nie piecze, słaba w téj igraszce,
„Ni twe pazury na szpony zagięte
„Byś kończył dzieło od wieków zaczęte;
„No, no, no, dziecie, odsuń świeże gnaty,
„Co się blichują na rosach Herlaty;
„Rozłóż te skrzydła grobowych puchaczy,
„Usiądź i spocznij, będzie to inaczéj.“
I ogień błysnął i w płomień się wzdyma
I świeci, świeci, jak ona oczyma.


5.

— „Gdzie pokój, radość, gdzie szczęście bez miary,
„Coś mi w odmianie przyrzekała wiary?

„Nikt jéj nie zmienia, — traci kto narusza
„Stepem stanęła, puszczą moja dusza;
„Przekleństwo dawnych, wzgarda nowych braci
„Cel urągania z mowy i postaci.
„Sam pośród ciżby został nowowierca;
„Ni jednéj ręki, ni jednego serca!
„Natura przed nim zatrzasnęła wrota,
„W progu pełzała podrzutna sierota;
„Zamęt, rozwiązłość, występek i zbrodnia,
„Nowa ojczyzna przyjęły wychodnia
„I coraz niższe, niższe dając stopnie,
„Na dno spodlenia... O! strasznie! okropnie!
„Wróć mnie tułaczem bez ziemi, ni strzechy,
„Podwój palące nieodkupne grzechy,
„Teraz, dziś, zaraz, niech piekłem goreję,
„A wróć mi jeszcze wiarę i nadzieję!“
— „Aj, aj, świętoszku, kiedy skrucha szczera,
„Klasztor w Zagórzu w mglistą dal poziera,
„Białe tam mnichy, dzwony głośne dzwonią;
„Idź, wezmą grzechy, wiary ci nie wzbronią.“
— „Gdzież są dobroczynne duchy,
„Co tę wiarę zjawić mogą?
„Gdzie są kute te łańcuchy
„Niespłacone dosyć drogo,
„Których śledczy duch nie skruszy,
„Co w otwartéj człeka duszy
„Świętą wiarę wzniecić mogą,
„Kiedy szczera chęć ją woła
„A chęć zyskać jéj nie zdoła?
„Proch z prochu, w skruchy pokorze,
„Wzdychałem prośbą nikczemną:
„O mój Ojcze, wielki Boże!

„Zmiłuj się, zmiłuj nademną!
„Wiary tylko błagam Ciebie!
„Gdyby meteor po niebie
„Jaskrawym przesunął szlakiem,
„Gdyby chmurka błysła w pędzie
„Gdyby listek padł przedemnie,
„Wszystko byłoby mi znakiem,
„Żem nie błagał nadaremnie.
„Ale głucho, ciemno wszędzie,
„Tęskném sercem ścigam chmury,
„Pytam ziemi, nieba, słońca,
„Pytam się całéj natury
„Czy ta męka sroga
„Méj duszy pożoga
„Nigdy nie ma końca?
„Czy kto policzy
„W takiéj goryczy
„Trucizny zdroje,
„Ogniem na serce moje
„Kropla po kropli ciekące?
„Czy policzy żmije,
„Tych żmij tysiące,
„W powiciu wylęgłe
„I odkąd żyję
„Na mnie sprzysięgłe?
„Nic natura nie wyrzekła.
„Pytam się piekła:
„Jest życie piekłem?
„Echoż to zwodnicze?
„Usłyszałem co wyrzekłem
„I sam męki swoje liczę;

„Rozdrażniony los igrzyskiem,
„Którem tylko wzgardy
„Uczył umysł niegdyś hardy,
„Jak siedmiokłębnym uściskiem
„Nabrzmiałego jadem węża,
„Siły zwycięża,
„W duszę się wije,
„Serca krew pije;
„Niech pije i ściska,
„Niech ściska i dusi,
„Udusić musi
„Na końcu igrzyska!“


6.

— „Niewdzięczny chłopcze, stara na to rzekła,
I łza zielona aż na łono ściekła,
„Mniemasz, że tajność skryła się przedemną?
„Słowa słyszałem pieczarą podziemną,
„Myśl twą czytałam w źwierciadle księżyca,
„Wzrok twój odbiła Herlaty krynica,
„Pierwsze stąpienie z Baligrodzkiéj[7] góry
„Spadłym krzemieniem rozgłaszały nury
„I wieniec kruków, co ci towarzyszy,
„I sarna w szczycie, dzik w parowie słyszy;
„Bo kruki bratku stale i miłośnie,
„Plotą ci wianek, co w koronę rośnie.“

Znów ogniem błysły wejrzenia słuchacza,
Lecz ona z drogi tym razem nie zbacza,
Dwa wprzód, wstecz jeden, powlekając kroki
Krąg po trzy razy określa szeroki
I bierze cząstkę serca najezdnika,
Z źrenicy szpiega, z oszczercy języka,
Garść ziemi, zdrajca gdzie stąpił ojczyzny,
Jedną łzę hańby, dwie krople trucizny,
Wszystko to razem szemrząc ciche słowa,
Bo ścięta szczęka troskliwie je chowa,
W ogromną czaszkę jakiegoś olbrzyma,
Który ni grobu, ni spoczynku nie ma,
Rzuca, rozkłada, przekłada, przebiera
I dzióbem sępa na mąkę rozciera
I mąkę bierze, po za siebie ciska
A biała chmura ze środka ogniska,
Jak biały sztandar pod wicher niesiony,
Wznosi się w górę, powiewa na strony.
„Cóż tam spostrzegasz? Co tak wlepiasz oczy?
„Jakiż obrazek biały dymek toczy?
„Wszak to dziewica, łabędziego łona,
„Czarnego oka, wszech dziewic korona?
„Nie zna cię jeszcze, bo wyższa nad ciebie
„Jak nad ten węgiel ta gwiazda na niebie,
„Ale moc nasza pracuje jak w kole,
„Ten jutro w górze, co dzisiaj na dole;
„Ta twoja miłość szalona lecz szczera
„Spodlonéj duszy skorupę przedziera;
„Zbliżenie tobie uczyni możliwém
„I złączyć może zaklętém ogniwem.“
— „Daremne czarów zwodnicze mamidła
„Piekło już ściąga uplecione sidła,

„Chciałem się zemścić, zemścić się nie mogę,
„Sam się więc wtrącę w odwieczną pożogę!“
— „Niewdzięczny chłopcze! Ona twoją będzie,
„Ale czas dni siedm niech z życia uprzędzie,
„Bo tydzień straszny... władza nasza stygnie!“
— „Ha! będzie moją!... Niechże dziś ją zoczę
„Wtenczas uwierzę w twe słowa prorocze,
„Dziś raz jeszcze w zamku o północy
„Chcę wezwać twojéj i piekła pomocy!“






OBRAZ II.




1.

Tam czarna wieża, jakby komin góry
Zda się wybuchać te ciągnące chmury,
Co daléj w kłębie jednego obwodu
Stają na borach puklerzem zachodu
I gdy w Karpatach świat się w nocy nurza,
One dnia resztę przejmując z podgórza
Złotem i pąsem obrąbiwszy boki
Składają łunę na rozdół głęboki,
Tak jak przyjaciel rodzinie dalekiéj
Zlecenie tego, co żegna na wieki.
Czarna tam wieża przy zamku wysoko,
A niżéj, niżéj dolina głęboko.

W dolinie pasterz kapelusz przytrzyma
Nim jéj wierzchołku dosięgnie oczyma;
Wędrownik nim huk po strzale usłyszy,
Może dwa razy przeżegnać się w ciszy;
A w czarnéj wieży piękna dusza żyje,
Pod białą piersią czyste serce bije;
Nie ma wyrazu nawet i pojęcia
Na dźwięk swobodny lubego dziewczęcia.
W jéj ciemném oku, w jéj anielskiéj twarzy
Skromność dziewicza z ogniem się kojarzy,
Czoło otwarte jak zwierciadło cnoty,
Brwi we dwa łuki, usta do pieszczoty,
Włos igrający z białemi ramiony,
Jakby cień mirtów na marmur rzucony;
Uśmiech tak miły jakby rozlew woni,
Co anioł skrzydłem na wybranych roni,
Kibić, jak owa z oceanu łona
Z ledziuchnéj pianki i światła stworzona,
Co z morskiéj fali, westchnieniem Zefira,
Rodzi się, wzrasta, żyje i umiera.
Niema wyrazu, nawet i pojęcia
Na wdzięk, powaby lubego dziewczęcia,
Co z wieży śledzi kędy wzrok zasięże
Czy już nie błyszczą ojcowskie oręże?
Czy już ozdobne w Tatarskie buńczuki
Szlachty sanockiéj nie pieśnią pajuki.
W dole kaplica, grobowiec w kaplicy,
Czyj? Matki Olgi, Karpatów dziewicy.


2.

Noc była jasna, czarne skały, góry,
Krople padały, a niebo bez chmury,
Wicher przejmował, a listek nie kiwnie,
Wkoło tak straszno, tak straszno, tak dziwnie;
Pusto przy wieży, i czyste powietrze,
A słychać skrzydło jak się z skrzydłem zetrze;
Pusto przy wieży, a słychać stąpanie
Jak odgłos stopy po rosie w zaranie,
Jak kiedy echo nadbrzeżnéj opoki
Spłoszonéj łani odbije poskoki;
Wkoło tak dziwnie, tak dziwnie, okropnie...
Ha! Światło w bramie, w świetle most i stopnie.
„No, no, zuchwałku, czemu cofasz nogę,
„Nie dzwoń zębami, daléj bratku w drogę;
„Podaj mi rękę. — Aj, aj, coś zziębnięta,
„Drzy jakby była ze stawu wyjęta,
„Uchwyćże świeczkę, co ci w palce pletę,
„Świeczka maleńka, wielką ma zaletę;
„Z wyprutych żyłek wyprutego płodu
„Jasno się świeci, świeci bez zawodu,
„Gdzie sięgnie światłem, gdzie wyziewy swemi,
„Tam ni ryk gromu, ni trzęsienie ziemi
„Snu w żadném łonie rozpierzchnąć nie zdoła
„No, no, no, bratku obetrzéj pot z czoła
„I weź w prawicę obojczyk widlaty[8],
„Co z nietoperza wyrwany przed laty,

„Kiedy na nowiu więziony w mrowisku
„Nie mógł wydobyć żałosnego pisku.
„Ile nim razy okolisz jéj postać,
„Tyle dni trzeba, by jéj panem zostać;
Trzy po trzy razy dotkniesz się jéj łona,
Trzy po trzy razy zaklęcia dokona;
Nie mniéj, nie więcéj, a w dziesiątéj dobie
„Olga swą przeszłość w wiecznym zamknie grobie
„I będzie nadal żyła tylko w tobie;
„A przez nią, z tobą osiągniem potęgę,
„Co nową życia rozwinie nam wstęgę.
„Ale pamiętaj, że jéj dusza święta
„Może być tylko czystą iskrą tknięta,
„Że każde twoje chutliwe dotknięcie
„Ulotni władzę, zniweczy zaklęcie...
„W sile nad sobą leży moc zwycięska,
„W chwiejnéj słabości czeka wieczna klęska.“


3.

Biały blask lampy, biała i osłona,
Lecz bielsze Olgi dziewicze ramiona,
Czarny wiór heban pod dłutem wyleje,
Czarniejszy kędzior na piersiach się chwieje
I sen spokojny, jak serca i myśli
Wdzięcznym uśmiechem na ustach się kreśli,
Lecz nagle ogniem zapalone żyły
Krwawy rumieniec na licach wybiły,
Przeczucia wstydu, okrasa zbyt żywa,
Szerzy się bystro, na ramiona spływa,

I tak szkarłatem przeciągnęła członki,
Że różowemi zdają się obsłonki,
Co w lekkim fałdach i nocnym nieładzie
Więcéj niż bronią, pomagają zdradzie.
Łza się wyciska przez zamknięte oko,
Piersi pracują wzruszone głęboko,
I usta silą, by wymówić: Boże!
Wyszedł głos z piersi, z duszy wyjść nie może;
Biada ci, biada, Karpatów dziewico,
Zaklęte dłonie nad twem łożem świecą.


4.

Urok piękności, czy moc niepojęta,
Którą cnót wyraz zamach zbrodni pęta
A może nałóg spodlonego czoła
I tam się czołgać, gdzie się unieść zdoła,
Zaparły tchnienie w napastnym potworze,
Chce, mógłby działać i działać nie może;
Wzrok jego nagle urywczo, nieśmiele
Ledwie przesunie obwody aniele;
Lecz warknął zegar, już bije dwunasta,
Dźwięk ostrzega, czas znika, śmiałość znowu wzrasta.


5.

Blada, bez tchnienia, jak kamień, jak kreda;
Lampą wygasłą, posągiem się wyda;

Lecz jak dech obcy owionął jéj skronie,
Znowu rumieńcem cała postać płonie,
I znowu blednie i znowu goreje,
To krew, to mleko żyła w żyłę leje.
Tak brzask zachodu po spienionéj fali
Świeci i gaśnie, raz bliżéj, raz daléj,
Tak łyskawica po dwakroć rumieni
Biały nagrobek w cyprysów zacieni.
I obcy oddech owionął jéj skronie,
Cofnął się, wrócił i na czystém łonie
Byłyby usta przylgnęły na chwilę,
Lecz drgnęły piersi wstecz w odpornéj sile;
Światło wypadło, a wypadłszy z dłoni
Ostatnim łyskiem cień po stropach goni,...
Gaśnie — i zgasło. Brytan szczeknął, Zdrada!
Okrzyk: Kto idzie? wkoło z murów spada,
Olga więzione dobywa westchnienie...
Ale, tak szybko, jakby oka mgnienie
Świeczka już w ręku, jeszcze żar u knota,
Jeszcze swąd w górę czarnym świdrem miota,
I kiedy podmuch z silnéj piersi świsnął,
Z żaru płomyczek wyskoczył, zabłysnął,
A martwa cisza, jak w grobach kaplicy
Objęła mury i łoże dziewicy.


6.

Schwyconą świeczkę umacnia na stronie
I tłumiąc chucie w rozognioném łonie,
Jak nietoperza żaglowate skrzydła,
Co plączą grzywę spłoszonego bydła;

Rozwarte palce na uśpioną skłania,
Gdzie się brew czarna w dwa łuki rozgania;
Potém po jednéj i po drugiéj stronie,
Powolnym ruchem przesuwa na skronie,
Na szyję, barki, aż na dół do ręki
I znowu wstecznie téż obwodząc wdzięki,
Gdzie poczuł serce wstrzymał dłoń i trzyma,
A potém kibić jakby w pierścień ima
I znowu puszcza, i znowu otacza,
I w środek ściąga i na stronę zbacza;
I niżéj, niżéj, i dzieli i sprzęga,
Aż kolan sięgnął, aż stopy dosięga;
A potem wraca bez chwili przerwania,
Gdzie się brew czarna w dwa łuki rozgania;
I znowu, znowu przeciąga i zwraca,
Aż już pojęcie i pamięć utraca,
Lecz każdym razem powtarza przy łożu:
„Czekam cię, Olgo, na skalistém wzgórzu.“


7.

Teraz odskoczył, jak w zmysłów zamęcie,
Dopadł marmuru i chwycił w objęcie;
W zimnym filarze nie znajdzie ochłody
I z osi ziemskiéj odłupane lody,
Ogniaby, żaru piekła nie zgasiły,
Którem w nim drgały najdrobniejsze żyły.
Czoło, dłoń gniecie, pierś ciśnie, obnaża,
Lecz on nie stygnie, a marmur rozparza.

I słaby, drzący, dziki i szalony
Przed nią, przed sobą chce szukać obrony.
Wtém nagle staje, wznosi czoło w górę —
Nowa myśl mknęła przez serce ponure:
„Gdybym, rzekł, zgasił piekielną pochodnią
Świecącą zbrodni, okupioną zbrodnią?!
Kiedy dziecięciem zamarzyłem cnotę,
Taką, ach taką widziałem istotę;
Kiedy do bóstwa duszę budzić chciałem,
W mém bóstwie piękność, jéj piękność widziałem.
Gdyby zagasła pochodnia obrzydła?...
Gdybym jéj odkrył rozerwane sidła?...
Możeby wdzięczność“... A w tem na źwierciadło
Wejrzenie jego potępione padło;
I śmiech potężny, śmiech szydersko wściekły
Odbiły szyby, sklepienia przewlekły.
„Jam zachciał czucia! ułuda za krótka,
Ja z strasznem piętnem natury wyrzutka!
Ja zgroza ludziom piekłu zaprzedana!...
Kończmy zaczęte — świeć świeczko do rana“...


8.

Ale się wstrzymał, głowę rzucił w dłonie,
Przycisnął tętnem rozpierane skronie,
Pochwycił włosy, aż kropnęły potem,
I mierząc przyszłość pioruna polotem,
Wzdryga się w sobie na to, co go czeka;
Pewnaż to rozkosz? i któż ją przyrzeka?

Nie oważ zawsze groźna jemu władza,
Czyż dziś nie dręczy, jeżeli nie zdradza?
„Nie, dziś jest moje, a jutro nie moje...
Dziś się na wieczność rozkoszą napoję“...
Ale zaledwie te wymówił słowa,
Coś nań opada, niby chmura płowa,
Chwyta, porywa, wiruje, szalenie,
Wzrok mu zasłania, zapiera mu tchnienie
I prędzéj, prędzéj, coraz prędzéj goni,
A świeczka z jego wyrzucona dłoni
W czerwone iskry i sypie i pryska,
I coraz daléj przewodnie mu ciska,...
A kiedy upadł na zroszone skały,
Już bladym brzaskiem nieba się oblały;
Słonka z jałowców poranny lot bierze
I bocian w bagna ciągnie po nad wieże.






OBRAZ III.




1.

Mija dzień pierwszy, Olga cicha, zbladła,
Głowę w dół spuszcza, nie widzi źwierciadła,
Wrzawy unika, szuka samotności,
Zdaje się czegoś żałować w przeszłości,

Jak dawny obraz wygasły w pamięci,
Coś, sama nie wie, przez jéj myśl się kręci
Drugi dzień nadszedł, a w dziewiczem łonie,
Czułość, tęsknota, jakiś ogień płonie;
To w łzawem oku jak iskra zabłyśnie,
To myśl budzące westchnienie wyciśnie.
Lecz trzecia zorza pustem widzi łoże,
Powietrza w murach Olga znieść nie może;
Duszne sklepienie, podłoga paląca;
Rosę po kwiatach jéj stopa roztrąca,
W zdrojach co chwilę umaczane dłonie
Skrapiają usta, ochładzają skronie,
A kiedy wieczór, potem noc nastała,
Nieznanem czuciem to ziębnie, to pała;
Ledwie ucichnie, zedrzemie na łożu,
„Czekam cię Olgo na skalistem wzgórzu“
Jakby głos jaki szeptał jéj do ucha;
Zrywa się, pyta... pyta się i słucha,
Lecz nic nie słyszy prócz własnego tętna.
I znowu sama na siebie niechętna,
Iż bać się może snu dziwacznéj mary,
Ledwie jedwabne zasunie kotary,
Ledwie policzki do puchu nakłoni;
„Czekam cię Olgo“ aż w duszy zadzwoni,
I kiedy trzykroć zwyciężyć się sili,
Chwilę zadrzemie, zbudzi się po chwili,
Wlepia wzrok w lampy, co przed nią goreje...
Lecz i na jawie to samo się dzieje.
Już ciągle słyszy i wyraźnie słyszy,
Co słuch wyrywał z głębi nocnéj ciszy.
I już w rumianym wzrok zatapia zorzu,
A „czekam Olgo na skalistem wzgórzu“

Jak jéj wołało do duszy, tak woła,
Aż lice zbladły, kropla padła z czoła.


2.

Jestże to męką, jestże to rozkoszą?
Niebo czy piekło do łona przynoszą
Te zmienne czucia? A ten pociąg luby
Miałżeby stać się pociągiem do zguby?
I ów głos miły dźwięcznie się rozradza,
Ale w tym głosie jakaś dzika władza,
Przed którą nawet myśl oporu ginie,
Która jak w zbrodni poprzedniéj godzinie,
Zapał i zgrozę i niepokój razem
Wciska do serca jak zimném żelazem.
Wtenczas to Olga biegnie do kaplicy
Przed ołtarz Boga i Bogarodzicy,
Nachyla czoło, aż na zimne stopnie,
Włos kręty padnie, łza błagalna kropnie,
I potém w górę wyciągając ręce
Jakby przed matką zwierza się w swéj męce.
Pyta o radę i błaga opieki.
Wtedy głos zwodni był od niéj daleki,
Wtedy jéj dusza czysta w poniżeniu,
Wznosząc się w górę na wiary promieniu,
Zdała się wracać jak gdyby z powicia
W powszechną duszę wieczystego życia,
Tak, jak z lilii w łzę spłyniona rosa,
Uśmiechem słońca powraca w niebiosa,
Korną i ufną duch owionął błogi;

Ale zaledwie przestąpiła progi,
Już myśl umarłą wskrzesiła w pamięci,
I już szalonéj dogadzając chęci,
Jak wirem wzięta ze świętych podwoi
Wkrótce na wieży aż u szczytu stoi,
W siną odległość dwakroć wzrok zanurza,
Szuka nad Liskiem skalistego wzgórza;
A wzrok nad szczyty czarnych borów pchnięty
Gubi się we mgły i dymów zamęty;
Dla niéj jedynie odległości niema,
Wskazane miejsce przebiega oczyma,
Widzi tam chatę, dziwny dach i ściany,
Ogień zachodu na szyby rozlany,
Lubo cień gęsty, lasy, góry skały
Osłonił ziemię, osłonił świat cały;
Tam jakaś władza przynęca zdaleka —
Tam rozkosz, szczęście, raj, niebo ją czeka.






OBRAZ IV.




1.

„Kędy dziewico w tak późnéj godzinie?
„Smielszy od ciebie w tych bezdrożach ginie;
„Wracaj dziewico do wysokiéj wieży,
„Nigdy nie wróci, kto daléj pobieży“.
Słowo ulata, słowo nie ocali,

Olga jak obłok posuwa się daléj.
I wicher powstał, gnie jodły, liść zrywa
Jak czarnym śniegiem ślad drogi zakrywa,
Niesie gałęzie, rwie krzewia z uboczy,
Szumiącym świdrem krzemień w górę toczy,
Sto słupów stawia i sto słupów wali —
Olga jak obłok posuwa się daléj.
A słupy przed nią ścielą się po ziemi,
A burza milknie i uchodzi z niemi.
Lecz daléj z góry i z jednéj i z drugiéj
Pędzą w zygzaki promieniste strugi;
Ogień na drogę morzem się rozlewa,
Błyszczą jak pryskiem obsypane drzewa.
Ogromne głazy, potrzaskane skały,
Jak jedne węgle rozżarzone stały,
Pożar, pożoga — ziemska kula gore —
Piekła wieczystą stopiły zaporę!...
Woda w źródliskach kipi, wre i pali —
Olga jak obłok posuwa się daléj;
A pożar cofa syczące ozory,
Cofa i cofa i przepada w bory.


2.

Lecz wkrótce Sanu zagrzmiały topiele;
Piętrzy się fala, nowe łoże ściele,
A głaz po głazie urwany z nadbrzeża
Głuchem pluśnięciem po lasach uderza;
Gdzieniegdzie drzewo, jak olbrzyma ramie,
Skręcone wirem o skały się łamie,

Niknie brzeg łoża, droga i zagroda...
Wszystko już woda, woda, tylko woda...
A biała postać nie wolnieje w biegu,
Przed nią nurt groźny powraca do brzegu,
Już w swojém łożu, niżéj, coraz niżéj,
Aż ledwie płynie, ledwie kamień liże;
Już téż i wzgórze, już i chata bliska
Ściany wychyla nad strome urwiska.


3.

A w chacie która daleki blask szerzy,
W śnie sześciodniowym potępieniec leży;
Nad nim schylona druga postać drżąca
Z piersi ożogiem puchacza mu strąca,
I zbudzonego postawia na nogi,
I mówi głosem wściekłości i trwogi:
„W zbrodni poczęty, objęła cię zbrodnia —
„Jak już nie mogłam ratować cię do dnia,
„Duszę sprzedałam, bo ja twoja matka;
„Lecz i to mało, parłeś do ostatka.
„Ratuj mnie teraz, ratuj siebie razem,
„Ciśnij za siebie tym ostrym żelazem,
„Odwróć zaklęcie... śpieszy chwila sroga...
„Biada!“ — Dziewica stanęła u proga! —
A w tém dzwon pierwszy z Maryi kościoła
Wiernym w Chrystusie Alleluja woła;
I dzwony biją, głoszą zmartwychwstanie.
Potęga złego złamaną zostanie.


4.

Nad Liskim zamkiem olbrzymi wzrósł kamień,
Na nim ni sztuki, ni przyrody znamień,
Jak obcy światu, czeka jego końca,
A w górze, w górze, po zachodzie słońca
W wonnéj pogodzie czy w śnieżnéj zamieci
Ledwie dojrzana biała gwiazdka świeci.







PSALMY
MATKI NASZÉJ
zastosowane po części wyjątki z
PSALMÓW DAWIDOWYCH.



PSALM I.




I.

Nie karz Panie w gniewie Twoim,
Ale podług miłosierdzia
Nieprawości nasze sądź!
Jakbyś pilnie je otaczał,
A któż Panie się ostoi?
I usprawiedliwi kto?
Zwróć oblicze od mych grzechów
I na zawsze Boże zgładź.



II.

Więzy wrosły w ciało moje,
Cała jestem jedną raną,
A karzący chłoszcze bicz
Ze wzdychania wyschły kości,
Więdnę jako ścięta trawa
Gaśnie jasność moich ócz...
Serce moje zatrwożone,
Bo opadam z wszelkich sił!...


III.

I dopókiż jeszcze Panie,
Ciężyć będzie ręka Twoja?
Strzały Twoje we mnie tkwić?
Panie, Panie! zwróć oblicze,
Miłosierdzie uczyń wielkie,
Zmiłowania przyszedł czas.
Z głębokości wołam k’tobie,
Słuch Twój Panie ku mnie skłoń!


IV.

Przyjaciele, blizcy moi
Naprzeciwko mnie stanęli,
Knuli zdrady w dzień i noc.
Złem za dobre oddawają,
W ciemnych miejscach jak pomarłe
Członki moje ciągną w krzyż,
Kamieniami biją piersi,
Obrzucają błotem twarz.


V.

Na méj ziemi, własnéj ziemi
Obce kruki mnie obsiadły,
Szarpią ciało, piją krew,
A bez karmu moje dzieci,
Bez listeczka w skwar południa,
Bez napoju choćby łez,
Jak zerwane ziele z góry
Pędzą z wichrem w obcy świat,


VI.

Córy moje i synowie
Jak o zmarłéj o mnie mówią;
Siebie daléj będąż znać?
Zerwij Panie więzy moje,
A obejmę je w ramiona
W jeden węzeł złączę je.
Jak poczują serce Matki
Jedném sercem będą żyć.


VII.

Nie bierz Panie pomsty ze mnie,
Bom związana, bom bez siły,
I mieszkaniem jest mi grób;
A tymczasem z moich wielu
Niepamiętni ojców swoich,
Z prawych Twoich schodzą dróg;
Mówią: „Matka dawno w grobie,
Już żałoby minął czas“.


VIII.

Głos ich zamilkł w Twojéj pieśni,
W nieczynności gnije ciało,
I wodnieje dawna krew.
Na biesiadach bezbożników
Obietnicom i marnościom
Nakłaniają chętny słuch.
Panie! Panie! hańba rodu
Gorsza Matce z wszystkich mąk.


IX.

Oświeć Panie syny ojców,
Którzy świątnic Twych bronili,
Za mnie Matkę biegli w śmierć,
Których dotąd jeszcze kości
Pograniczne znaczą szlaki
I żywota ciężki trud;
Duchem ojców tylko żyją,
Ale z czasem słabnie duch.





PSALM II.




I.

U stóp świętych Twych ołtarzy,
Krzyżem leżąc kornie brałam,
Coś dopuścił na mój ród.
Wysunięta naprzód w stepy,
Stałam strażą świątyń Twoich,
Krew krwi mojéj strzegła je;
I broniłam krwią krwi mojéj
Coś przykazał, Ty mój Bóg!


II.

Kraj nasz obce naszło plemie,
Znieważyło groby moje,

A świątynie idą w gruz!
Dzikiem zwierzem krnąbrnych szczuli,
Krew się lała jako woda,
Nie był, ktoby kości skrył;
Kości moje pomsty krzyczą
Pod kopytem obcych hord.


III.

Odwróciłeś Twe oblicze
Od nędznego Twego ludu,
Boś złośnikom w pastwę dał.
Bezbożnicy sąd zrobili
I na trupy synów moich
Kładli cenę w jasny dzień!
I chwytają drobną dziatwę,
Jako trzodę pędzą w step!


IV.

Drogi Twoje wskaż mi Panie!
Prowadź Panie w prawdzie Twojéj,
Boś zbawienia Ty mój Bóg
Oczy moje są ku Panu,
On albowiem wyrwie z sidła
Nogi moje... ufam w nim,
Bom do niego wzniosła duszę,
Czekała przez wszystek dzień.


V.

Nakłoń Panie ucho Twoje,
Bom ci bardzo jest uboga,
Najwierniejsza z Twoich sług.
Zrób znak ze mną ku dobremu,
By wiedzieli owi, którzy
Nienawidzą biedny lud,
Aby byli zawstydzeni,
Że pocieszył mnie mój Bóg.


VI.

Niechaj będą zawstydzeni
Szukający mojéj duszy,
Niechaj będą jako proch
Przeciw wiatrom!... Anioł Pański
Niech je goni mieczem pomsty
W nieprzebytą czarną noc.
Powstań, pilnuj sądu Twego,
Powstań Panie, zbaw mnie, zbaw.


VII.

Ty mnie wzniosłeś, Ty rzuciłeś...
Mogę zeschnąć jako listek,
Mogę minąć jako cień.
Lecz Ty Panie, trwasz na wieki,
Od rodzaju do rodzaju
Chwałę Twoją śpiewa świat;

Co uczynisz w miłosierdziu,
W czasy wieczne będzie trwać.


VIII.

Ty powstaniesz w Twéj wielkości,
I zmiłujesz się nademną,
Dźwigniesz Matkę i jéj ród.
A narody i królowie,
Będą czcili Twoje dzieło,
Boś Ty mocen, boś Ty Pan,
Boś wysłuchał poniżonych
I nie gardził prośbą ich.


IX.

Bać się będą wrogi nasze,
Pan albowiem odbudował,
Co zburzyła dzika moc.
Niech to piszą potomności,
A lud, który stworzon będzie,
W Panu ufność będzie miał,
Pan albowiem wejrzał z Nieba
I na ziemię rzucił wzrok.





PSALM III.




I.

Spraw, ażebym miłosierdzie
Usłyszała rano Twoje,
Bom ufała zawsze w nie.
Pokrop Panie mnie hyzopem,
A zostanę oczyszczona,
Będę biała jako śnieg.
Odnów prawość mego ducha,
Czyste serce we mnie stwórz.


II.

Iżali już Boże Panie,
Nie zmazała moich grzechów
Męczenników czysta krew;
Iżali płacz okowanych
Pracujących w ciemnych lochach,
Tam gdzie lody stają z łez,
Nie wyprosi przebaczenia
Dla ubogiej Matki ich.


III.

Precz że Panie odegnałeś,
Precz że ród mój zawstydziłeś?

Odwróciłeś od tych wstecz,
Którzy na nas łuk napięli,
Którzy mając w nienawiści
Rozszarpali sobie nas,
I w rozdartéj dziś rodzinie
Wrogiem bratu stał się brat!


IV.

Noga pychy na mnie cięży
Wzgarda ściska nasze piersi
I szyderstwo bije w twarz,
A my przecie nie cofnęli
Serca swego od Cię Panie!
W Tobie zawsze ufa lud,
Ciebie Panie, co dzień czeka,
W Tobie tylko pomoc jest!


V.

Powstań, czemu spisz mój Panie?
Nie odrzucaj nas do końca
I w dobroci Twojéj sądź;
Jest albowiem poniżona
W prochu dusza, a do ziemi
Już przylgnęła nasza pierś!
Powstań Panie! dla imienia
Twego odkup, ratuj nas!


VI.

Miłosierdzie uczyń wielkie,
Bo źli ludzie górę biorą

I z obłudy ciągną zysk.
Namiętności wiejąc skrzydłem,
A rodzinną nucąc piosnkę,
Nad przepaścią lulą w sen.
Zrzuć oponę z ich oblicza,
Niech ich pozna wszystek lud.


VII.

Panie! Panie! mocny, święty!
Niech się dzieje wola Twoja,
Lecz błagalny wznoszę głos:
Spojrzyj światłem oka Twego,
Spuść miłości, aby promyk
W obłąkane serca dziś,
Bo w miłości jest zbawienie,
Bo miłości Tyś jest Bóg!


VIII.

Usłysz Panie łkania mego,
Więzy wrosły w ciało moje
A mieszkaniem jest mi grób.
Skóra przyschła do mych kości,
Więdnę jako ścięta trawa,
Gaśnie jasność moich ócz,
Serce moje zatrwożone,
Bo ustaje we mnie duch.


IX.

Ale w Pańskiej obietnicy,
W miłosierdzie ufam wielkie
I nadzieję zawsze mam.
Pan wysłucha umęczonych
I rozwiąże okowanych
Synów syny — chwała Mu,
Chwała Panu! Imie Pańskie
Niech się święci wieków wiek. —

183*.





JEREMIASZ SĘP.
herbu Junosza, Cześnik Łucki.

BAJĘDA.


Część Pierwsza.

DRAPIEŻNY.




OBRAZ I.

Posępny dworzec w Łowczycach...
Mury czarne, w oknach kraty,
Dach zaklęsły porósł mchem.
Gmaszysko patrzy z pod świerków
W mętne wody Wereszczycy
I w rozległy błotny step,
Co za Dniestrem w mglistej dali
U Karpackich niknie gór.
Po obu stronach dziedzińca
Stajnie, psiarnie tak obszerne,
Że im równych nie ma kraj.
Po ścianach wszędzie rozbite
Łbów niedźwiedzich białe czaszki
I odyńców krzywe kły,
I kolczaste rysiów szczęki
I jelenich rogów las.
Na płotach gniją rozpięte
Orły, kanie i jastrzębie
I krogulców cały rząd.

A dalej w polu na wierzbach
Wilcze ścierwa i szkielety
Stado kruków wiecznie drze.
Wszystko wszędzie smutno, groźnie,
Dwór Łowczycki inny świat.
Tam mieszkał herbu Junosza
Sęp Jeremiasz, Cześnik Łucki,
Licznych włości srogi pan,
Drapieżnym Sępem przezwany,
Bo u niego zawsze w ręku
Albo strzelba, albo kord;
Lecz myśliwiec niezrównany,
Był łowiectwa jakby król.
W obozach z dziecka chowany
Na tatarskich łbach się uczył,
Innych nigdy nie znał ksiąg.
Odwagi, siły nadludzkiej,
Bez litości, bez hamulca,
Na pohańców boży bicz:
Był i plagą żony, córki,
Swych sąsiadów, swoich sług.
Małżonki Bóg się zlitował
I powołał ją do siebie;
Cześnik z córką został sam.
To jednak sercem nie wstrząsło
W skamieniałem jego łonie,
Nie zmieniło z biegiem lat:
Coraz dzikszy, coraz sroższy,
Jak przekleństwo rosnął w złe.
W Łowczyckim dworze ruch wielki,
Na dziedzińcu łoskot, wrzawa,
Dalej! Dalej!... zewsząd grzmi.

Drapieżny jedzie w Karpaty
I myślistwo rusza z miejsca;
Dalej!.. Dalej!... zewsząd grzmi.
Brama skrzydła roztworzyła
I kamienny zadrzał próg.
Jak strumień deszczem wezbrany,
Kiedy z górzysk w doły spada,
Coraz dłuższą smugę rwie;
Tak tabor z bramy wyparty
Różnobarwny, hałaśliwy
Coraz dłuższą wstęgę snuł.
Wozy, konie, psy, myśliwi
Taki zwolna brali szyk.
Na sam przód jedzie czterech kozaków,
Jako poczet przewodniczy;
Pyta o drogę, mosty ogląda,
Do naprawy ludzi zgania,
Potem wieczorem miejsce wytycza,
Gdzie się tabor ma rozłożyć.
Dalej objezdnik, stary Matjaszek,
Za nim ośmiu strzelców konnych,
Kurta zielona, czapka barania,
Przez kulbakę kożuch zgięty,
Torba borsucza, trąbka rogowa
I kordelas przy nich z boku,
Strzelba w wytoku, a harap w ręku,
To rynsztunek strzelców konnych.
Dalej Sokolnik, magnat łowiectwa;
Z łosiej skóry sajan na nim,
Złota piszczałka, srebrna torebka,
Rękawice aż za łokcie.
Przed nim na kucach czterech chłopaków

Trzyma berła, a na berłach
Smukłe sokoły, w czarnych kapturach
Nieruchome i milczące.
Dalej na czele koni podwodnych
Pan Koniuszy, Pan Marszałek
I dworska służba w barwie herbowej.
A herbowa barwa taka:
Żupan czerwony, biały kontusik,
Pas zielony, czapka takaż;
Bo herb Junosza — w polu czerwonem
Na murawie baran biały.
Dalej nadciąga wozów dwanaście,
Na tych sieci różnej miary.
Lekkie trokówki, ciężkie parkany,
Ptasie siatki i rozjazdy.
Przy każdym wozie po jednym strzelcu
I po jednym oszczepniku,
W krótkich siermięgach, w płytkich chodakach,
Robią tylko pieszą służbę.
I znowu idzie wozów dwanaście
Pod spiżarnią, pod piwnicą,
Pod stosem rondli, kotłów baniaków,
Psiej i pańskiej kuchni razem.
Teraz dopiero serce taboru,
Pośród psiarzy, dojeżdżaczy,
Mrowie okiem niezliczone
Hałaśliwo idzie psiarnia.
Sto sfór ogarów, gończych, tropowców,
Różnej maści, różnych miotów,
I dziesięć drążków swojskich kundysów,
A brytanów drugie tyle,

I dziesięć smyczy chartów wołoskich,
I podolskich drugie tyle.
Na samym końcu karły w czerwieni
Z toporkami na ramieniu
Wiodą jamniki czarno podżare,
A samopas biegną wyżły.
Łowczy nareszcie pochód zamyka,
Z nim myśliwa szlachta dworska
I konnych strzelców znowu dziesięciu
I kozaków z tyłu trzech.
Gdy tabor tak się rozwinął,
Że od bramy tysiąc kroków
Odjechała tylna straż;
Pan Łowczy w trąbkę uderzył
I od końca aż do czoła
Wykrzyknięto: hola! stój!
Wtenczas Cześnik zeszedł z ganku,
Na bachmata swego wsiadł.
Jak wicher wypadł z dziedzińca,
Wichrem gonił, pędził, mijał,
A gdy dotarł na sam przód,
Osadził konia i zwrócił.
Zimne mrowie wszystkich przeszło,
A jak przegląd zaczął pan,
Grzmiało, grzmiało wzdłuż taboru
I niejeden piorun padł.
Gdy skończył, koniem zatoczył,
Na pagórku się zatrzymał,
Słynną trąbkę w rękę wziął.
Półkrzywa, cienka, brzozowa,
W środku smołka, skórka z wierzchu
Tak donośny miała głos,

Że po rosie, w nocnej ciszy
Słychać było na mil dwie.
Trąbienie chlubą Cześnika,
Bo nikt pewnie tak nie trąbił,
Nikt tej siły nie miał tchu.
Przyłożył trąbkę do wargi,
Żyły zbiegły mu na czole,
Oko białe zaszło krwią...
I wyciągnął taką nutę,
Że na drzewach trząsł się liść.
Wyciągnął cienko a długo
I powtórzył po raz drugi,
Potem odbił krótkim tchem;
I znowu ciągnął, odbijał,
Króciej, dłużej, drząco, groźno,
Pieśń myśliwską duszą grał,
A na finał cienkie tony
W jeden grzmiący zamknął bas.
Gdy umilkł, trąby zagrały
Wszystkie wspólnie w całym szyku
I ruszono z miejsca wraz.
Drapieżny gwiznął na strzałkę,
Ulubioną swą charciczkę,
Konia skręcił w bliską ścierń,
Chciał zające szczwać po drodze,
A ku temu Strzałka dość.
Bo Strzałka gładka, myszata
Z angielskiego była miotu,
Zawsze wszędzie miała prym;
Bo Strzałka gładka, myszata
Pojedynczo brała zwierza,
Czy to zając czy to lis;

Z panem jadła, z panem spała,
Jednę Strzałkę lubił pan.
Na śnieżnobiałym Dzianecie
Obok ojca jedzie Hanna,
Piękny, smutny, cichy cień.
Swawolnych skoków wierzchowca
Nie uważać się zdawała,
Ręka tylko wiodła nim,
A myśl niknie tak bez celu,
Tak bez kształtu jakby mgła.
Sieroto!... kwiecie dziewiczy,
Wichrem w puszczę zaniesiony,
Wonny wonią górnych stref,
Bez kropli rosy porannej,
Bez promyka słonecznego,
Wśród burzanów wzrósłeś sam,
A tak mało ziemi tykasz,
Jakbyś w niebo wzlatał już.
Drapieżny spojrzał z ukosa
I do córki jak do szczwacza
Groźno drwiącym głosem rzekł:
„Po niebie szukasz zająca?
„Tam go Wasze nie upatrzysz..
„Tu w komysze konia skręć“.
Dzianet skoczył w krzak paproci...
Zając pomknął mu z pod nóg.
Podskoczył z miejsca dwa razy,
Nim po sobie słuch położył,
Nim się kopnął w lotny bieg.
„Hajże go!“... krzyknął Drapieżny
I harapem ściągnął konia,
Aż z kopyta ruszył w cwał

I radośnie mruczał sobie:
„Hajże! Hajże! To mi gracz!
„Nie ujdziesz bratku, nie ujdziesz!
„Stracisz skoki, pójdziesz w troki...
„Ależ bo to diabli gracz!“
Tymczasem z miękiej uprawki
Zając twardej dopadł drogi,
Jakby kula naprzód mknie...
Strzałka doszła... tuż... tuż za nim
Już w turzycę z tyłu dmie...
Już i osmyk zębem tyka...
Ale coś to trwa za długo...
Pan już nawet zaczął kląć.
A w tem... coś przy nim zadudni,
Pędem wichru mija konia
Obcy, piękny, czarny chart.
Cześnik skręcił nań bachmata
Pod podkowy chciał go wziąć
Lecz wichrem pędził chart czarny,
Dobiegł Strzałkę, ba wyrzucił,
Zającowi obrot dał;
I w tarniach, które pagórkiem
Rozciągnęły rzadkie krzaki
Wraz z zającem nagle znikł...
Cześnikowi ciemno w oczach
A śród serca jakby mróz.
Gdy dopadł wzgórza i spojrzał,
Strzałka stała wpół skośniała,
Już jej legnąć brakło sił;
A dalej trochę za rowem
Pod kępiną sitowiny
Leżał zając, na nim chart,

I wywiesił język długo
I spoglądał jakby pan.
Osłupiał Cześnik skamieniał,
Głosu z piersi nie mógł dobyć,
Wzroku z charta nie mógł zdjąć.
W tem obok ktoś się odezwał:
„Jaśnie Panie, racz przebaczyć
Ten bolesny dla mnie traf“...
Jakby wężem ukąszony
Na głos znany Cześnik drgnął.
Młodzieniec cudnej urody,
Dziwnie miłym, dźwięcznym głosem
Rzekł tych kornych kilka słów.
Na koniu siedział tureckim
I z tatarska był ubrany,
I zwyczajom całkiem wbrew
Włos w kędziory jakby grzywa
Aż na barki mu się kładł.
Przy cuglach trzymał obuszek,
Prawą ręką skłaniał czapkę,
Że aż strzemion sięgał nią.
Drapieżny zwrócił bachmata
I gdyby nie Hanna w środku
Na zuchwalca byłby wpadł;
Lecz się wstrzymał — słowa tylko
Z zapienionych wyszły ust:
„Odkądże wolno podrzutkom
„Na jałmużnach wykarmionym
„W pańskich łowach udział brać?!“
Młodzieniec zadrzał i pobladł
I znów twarz mu zapłonęła,
Lecz na Hannę zwrócił wzrok...

W jej obliczu, w jej wejrzeniu
Zdał się czerpać nowych sił.
I jeszcze niżej się skłonił,
Że aż grzywy czołem dotknął,
I tak znowu kornie rzekł:
„Pamiątny jestem z wdzięcznością,
„Że wyrosłem w pańskiej psiarni
„I że pański jadłem chleb.
„Pańskich zabaw więc używać
„Anim godzien, ani śmiem.
„Myślistwa Panie nie trzymam,
„Chart ten za mną przybiegł z Krymu,
„Nie wiedziałem czy co wart.
„Jeżeli dobrze się sprawił,
„Racz osądzić Jaśnie Panie
„I jak łaska, rozkaz daj,
„By do psiarni go przyjęto...
„Może tam się na co zda“.
„Słyszycie! Cześnik zawołał,
„Czy słyszycie!?... Hryńko Niczyj
„Psa daruje!... Niczej!... mnie!...
„Przyjmuje darek sąsiedzie...
„Hej Szczepanku! weź tam troki,
„Przygnij brzózkę, powieś psa.
Niech podynda na przestrogę,
„Jak mi w drodze stawać źle.“
Szczepanek podbiegł ochoczo,
Niczej w niego oko wlepił,
Pięści ścisnął, zęby ściął...
Chciał mówić — nie mógł — Nareszcie
Na kulbace się poprawił,
Ściągnął cugle, czapkę wdział,

Konia zwrócił, w cwał pocisnął
I zawołał: Sułtan huź!
A Sułtan skoczył piorunem
Za zanadrze chwycił chłopca,
Jakby torbą dwakroć wstrząsnął,
I tak nim urznął o ziemię
Że w nim trzasły wszystkie kości,
Że aż z gęby poszła krew,
Potem porwał w pysk zająca
I za panem pognał w lot.
Łapajcie! — wrzasnął Drapieżny —
I pod końmi jękła ziemia...
Dudni dudni jakby grzmot...
Łapajcie! Bijcie! Zabijcie!
Wrzeszczy wściekle kozaczyzna
I jak chmura naprzód mgnie —
Lecz nie doszła i kurzawy,
Którą Sułtan miotał wstecz.






OBRAZ II.

Przed laty, kiedy weselnie
Sęp Jeremiasz, Cześnik Łucki,
Młodą żonę przywiódł w dom,
I kiedy grzmiały wiwaty,
Kotły, surmy i fanfary
W Pańskim dworcu dzień i noc,
Gdzieś za bramą, w rowie, w koszu
Małe dziecie znalazł ktoś.
Hrehory dano mu imie,
Lud dołożył potem: Niczyj,
Bo niczyim w rzeczy był.
Podrzutek wzrastał w chłopaka
Bez odzieży, bez obuwia,
W psiarni legał, z psami żył,
Jak pokrzywa bez uprawy
W bujny, szkodny rosnął chwast.

Po śmierci mistrza swojego
Bandurzystą Niczyj został
I przy pańskim stole grał.
Cudownej był on urody,
Jego kibić jak topola,
Oko czarne, czarna brew,
I rumieniec na jagodach
Jak zakwitły świeży kwiat.
Jak chwycił w rękę bandurkę,
Kruczym włosem wdzięcznie potrząsł,
Zachwycony podniósł wzrok,
Milknęło wszystko dokoła,
Struny biły jakby dzwonki,
Jakby z fletu płynął śpiew,
Ale biada kto mu ufał,
W jego sercu mieszkał czart.
Tymczasem w pańskiej komnacie,
Nad kolebką zawisł smutek,
Życie Hanny ledwie tli.
Maleńka, słaba istota,
W puchu pieszczot macierzyńskich,
Odegrzana serca tchem,
Płaczem witać się zdawała
Swej przyszłości mglisty świt.
W bezsennych nocach dziecięcia
Bandurzysta przywołany,
Przy kolebce kiedy kląkł,
Urokiem świętej miłości
Jego dusza jak obwiana
Wypływała z czarnych szat
I w pierwotnej swojej bieli
Przed odwieczny biegła tron.

Gdy śpiewał senne piosnki,
Najrzewniejszych nut dobierał
I uczuciem drzał mu głos.
Maleńka Hanna słuchała
Rączki kładła mu na usta,
Z ust na struny, a dźwięk strun
Szemrał, szeptał jakby echo
Gdzieś śpiewanych świętych słów.
Maleńka Hanna słuchała
I w uśmiechu stygła łezka
I powieki sklejał sen.
Głos dźwięczny, luby, uroczy,
Rzewne, smętne dumek nuty,
Tęsknej myśli cichy prąd
Siąkły w pamięć, w sny wpływały
Z życiem rosły razem z nią.
Godziny pełzły, a lata
Biegły. — Hanna z tego pączka
Tylu cierpień, tylu łez,
W nadobną wzrosła dziewońkę,
Lecz jej piękność nie z tej ziemi
Można było wielbić, czcić,
Lecz zmysłowo kochać, nigdy,
Tyle nieba było w niej.
W komnacie pańskiej już cisza,
Matki nie ma, Hanna sama,
Ani słyszeć dźwięku strun.
Lecz za to w nocnych godzinach,
Z szumem wody, szmerem liści
Zawsze miły, luby śpiew
Dolatując śnieżnych kotar
Lulał, wspieszczał w ciche sny.

Zuchwały, chytry podrzutek
Jakby pająk w czarnej nocy
Zwolna, z cicha wiązał sieć.
Szalenie kochał dziewicę,
A ta miłość pożądliwa
Tak przejęła duszę wskroś,
Że w niej tylko swe zbawienie
Albo zgubę może mieć.
W Łowczycach tylko Drapieżny
Bandurzysty nienawidził,
W nim przyszłego wroga czcił.
Nie szczędził groźby przekleństwa,
Nadewszystko ciężkiej chłosty
Zasłużonej częstokroć,
Ale pewnie jeszcze częściej
Jako woli pańskiej dar.
A kiedy w Busku na łowach
Hetman polny Koniecpolski
W swoją łaskę chłopca wziął;
Młokosa Cześnik odstąpił
I przekleństwo dał na drogę
I odebrał wet za wet;
A podrzutek więzów wolny
Śmiało przed się spojrzał w świat.
Hetmańską łaską wzniesiony,
Stając później w zbrojnym szyku,
Nieco sławy zyskać mógł.
Przebiegły, śmiały, obleśny,
Umiał wznieść się w krótkim czasie
Dziki piastun własnych dzieł;
Z nienawiścią piął się w górę
Z dumną wzgardą patrzał w dół.

I Hetman wolą ostatnią
Nie zapomniał ulubieńca,
W dożywocie dał mu wieś.
Tak dziwnem losu zdarzeniem
Sąsiadami dzisiaj byli,
Każdy sobie wroga wróg,
Ów podrzutny wychowaniec
I Sęp srogi, z Panów Pan.






OBRAZ III.

W Karpatach Cześnik polował,
Koczowisko swe przenosił
Z kniei w knieję, z jaru w jar;
Od ujścia Stryju do Dniestru
Aż do jego krętych źródlisk
Przeciął w poprzek pasmo gór,
A od źródlisk po pod Bieszczad
Szedł na zachód dalej wzdłuż.
Niedźwiedzia ścigał upornie,
Piąty tydzień jak go przejął,
Co dzień widział świeży trop,
A jednak razu jednego
Nie mógł puścić nań ogary,
Ni też kto go zoczyć mógł;
Objechany każdej doby,
Każdej doby z miotu nikł.

Jak pamięć ludzka zasięgnie
Nie zawitał w nasze strony
Tak ogromny, straszny zwierz.
Nie tłoczył owsa, ni malin
Zrywał, ani mrowisk burzył,
Ale za to woły bił,
I z bydlęcia rozdartego
Tylko wyssał całą krew.
Myślistwo szemrać zaczęło,
Że widocznie z djabłem sprawa,
Co w niedźwiedzia skórę wlazł.
Gdy idzie wabi do piekła,
A gdy stanie jeszcze gorzej,
Ze złym duchem trudny spór.
Poświęcono zatem strzelby
I na kulkach ryto krzyż.
Tych baśni Cześnik nie słuchał,
Ale złość w nim także wrzała,
Że niedźwiedzia nie mógł dojść.
Już widział honor splamiony,
Swoją sławę poszarpaną,
Jeśli w końcu ujdzie zwierz,
Co przez tyle czasu, kraju,
Jakby sobie z niego drwił.
Nareszcie tabor rozłożył
Na Wetlińskich połoninach
I nadeszła trzecia noc.
Sen twardy wszystkich ogarnął
Ni w szałasie pies zawerczał,
Ni przy wozie forknął koń,
Ni płomykiem wiatr zaszemrał,
Ni też węglem strzelił żar.

Już było dobrze z północy,
Już poranny brał przymrozek,
Światło biło tylko z gwiazd.
Na dużych skórach niedźwiedzich
Leżał Cześnik w owym stanie,
Co nie jawa, ani sen,
Albo myślał o niedźwiedziu,
Albo niedźwiedź mu się śnił.
W tem nagle wsparł się na łokciu
I sokole wlepił oko,
Gdzie czarniejsza przed nim noc.
Tam stała postać w istocie
Czekająca przebudzenia,
Bo na tegoż pierwszy znak
Przystąpiła, list rzuciła
I zniknęła — w cieniu cień.
Piorunem zerwał się Cześnik
I tak krzyknął, że od razu
Z wszystkich powiek zniknął sen.
Przybiegła służba czem prędzej,
Lecz tymczasem pan rozważył,
Iż rzec mogą, że się zląkł...
A że pogoń niemożliwa,
Więc zataił całą rzecz.
Rozkazał ognie zapalić
I łuczywa pozaświecać,
I... złowieszczy rozwarł list.
A wkrótce w miarę jak czytał,
Twarz mu bladła, dłoń mu drzała
I pot zimny z czoła ciekł.
Wieść to straszna być musiała,
Co tym dębem mogła wstrząść.

Już skończył czytać, a jeszcze
List jak trzymał, tak i trzyma,
W piśmie błędny topi wzrok.
Nareszcie wstrząsł się, chciał mówić,
Ale głos mu zagrzązł w gardle,
Głuchy tylko wyszedł jęk,
I minęło czasu wiele
Nim chrapliwie krzyknąć mógł:
„Ładujcie wozy! Kulbaczcie
„Konie!... łowy już skończone.
„Dalej w drogę! A co tchu!“
Czeladka Bogu dziękując,
Że od czarta ją ochrania,
Do roboty bieg a w lot,
I gdy słońce zaświtało,
Z miejsca ruszył pierwszy wóz.
W tem z dala coś tam zadudni,
Coraz bliżej... tentent konia,
Ktoś pod górę pędzi w cwał.
Wszakci to stary Matjaszek,
Co z objazdu spiesznie wraca,
Czapką w ręku młyńca tnie,
A przed Panem gdy osadził,
Z konia para szła jak dym.
„Jak Boga kocham, jest Panie,
„Jest, przed świtem zabił wołu,
„Jeszcze ciepły znalazł ścierw.
„Przewalił łąkę jak sanie
„I w Kalnickiej obległ dobrze..
„Tam spać będzie cały dzień,
„Ale spieszyć nam się trzeba,
„Bo to kraju tęgi szmat“.

Tak mówił stary Matjaszek,
A jak wryty Cześnik słuchał,
Zęby ścięte, oko w słup.
I skończył stary Matjaszek,
A jak wryty Cześnik słuchał,
Ręka tylko mięła list.
Mięła, tarła, aż przez palce
Wkrótce biały leciał proch.
Dwie żądze równie gwałtowne,
Równo wrzały w jego duszy,
Wściekły z sobą wiodły spór.
Myślistwo stało w milczeniu
I czekało nie bez trwogi,
Co rozkaże srogi Pan.
Aż wykrzyknął: „Dalej na koń!
Zapoluję jeszcze raz“.
Na wązkim wkrótce uszyjku,
Gdzie jałowce tylko rosły,
Gdzie kóz tylko bity ślad,
Stał Cześnik konno sam jeden,
Na kulbace oparł strzelbę,
A na cynglu palec miał,
Bo jeżeli już nie wyszedł,
Tędy niedźwiedź musi wyjść.
Krew nocną wieścią wzburzona
Niecierpliwość w nim wzmagała
I myliła rozmiar chwil.
Już podług jego rachuby
Już powinny były dawno
Na zastępach psiarnie stać,
Już tropowiec dojść niedźwiedzia,
Nad barłogiem głosu dać.

Schylony leży na grzywie,
Słuch wytęża, oczy wlepia.
W nieprzejrzany świerków świat;
To ściska konia piętami,
To wędzidłem go podrywa,
To włos z głowy sobie drze,
To znów w piersiach tchy zapiera,
Słucha, patrzy ... nic i nic.
Nareszcie konia pocisnął,
Aż podkowy ognia dały,
I jak wicher pomknął w las.
Ni zoczył, ni co zasłyszał,
Ale pewny, że już niedźwiedź
Dawno z miotu musiał wyjść,
Chciał czemprędzej gniew wyzionąć,
Chciał się zemścić na kimbądź.
Lecz ledwie na ścieżce,
Nad urwiskiem... napotkany
Oko w oko niedźwiedź stał.
Zaryczał, spiął się na zadzie
I uderzył łapą w łapę...
Niestrwożony strwożyć chciał.
I z nad konia ogień błysnął
I jak piorun wypadł strzał.
Nim jeszcze dym się rozwionął
Już na miejscu strzelec skręcił,
Ale jednak późno już,
Bo niedźwiedź dopadł go z tyłu,
Jedną łapą walnął konia,
A na zadzie usiadł koń,
Drugą łapą sięgnął w górę,
Cześnikowi czapkę zdarł.

Nadbrzeżna wszakże drożyna
Pod ciężarem się usuwa..
Rwie się nagle cały brzeg,
I brzeg, koń, niedźwiedź i strzelec,
Jakby jedna wielka bryła,
Wielki odłam górnych skał,
Od urwiska do urwiska
Z hukiem, grzmotem leci w dół.
A kiedy w głębi przepaści
Zdruzgotany koń drga jeszcze,
I ostatnie zionie tchy,
I kiedy strzelec w pół góry
Na kolczastym wisząc krzaku
Wkoło siebie bryzga krwią,
I w powietrzu się kołysze,
Jak złamany drzewa szczyt,
Zwierz wciekły bolem i zemstą
Jęknął, ryknął, wstrząsnął kudłami
I do walki gotów stał.
Pogardzał nędznym tropowcem,
Co cichaczem pędząc w tropy
Już na oko teraz wziął,
I z uboczy naszczekiwał,
Jakby wołał: Tu jest, tu!
Pogardzał koniem jak ścierwem,
Ale w górze zwietrzył wroga
I pod stromy skoczył brzeg.
Kamienie chwyta, kamienie
Zsuwa na dół, z sobą razem,
Chwyta zielska, zielska rwie,
Trzykroć wraca, pnie się trzykroć,
I po trzykroć pada wstecz.

Tymczasem głosem tropowca
Ze zastępów psy wiedzione
Gonią z wrzaskiem z wszystkich stron.
Zrozumiał niedźwiedź tę wrzawę,
Skoczył, wrócił, spojrzał w górę
I nareszcie w gąszczu znikł,
A zaledwie w gąszczu zniknął,
Obok konia Cześnik padł.
Trzy dni leżał bez zmysłów,
Smarowano wódką z mydłem,
A cyrulik puszczał krew.
Trzy doby leżał, a czwartej
Tłukł, mordował, bił każdego,
Kto mu tylko w ręce wpadł
I nie tracąc jednej chwili
Ku domowi wyszedł z gór.






OBRAZ IV.

W Łowczycach cisza ponura,
Jeszcze z Karpat Pan nie wrócił,
Jeszcze pusty stoi dwór.
Tam z jednej tylko komnaty
Nocnej lampy blade światło
Mignie czasem pośród drzew,
Tam samotna, piękna Hanna
Czarną życia snuje nić.
Strasząca wieść ją dobiegła,
Że jej ojciec gdzieś z niedźwiedziem
Krwawą walkę stoczyć miał.
Lecz takich wieści tysiące,
O Cześniku wciąż biegało,
Mało też im wierzył kto.
Hanny zatem nie smuciła...
Z innych źródeł smutek jej.

Pragnęła ojca powrotu,
Pożądanym stał się dla niej
Przykry niegdyś gwar i zgiełk.
W modlitwach szuka obrony,
Lecz modlitwa już niestety
Nie dostarcza dosyć sił;
Własnych myśli już się lęka,...
Myśli pragnie w odmęt pchnąć.
Co nocy kiedy pogoda
Ziskrzy niebo, zrosi ziemię,
I w uśpieniu spocznie świat;
Gdzieś jakaś łódka odbija,
Płynie cicho środkiem rzeki,
Potem w miejscu staje tam,
Gdzie z daleka nocna lampa
Mignie czasem pośród drzew.
Natenczas coraz silniejszy,
Jakby wyszedł z wodnych toni,
Spiew uroczy, tęskny spiew
Powoli wznosi się w górę,
I w powietrzu się rozpływa,
I z powietrzem płynie w dal,
I po szybach lekko brzęknie,
Tam gdzie lampa jeszcze tli.
Jakkolwiek spiew ten dla Hanny
Był rozkoszą, był czekanym,
Jednak z sobą trwogę niósł.
I kiedy jakby potęgą
Niepojęta pochwycona
Bliżéj rzeki w nocy szła,
Pod niebiańskie skrzydła matki
Przytulała serce swe.

Pod lipą była kaplica
Na pagórku ponadbrzeżnym,
A w kaplicy matki grób.
Tam Hanna klęcząc na stopniach
Już bezpieczną się mniemała,
Przechodziła cała w słuch.
Zrazu tylko pięknej nuty,
Później słucha tylko słów.
A słowa coraz wrastały
W rozpaczliwy oddźwięk duszy,
W niezgłębiony serca żal,
Spiew wrzący czuciem miłości
Tchem namiętnym grzać się zdawał
Tajemniczy wonny wiew,
Co opływał ją dokoła
I w dyszącą padał pierś.
A kiedy pieśni umilkły,
Spiewak łódkę pchnął pomału,
O zarosty trącił brzeg;
Ogniste wrażał wejrzenia
W białą postać u kaplicy
A ognisty leciał płyn,
I jak gdyby ją obwijał,
Jakby zwalczał resztę sił.
W tych chwilach Hanna wstawała,
I niepokój jakiś czuła,
Czuła jakiś w sercu ból,
I kładła rękę na sercu
I cisnęła i cisnęła,
Jakby w łonie chciała zgnieść,
I strwożona biegła potem,
Nie wiedziała sama gdzie.

Lecz ledwo z łódki opodal,
Głos zadzwoni po trościnie,
Hanna zwalnia błędny bieg;
Już staje, już i powraca,
Już i słucha, słucha duszą
Lubej nuty, lubych słów.
Aż na wschodzie błyśnie jutrznia
Aż zabieli dzienny brzask.
Ach biada!... mija noc jedna,
Mija druga, mija trzecia,
Z ponad rzeki milczy głos.
Lecz Hanna jakby potęgą
Niepojętą pochwycona,
Niewabiona sama szła,
I czekała i słuchała
Nadaremnie, w cichy świat.
Nareszcie czwartej już doby
Niebo było tak pogodne,
Tak księżyca czysty blask,
Tak nocy cisza wspaniała,
Że się zdało niepodobnem,
By czynnością jaką złą,
Tę harmonię chciał kto zerwać,
By zamyśleć nawet mógł.
Na stopniach małej kaplicy
Jak zwyczajnie klękła Hanna,
Chciała zwalczyć krnąbrną myśl.
Błagała matki opieki,
By jej pokój wyżebrała,
By na biedną spojrzał Bóg;
Lecz modlitwa słabą była,
Bo ją zrywał lada szmer.

Czy owoc upadł gdzie z drzewa,
Czy wiewiórka wstrząsła liściem,
Czy wędrowny świsnął ptak,
Wnet Hanna oczy zwracała,
Na jéj ustach stygło słowo,
Zapierała w sobie tchy,
I stokrotnie zawiedziony
Wytężała znowu słuch.
W tem... wiosło plusło po wodzie,
Łódka z cicha zaszumiała,
I powoli wzniósł się śpiew,
A Hanna drżąca, zachwiana
Nagłem serca uderzaniem
W obie dłonie skryła twarz,
Aby księżyc jéj rumieńca
Nie pociągnął w srebrny blask.
I coraz bliżéj... donośniej
Nową dumkę śpiewak głosił
A téj dumki słowa te:


DUMKA.

Turkaweczko królująca,
Królująca w dębów szczycie,
Nóżka twoja chmurki trąca,
Główkę spierasz na błękicie.

Czemuż siedzisz tak wysoko,
Że cię ledwie sięgnie oko?
Czemu patrzysz tak z wysoka
Turkaweczko modrooka?

Ja tu nizko, ja w żałobie
Pieśni serca śpiewam tobie;
Ja tu z dołu patrzę w ciebie
Jak w gwiazdeczkę gdzie na niebie.
Ale tobie w twéj koronie
Ani słyszno, co w mym głosie,
Ani widno, co w mem łonie,
Ani śni się o mym losie.
Czemuż patrzysz tak z wysoka
Turkaweczko modrooka?

Gdybym lekkim był wietrzykiem,
Pióreczka głaskałbym twoje,
Gdybym ciepłym był deszczykiem,
Skrzydełka kąpałbym twoje;
Gdybym słońca był promykiem,
Zgiąłbym w pierścień światło moje,
By twa główka w pierścień wzięta
Zaświeciła jakby święta,
Zaświeciła w dal z wysoka
Turkaweczko modrooka.

Ja cię skryję przy mem łonie
Razem z tobą w dal pogonię;
Wonne stepów zbiorę ziele,
Gniazdeczko tobie uścielę.
Kwiateczkami cię osłonię,
Przy nóżkach twoich usiędę,
Pieśni serca śpiewać będę....

Będziem, będziem zawsze sami,
Jeden tylko Bóg nad nami.
Ach zleć do mnie, zleć z wysoka
Turkaweczko modrooka.


Głos umilkł, Hanna chce biegnąć,
Chce uciekać, lecz jak we śnie,
W miejscu tylko stawia krok.
W jéj oczach błędnych, strwożonych,
Ziemia, niebo, drzewa, gwiazdy
Wirowały w koło niéj.
Tylko otchłań teraz widzi,
Gdzie niebaczna miała paść.
Zapóźno, biedna!... zapóźno!...
Bo przed tobą ukochaną
Na kolana Niczyj padł.
Palącą dłonią dłoń zimną
Chwycił, trzymał, do ust cisnął,
W twoje oko wlepił wzrok,
I miłości drżącym głosem
Słowa dumki z cicha rzekł.
„Ach zleć do mnie, zleć z wysoka
„Turkaweczko modrooka!
„Ja mem sercem cię osłonię,
„Razem z tobą w dal pogonię,
„Tam na stepach będziem sami,
„Jeden tylko Bóg nad nami...
„Ach zleć do mnie zleć z wysoka,
„Turkaweczko modrooka!“

A Hanna krat się chwyciła,
Wyjęknęła: Matko moja!
I upadła na jej grób.
Zemdloną Niczyj pochwycił,
Drogi ciężar, drogą zdobycz
Do swéj łodzi spiesznie niósł —
Niebo mu się otwierało,
I aniołów śpiewał chór.
Wtem drzewa ożyć się zdały,
Z poza każdéj olchy wkoło
Wybiegł zbrojny, liczny lud.
Daremnie Niczyj wstrzymany
Walczył wściekle, rozpaczliwie,
Pod natłokiem musiał paść.
Wtenczas Cześnik w głos się zaśmiał,
A po wszystkich przeszła dreszcz.




OBRAZ V.

Noc duszna, niebo bez gwiazdy,
Chmury płowe nizko wiszą,
Jakby zdusić chciały świat.
Bez szumu wody nurtują,
Bez szelestu lecą liście,
Nigdzie głosu, nigdzie tchu.
Dwór Łowczycki w głuchéj ciszy,
Światła zgasły, wszystko śpi.
A kiedy Hannę wpół martwą
Ojciec wczoraj napadniętą

Do klasztoru kazał wieść;
Tu inna postać przybywa,
Noga bosa, odzież w szmaty,
Rozczuchrany, długi włos;
Przez przekopy, przez zagrody
Jak cień czarny szybko mknie.
Dobiega, staje pod murem,
Gdzie podziemnie zakracionych
Wązkich okien długi rząd.
Od jednéj kraty do drugiéj
Pełza, czołga się na klęczkach,
Puka, słucha, patrzy w głąb...
Aż przy szóstéj się zaśmiała,
I wyrzekła kilka słów.
— „Halinko! moja Halinko!
Głos zawołał z po za kraty,
„Ratuj! ratuj! ratuj mnie!“
— „Ratować ciebie nie będę,
„Ty mój ptaszku, ty słowiku,
„Ty kochanku drogi mój;
„Ty mój miły, ty przeklęty,
„Bez czci wiary, druchu ty!
„Ja z Panią razem chowana,
„Sama byłam jak panienka
„Najpiękniejszą w całéj wsi.
„Jak tarki miałam oczęta,
„Jak krew z mlekiem świeże lica,
„Jak paciorki ząbków rząd.
„Najpiękniejsza byłam we wsi,
„Za mną chłopców brzęczał rój.
„Sukmanki, wstążki, korale,
„I pierścionek szczero-złoty,

„Wszystko, wszystko dał mi Bóg.
„A teraz chodzę obdarta,
„Oczy moje wypłakałam,
„I pożółkła moja twarz.
„Bom słuchała, coś przysięgał...
„Bom kochała, biedna ja!“
„Halinko moja, Halinko!...
„Ja przepłynę z Tobą rzekę,
„A tam w domu stoi koń.
„Na konia ciebie posadzę,
„Pogonimy na wschód słońca
„W dziki, wielki, wolny step.
„Tylko jakie daj żelazo,
„Niech przełamię, skruszę mur.“
„Ni rzeki ze mną przepłyniesz
„Ni dosiędziesz konia ze mną,
„Ni pogonisz w dziki step.
„Bo ciebie, luby słowiku,
„Nocnéj doby ty śpiewaku,
„W swoich szponach trzyma sęp;
„On ci wydrze krase piórka,
„On wyskubie biały puch.
„Bóg prośby mojej wysłuchał,
„I dozwolił, abyś słyszał,
„Co masz wiedzieć z moich ust.
„Kto ostrzegł? Pana sprowadził?
„Któż to zrządził, że cię wzięto?
„Że cię psami będą szczwać?
„Znaj mój piękny, mój ty miły,
„Znaj kochanku, że to ja.
„Przez góry, lasy i wody,
„Przez wyjących wilków stada,

„Za Cześnikiem biegłam w ślad;
„Po cierniach włosy targałam,
„Po krzemieniach darłam nogi;
„Wycierpiałam chłód i głód,
„Aby ostrzedz, że podrzutek
„Pańską córkę kochać śmie.
„Tyś zdradził, a ja płakałam,
„Dziś odpłaty przyszła chwila;
„Ja zdradziłam, a ty płacz.
„Bóg może tobie przebaczy,
„Co przebaczyć ja nie mogę,
„Moją nędzę i mój wstyd.“
Zapłakała i zniknęła,
W czarnéj nocy czarny cień.
A Niczyj wściekle zaryczał,
W obie ręce chwycił kraty,
I kratami zdołał wstrząść.
Wtem... światło błysło na ścianie
I o więźnia się odbiło...
A Drapieżny za nim stał.
Nic nie wyrzekł, w głos się zaśmiał,
I żelazne zamknął drzwi.




OBRAZ VI.

Pogodnym brzaskiem zaświtał
Wyuzdanej, wściekłej zemsty
I okropnej kary dzień.
Zaledwie gwiazdy pobladły,

Mgły zaczęły słać się zwolna,
Ptastwo w zbożach z cicha grać;
Już na koniu Cześnik siedział,
Jak buławę trąbkę wziął.
Od bramy droga pagórkiem
Biegła po nad łąkę; — łąkę
Wereszczycy dzielił bieg.
Wzdłuż drogi całe myśliwstwo
Ustawiło całą psiarnię
W hałaśliwy długi rząd.
Na łańcuszkach, drążkach, sforach
Wygłodniała wyła czerń.
Gdy słońce zeszło, Drapieżny
Wyprowadzić kazał więźnia
I postawić go przed sąd,
By słuchał teraz wyroku,
Który tylko dzika srogość
Z wściekłą zemstą mogły skuć,
Aby sędzia dostatecznie
Przerażenia użyć mógł.
Przechodem w światło zaćmiony
Wśród olbrzymich dwóch hajduków,
Blady Niczyj zwolna szedł.
Jak gdyby febrą trzęsiony
Zdał się tracić resztę siły,
Zdał się co krok lecić z nóg.
Tym widokiem Sęp Drapieżny
Roziskrzone oczy pasł.
„Z kałuży — rzekł on — dobyty
„Jadłeś chleb mój lat szesnaście,
„Twą kolebką był ten dwór;
„Po progach wężem pełzałeś,

„Teraz zbójem je napadasz,
„Śmiałeś z ziemi oko wznieść,
„Śmiałeś dotknąć czystéj szaty,
„Jak plugawy jaki płaz.
„Dziewicę trwogą chwyconą,
„Jak trup padłą na grób matki
„Chciałeś porwać, unieść w świat,
„Byś potem okup sowity,
„Za krew moją, dziecię pańskie
„Z Zaporoża wydrzeć mógł.
„Wielkie zbrodnie, wielkie kary
„Dla przykładu muszą mieć.
„Skazuję ciebie podrzutku,
„Czarci synu, dusz złodzieju,
„Czci i wiary zdrajco ty!
„Byś został psami wyszczwany,
„Psami w sztuki rozszarpany,
„Niech bez śladu zginie trup.
„Bądź przeklęty!“ — Skończył mowę
I w szalony buchnął śmiech.
A wtenczas Niczyj bezsilny
Dreszczą trwogi kołatany,
Który co krok leciał z nóg;
Olbrzymich swoich hajduków
Tak łokciami zamaszysto
W obie strony walnął w pierś;
Że hajduki jak dwie jodły
Z głuchym jękiem padli w znak.
A potem skacząc znienacka
Na kulbakę przed Cześnika,
Oko w oko przed nim siadł.
Uchwycił gardło oburącz,

Jak kleszczami krtań mu ścisnął,
A piętami pnąc się wprzód,
Swym ciężarem parł tak silnie,
Że ze strzemion sunął w tył.
I bachmat usiadł na zadzie,
Wrył kopyta po pęciny,
Zadrżał, forknął, ale stał.
Znienacka Cześnik przyparty
Na kulbace już się zachwiał...
Do upadku jeden włos.
Ale zaraz w mgnieniu oka
Przyszedł do się, poznał rzecz;
Koniowi cugle wypuścił
A zarazem napastnika
Słynną trąbką walnął w bok.
Poskokiem konia zachwiany.
Uderzeniem w stronę pchnięty
Niczyj mimo splotnych rąk
Równowagę tracił, stracił
I jak kłoda gromem padł.
Przybiegła hurma pachołków,
Pochwyciła i związała,
Zanim jeszcze zdołał wstać.
Drapieżny ściągnął Bachmata,
Na kulbace się poprawił,
Krząknął, splunął, głasnął wąs;
I chrapliwo się roześmiał
I wesoło potem rzekł.
„Hej łotrze! Szkoda, żeś łotrem,
„Boś kaducznie silny, zwinny,
„Nie pośledny z ciebie zuch.
„O małoś Sępa nie zwalił...

„Lecz nieboże, marna praca,
„Nie dorosłeś jeszcze mnie,
„Nie dorosłeś mnie rycerzu,
„I nie dorósł jeszcze nikt.
„Złagodzę przeto twą karę:
„Będziesz wprawdzie psami szczwany,
„Lecz ucieczki wolność dam.
„Pod wierzbą staniesz na łące,
„Jak zatrąbię... daléj w nogi!
„Bo z łańcuchów zemkną psy.
„Za przekopem, jeśli dojdziesz,
„Będziesz wolny. — Z diabłem idź!“
Więc podług danych rozkazów
Obnażono winowajcę,
I okryto z góry w dół
Obdartą skórą odyńca,
Ciepłą juchą mu kapiącą
Z pleców, z ramion aż do stóp.
Zgiełk, wrzawa, wycie, szczekanie
Takie było, że środ piekieł
Tylko równe może być.
Pachołki aż się pokładły,
By oporu znaleść nieco
Od szarpania tak i siak.
Niktby życia nie był pewny,
Gdyby tak to miało trwać.
Ciągnięty, pchany, wleczony
Niczyj w końcu stanął w miejscu
I tam śmierci czekać chciał.
Już pierwsze sfory rozpięto,
Słynna trąbka już zagrała,
A Hrehory jeszcze stał.

Wtem zobaczył pod nogami
Duży, wązki długi nóż.
Ktoś tam go rzucił dla niego,
Spojrzał wkoło nic nie zoczył,
Tylko przekop, w dali, w mgle.
Pochwycił ostre żelazo,
A z możnością teraz walki
Moc nadziei rosła w nim.
Nowéj w sobie czerpnął siły
I w szalony ruszył pęd.
Puszczone psy się rozbiegły,
Lecz im rosa w dużych trawach
Zalewała słuch i węch.
Aż w końcu jeden padł w tropy
I dał głosu — a wnet za nim
Cała zgraja razem gra,
Gra jak w garnku — taki koncert
Lepszéj sprawy pewnie wart.
A Niczyj, Niczyj ze zwłoki
Skorzystawszy nieco czasu
Biegnie, biegnie, biegnie wciąż.
Szuwary, trawy, zarośla,
Jak bałwany wichrem pchnięte
Gną się za nim śladem w ślad...
Psiarstwo bliżéj... coraz bliżéj...
O ucieczce ani myśl!...
Więc wzorem zwierza chciał przypaść...
Może pogoń się uniesie....
Może miną... stracą trop.
I zrzucił w bok na dwa sążnie,
Zrobił kluczkę w prawo, w lewo,
I w łozowy skoczył krzak.

Wrył się w trawy, wrył się w liście
I legł bez tchu jakby głaz.
A z łozy sarniuk spłoszony
Skoczył, wstrząsł się, słuch nastawił:
Co tu słychać? Co to jest?
Niedługie było zdziwienie!
Zobaczywszy, zobaczony
Napadnięty z różnych stron,
Tupnął nogą i jak kula
Przed psim nosem świsnął w świat.
Drapieżny jadąc wzdłuż łąki
Wszystko widział co się stało —
Na przekleństwa brak mu słów.
Lecz poznał, że to daremnie
Nawoływać albo trąbić.
Aby pogoń z toru zbić.
Więc rozpięto nowe sfory
I puszczono w nowy ślad.
I Niczyj czasu nie tracił,
Ubiegł więcéj jak pół drogi,
Ale sił już coraz mniéj.
Nie było krzaka łoziny,
Ni się drugi sarniuk zjawi,
Został tylko walki los.
Ujrzał kopiec, przy nim ukląkł
I do ręki chwycił nóż.
A kiedy psy się zbiegając
Naszczekiwać nań zaczęły,
Krzyknął, wrzasnął: A zasie!
Głos ludzki wstrzymał na chwilę,
Lecz napaści nie oddalił,
Psy zaczęły tęgo rwać.

Chwycił zatem z nich jednego
I nad niemi w górę wzniósł.
Na zapach ciepłéj posoki
Roztworzyły się paszczęki,
Głuchy kości powstał chrzęst.
Za lichy wszakże to kąsek,
By na długo mógł wystarczyć,
By ukoić złość i głód,
By nieszczęsny cel pogoni
Mógł się puścić w dalszy bieg.
Więc rozdarł skórę odyńca
I kłąb wściekły, kłąb wyjący
Jak czerwoną płachtą skrył.
A kiedy psiarstwo spiętrzone
Wprzód się czołga, w tył się toczy,
Jak ogromny jaki smok,
Niczyj znowu biegnie daléj,
Biegnie daléj w życia prąd,
I znowu dobiegł Drapieżny,
Czapka spadła, włos mu powstał,
Piana ciekła z jego ust.
I w środek wjechał kupicy
I rozbijał i tratował,
Lecz daremny jęk i pisk;
A więc krzyknął jakby z piekła:
„Hej! Morduchy dawaj tu!“
Morduchy były brytany,
Straszne siłą, straszne złością,
Sam ich widok zgrozę niósł.
Pysk czarny — oko czerwone,
Dolna szczęka wysunięta,
W płowe prążki śliska sierć.

Nigdy głosu nie dawały,
Milczkiem tylko zawsze szły.
A kiedy krew gdzie poczuły,
Ogonami jak wężami
Opasały ślizki grzbiet;
I liżąc wargi nabrzmiałe
Skomlą tylko tak miłośnie,
Jak to skomleć szczeniuk zwykł
Kiedy wita matkę swoją,
Co mu niesie pełną pierś.
Drapieżny pewnie acz mściwy
Bez litości bez wędzidła,
Śmierci zrazu nie mógł chcieć.
On kary, kary podlącéj
Nigdy niczem niezatartéj —
Tego pragnął, tego chciał
I robaka co wlazł w drogę
Chciał nadeptać, a nie zgnieść.
Lecz wmiarę jak się przeszkody
Natrafiały, napiętrzały,
Coraz wzrastał jego gniéw;
A kiedy możność tryumfu
Swego wroga mu błysnęła,
Wtedy granic nie znał już,
I wykrzyknął czarcim głosem:
„Hej! Morduchy dawaj tu!“
Tymczasem pędząc trawnikiem
Po nad brzegi Wereszczycy
Niczyj resztę czerpał sił.
Sto kroków... sto... sto... nie więcéj
Do przekopu, do wolności,
Do zbawienia kroków sto!

A w tem z tyłu coś zadudni...
Spojrzał za się... za nim śmierć.
W okropnych krwawych zapasach,
Bez sił teraz, bez tchu prawie
Stawić czoło, istny szał.
Lecz głowy jednak nie stracił,
Spojrzał w niebo, na brzeg skręcił
I z urwiska skoczył w toń;
Skoczył w otchłań, lecz niestety
Już nie skoczył on tam sam.
Trzy ciała padło zarazem
I szuwary się rozwarły
W bulki zbiegnął wodny krąg
I z głębi wyszedł szum, łoskot,
Niepojęty, niesłyszany,
Jak kipiący jaki war. —
Potem wszystko razem znikło,
W górze szuwar cicho stał.
I znowu dopadł Drapieżny
I na brzegu bezdennicy
Stanął wryty jakby głaz;
I czekał życia objawu,
Choćby tylko krwi kropelki,
Choć westchnienia z głębi wód.
Ale wszystko wszędzie głucho
Szuwar w górze cicho stał.
Zbladł Cześnik — czekał i czekał,
Potem zwolna skręcił konia
I milczący wrócił w dom.
Następnéj wszakże niedzieli
Do kościoła poszedł dworno
I sowity złożył dar

Na sieroty, na jałmużny
Na rok roczną świętą mszę...
Minęła wiosna i lato,
Twarda jesień nastąpiła,
O łowiectwie ani tchu.
Jeremiasz ciężko zaniemógł,
Ale obok łoża cierpień
Stanął jego anioł-stróż.
Hanna lała w chore serce
Boski balsam świętych słów.
Aż jednéj nocy szmer powstał...
Jakiś szelest... tu i owdzie...
Potem dymem wionął wiatr...
A potem coś tam błysnęło
I blask buchnął z czterech rogów —
Gore! gore! w ogniu dwór!
Hajdamacy dwór napadli,
Mord, pożoga, sądny dzień!






Część Druga.

PIELGRZYM.



OBRAZ I.

„Marylko dziecię kochane
„Spojrzyj w górę, powiedz, co tam
„Na gwiaździstem widzisz tle?“
— „Pogoda Ojcze na niebie;
„Księżyc ostre ma krawędzie,
„Mlecznéj drogi jasny pas.“
— „Cóż tam jeszcze widzisz w górze?
Wzrokiem dziecka w górę patrz.“
— „Tam Kwoczka mruga wesoło
— „Wóz na północ się pochylił,
— „Złotem błyszczy Panny kłos.
— „Pogoda Ojcze na niebie,
— „Lutnia tylko pociemniała,
— „Zczerwieniło serce lwie.“
— „Ale orła czy tam widzisz?“
— „Nie, nie widzę Orła tam.“

— „Trzy gwiazdy, w środku największa
„Na południe w jednym rzędzie.“
— „Coś nauczył Ojcze, wiem.
„Trzy gwiazdy, w środku największa,
„Lecz największéj próżno szukam,
„W mojem oku nie ma jéj.“
— „Może chmurno? — Może mglisto?
„Może skrył się gwiazdy blask?“
— „Ni chmurno Ojcze ni mglisto,
„I przezrocze niema krańców;
„Nic nie kryje blasku gwiazd.
„Dwa tylko białe obłoczki,
„Jak łabędzie płyną w świetle,
„W świetle kąpią biały puch,
„Ale orła, nie, nie widzę,
„Słaby dzisiaj już mój wzrok.“
I starzec dalej nie pytał,
I na piersi spuścił głowę,
I jak w twardy zapadł sen.
W półwiecznéj swojéj ślepocie,
Co przewidział i co widział,
I co było i co jest,
Dzikim kłębem się toczyło,
Przestrzeń swoję stracił czas.
Tam widział sute komnaty
Tam jedwabnych kotar fałdy
I zegarów głośny ruch...
Tam słyszał matki pieśń senną,
Śmiech dziecięcia, co bezwiednie
Pierwsze hymny Bogu śle;
Tam w młodzieńczem bratniem kole
Głos swawoli, zgiełk i gwar.

Tam słyszał surmy wojenne,
Tentent koni, chrzęst pancerzy
I proporców groźny szmer;
Tam słyszał trąbkę myśliwską,
Słyszał strzały, świst sokołów
I ogarów huczny wrzask...
Tu się starzec zerwał nagle,
Z czoła otarł zimny pot.
„Hej zemsty! — krzyknął — Psy wyją!..
„Bezdennica czarna, głucha,
„Bezdennica ogniem wre.
„Hej, do mnie! Hannę mi wloką...
„Błysł mój topór!.. uszła hańby!..
„W oczach ciemno — w oczach żar...
„Konam, konam, konam jeszcze....
„Krew, czarna krew! noc, wszędzie noc...“
Marylka szyję ujęła,
Jakby bluszczem opasała,
Przytuliła siwy włos,
I chłodnym dziecka oddechem
Duch pociechy, duch modlitwy
W rozbolałą wiała pierś.
„Panie! Panie! ja z przepaści
„Wołam k’tobie, ratuj mnie!
„Nie jestem godzien, o Panie,
„Aby wszedłeś do przybytku
„Serca mego Panie mój!
„Ale rzeknij tylko słowem
„A zbawioną będzie Panie
„Dusza moja.
„Baranku Boży, co gładzisz
„Grzechy świata, przepuść nam!

„Baranku Boży, co gładzisz
„Grzechy świata, słuchaj nas!
„Baranku Boży, co gładzisz
„Grzechy świata, zmiłuj się
„Zmiłuj się nad nami.“
I starzec upadł na ziemię,
Długo, długo, krzyżem leżał
Potem zgasłe oko wzniósł:
„Marylko dziecię kochane,
„Wielkie klęski wróżą gwiazdy,
„Dalej z tobą nie chcę iść.
„Dąb spruchniały upaść musi
„Lecz powoju nie chce zgnieść.
„Idź w imię Boże dziecino.
„Gdym pielgrzymem z Ziemi Świętéj,
„W ojców moich wracał kraj,
„Najświętszéj Pannie Rudeckiéj
„Oddawałem się w opiekę,
„Leżąc krzyżem u jéj stóp.
„Tyś podniosła dając dłonie,
„Jam na tobie ręce sparł.
„Dwie nędze tam się spotkały,
„I sieroctwo i kalectwo,
„Odtąd z sobą w parze szły.
„Lecz teraz wzrosłaś nieboże,
„Szukaj sobie lepszej doli
„I rodzinnej chatki gdzie;
„Szukaj wsparcia i obrony,
„Na te dziś już nie stać mnie.
„Niech głazy nogą potrącam,
„Niech o drzewa głową biję
„Niech w bagniskach lgnie mój krok.

„Sam pójdę, sam w noc — zgrzeszyłem,
„Pokutuję, ale ciebie
„Na sumieniu nie chcę mieć.
„Idź ostatnia gwiazdo moja,
„W imie Boże z Bogiem idź!“
„Nie Ojcze, tego nie żądaj,
„To uczynić nie w mej mocy,
„Wyższa wola wiedzie mną.
„Z lat przeszłych tylko pamiętam
„Skały, bory, moje kozy,
„I strumieni ciągły szmer;
„Zresztą wszystko jakby w dali
„Zasłonięte ciemną mgłą.
„Aż kiedy w świetle księżyca
„Świętą Panią zobaczyłam,
„Ukochałam matkę w Niej.
„Jej postać biała i tylko
„Niby malin wycisk świeży,
„Spływał wstęgą z czoła jej,
„I dotknęła mojej głowy
„A poznałam że tu jest.
„Spojrzałam w niebo i ziemię
„I poznałam niebo, ziemię,
„Powitałam piękny świat.
„A wtenczas rzekła łagodnie:
„Idź dziecino tam gdzie słońce
„Spada w góry — prosto idź;
„Aż usłyszysz duże dzwony,
„Tam modlitwy Boży dom.
„Tam, dziecie, starca zastaniesz
„Przed obrazem Matki Boskiej
„I ślepemu podasz dłoń,

„I będziesz jego przewodnią,
„I czy w dobrej czy złej doli
„Nie opuścisz nigdy go.
„Tak mi rzekła święta Pani,
„Ja posłuszną muszę być.
„Ach, Ojcze, nie gardź mem sercem,
„Nie odtrącaj mojej ręki;
„Zdaje mi się bowiem tak,
„Że gdybyś puścił dłoń moją,
„Wzniosłabym się w górę z wiatrem
„I przepadła z wiatrem gdzie.“
Starzec dziecku podał rękę
I znów razem dalej szli.






OBRAZ II.

Od Rawy, Żółkwi, Sokala,
Od pagórka do pagórka
Zaświeciło krocie wiech.
Chmielnicki licznym taborem
Pod Zamościem się rozłożył,
I zagony wszędzie słał;
Kozaczyzna plądrowała
Aż do Dniestru po za Lwów.
Lud wiejski w lasy uchodził,
Robił wały i zasieki,
Zdzierał mosty, drogi psuł —
Gmach przeszkód! Ale niestety
Nie by bronić, ale tylko,
By się za nie można skryć.
Popłoch wielki, popłoch wszędzie,
Za nim nędza biegła w ślad.
Jak chmura, która po ziemi
Cień żałobny rozpościera,

Nim zahuczy jeszcze grzmot,
Tak trwoga biła skrzydłami
I mroziła słabe serca,
Nim pogłoska wzięła kształt,
Nim wyrzekła jednym krzykiem,
Nieprzyjaciel zkąd i gdzie.
Więc w Szczercu cerkiew na wzgórzu
Przekopami otoczoną
Ostrokołem spięto w pas.
Tam liczny lud się zgromadził,
Aby święto Wielkanocne
W bezpieczeństwie odbyć mógł.
A lud biedny pod krzyż święty
Swój dobytek cały niósł.
Już dzwony biły powietrze
Zmartwychwstanie głosząc Pańskie,
U ołtarza stanął ksiądz;
Gdy nagle obcych trzech jeźdźców
U przekopu się zjawiło.
Jeden krótki kożuch miał,
Drugi jupkę atłasową,
Trzeci z krzyżem biały płaszcz.
Ten zawdział kozią kapuzę
Ten kaszkiecik, tamten krymkę,
Brody u nich, aż po pas.
Przez plecy pletnie zwieszone,
A w ich rękach długie dzidy,
Przy kulbakach sparte w skos.
A na szkapach tak schyleni
Jakby w jeden rośli grzbiet.
Najstarszy konia zbliżywszy,
„Niechaj będzie pochwalony

„Jezus Chrystus!“ kornie rzekł.
Nikt z cerkwi tam mu nie odrzekł,
A on znowu się pokłonił,
I rozmowę dalej snuł:
„Wielkie święto dziś święcicie,
„Tak wy bracia, jak i my.
„Nie Turki, ani Tatary
„Lecz jesteśmy, bracia moi,
„Ukraiński bratni lud.
„Jednego Boga chwalimy,
„Jedna wiara, jedna cerkiew
„Tak jest dla was, jak i nas;
„Więc pozwólcie się pomodlić,
„Służby Bożej słuchać dziś.
„Broń naszą złożym na polu
„Wypuścimy konie w trawę,
„Wódkę tylko weźmiem tam.“
I dzidy w ziemię zatknęli,
I puścili konie w trawę,
I baryłkę zdjęli z trok;
A tymczasem kilku innych
Podsunęło się pod wał.
A w cerkwi rada powstała:
„To nie Turki, nie Tatary,
„Pomodlić się tylko chcą.
„I wielu tam jest? Dziesięciu.
„Toć nas przecie dużo więcej,
„Więc się czego nie ma bać.“
I zapory odsunięto,
I do środka wstąpił gość.
Wstąpiło ośmiu — dwóch potem,
Potem czterech — kto tam liczy?

Niema się tam czego bać.
Przed cerkwią biją pokłony,
Z czoła do ust, z ust na piersi
Szybko kładą krzyża znak;
Lecz tymczasem jakby z ziemi
Coraz więcej wchodzi ich.
A kiedy pełna już cerkiew,
Pełno we drzwiach i za drzwiami,
Kiedy wszędzie szmer i ścisk;
„Pohulaj!“ krzyknął zbój jeden
I zabłysły razem noże,
Grzmotem powstał gwałt i jęk;
Krew potokiem się toczyła,
Aż z niej gęsta para szła.
Tak roku tysiąc sześćset
Czterdziestego i ósmego
W Wielkanocy pierwszy dzień,
W Szczerzeckiej cerkwi warownéj
Kozaczyzna w pień wycięła
Zgromadzony wszystek lud.
Potem z łupem ku Komarnu
Pociągnęła wściekła czerń.
Na białym koniu, w czerwonem
Kubraczysku jak wieprz spasły,
Stał ataman, pierwszy zbój.
Jak grzywa ostem splątana
Aż na plecy spadał jego
Kędzierzawy siwy włos;
Aż na brzuchu jak dwa sznury
Kładł się jego ciemny wąs.
Na czole blizna na bliźnie
Niby zębem poorana

Tak mu ściąga na dół brew,
Że zawsze spuchłe powieki
Widełkami musiał wspierać,
Aby przed się patrzeć mógł.
To był Hryńko Pełechaty,
Wściekłej czerni, wściekły wódz.
A kiedy potem dojechał
Na pagórek nad Komarnem
Gdzie za rzeką leżał gród;
Zbójecki wzrok mu zaiskrzał,
Podniósł rękę i zawołał:
„Hej Komarno, zhynesz marno!“[9]
I gdzie stanął przy rozdrożu,
Czarny namiot rozbił tam.






OBRAZ III.

Janowskie lasy, i dalej
Ciągłe stawy, potem wszędzie
Wereszczycy błotny brzeg,
Zbyt ważną linią obrony
Stanowiły od zachodu,
By nie bronić ile stać.
Ale państwo w smutnym stanie
Mało teraz miało sił.
Bałłaban, rotmistrz królewski
I Starosta Trębowelski,
Doświadczony stary wódz,
Zgromadził, co mógł, rycerstwa
Z województwa pod Komarno,
Lecz nie liczny zastęp był,
Bo rycerstwo pod Lublinem
Zasłaniało cały kraj.
Miał wprawdzie dzielny Bałłaban
Prócz rycerstwa kwarcianego

Jeszcze wojska kilka rot,
Miał także jedną chorągiew,
Którą Fredro, stolnik lwowski[10]
Był wystawił na swój koszt,
Miał zbrojnego w kosy, dzidy
I oszczepy chłopstwa dość.
Za chłopstwem wszakże jak cienie
Żony z dziećmi się włóczyły,
Bo po wioskach zostać strach;
Co doba ciżba wzrastała,
Niedostatek się powiększał,
Krok w krok za nim wlókł się głód;
A gdy doszła wieść ze Szczerca
Lud się cały zgrozą trząsł.
Niewiasty kościół zaległy,
Głos modlitwy nie ma miary,
Nie ma miary jęk i płacz.
Msze ciągłe jedna po drugiéj
Nastawały co godzina,
Spowiednika nigdy dość
Każdy myślał acz nie mówił,
Że źle będzie, bardzo źle.
Wieczorem kościół był próżny,
Tam rycerstwo się zebrało
Na wojenny walny zbór.
A kiedy koło zrobiono,
Pośród hełmów i pancerzy
W włosiennicy pielgrzym stał.
Jedną rękę na swym kiju,
Na Marylce drugą wsparł.

Sędziwy wiekiem Bałłaban
Po naradzie krótkiéj, zwięzłéj
Ostatecznie zabrał głos.
Chrzęst zbroi ustał powoli,
A wśród ciszy świątobliwej
Do pielgrzyma teraz rzekł:
„Wielka Ojcze wziętość twoja,
„U ludności wielka cześć.
„Nie do mnie śledzić powody,
„Ni rozstrzygać twe zasługi,
„Ja rzecz biorę, tak jak jest.
„A przy tém wątpić nie mogę
„Wnosząc z mowy i z téj blizny,
„W której wzrok twój niegdyś zgasł,
„Że nie zawsze przywdziewałeś
„Włosiennicy korny strój;
„Że serce twoje lechickie
„Biło niegdyś pod żelazem,
„Dla ojczystych świętych spraw.
„Wezwałem cię więc mój Ojcze
„Do rycerskiéj dzisiaj rady,
„Abyś zdaniem mądrem wsparł,
„Abyś także wpływem swoim
„Uspokoił trwożny lud.
„Przeważna liczba najeźdców,
„Ale liczba nie zwycięża,
„Z nami męztwo, z nami Bóg!
„Lecz pola, pola nam trzeba,
„Aby kopij użyć można,
„By uderzyć piersią w pierś;
„A tu widzę tylko ciżbę,
„Słyszę tylko jęk i płacz.

„Kozactwo jutro napadnie,
„Już gromadzą belki, pale,
„Chcą przejść rzekę, tu nas zgnieść.
„My w gnieździe czekać nie będziem,
„Przejdziem groblę, przejdziem brody,
„Uderzymy ze wszech stron,
„I zwyciężym, bo znienacka
„Uderzymy w nich jak grom“.
„Panowie moi i bracia!“
Odrzekł teraz ślepy pielgrzym —
„Nie omylił się wasz wódz.
„Wyrosłem w sztuce rycerskiej,
„Pancerz moją był koszulą,
„Bawidełkiem ciężki miecz;
„I nie zgasła jeszcze iskra,
„Com z kolebki z sobą wziął.
„Pochwalam całkiem myśl waszą,
„Bój zaczepny, niespodziany
„Może tylko zbawić dziś.
„Nie łatwo hordy zmieniają,
„Co z ufnością raz powzięły;
„Kto ich zdziwi, zbije wpół.
„Przeto bracia w imie Boże!
„Ja zwycięstwo wróżę wam.
„Co zaś do mojéj wziętości,
„Dziś dopiero mej pokuty
„Dziś dopiero zbieram plon,
„Bo mogę silnym udziałem
„Przy zbawieniu mego kraju,
„Mej przewiny zmazać grzech,
„Bo mi wolno stanąć z wami;
„Więc słuchajcie moich słów.

„Podanie z ojca na syna
„Przechowane w moim rodzie
„Świętą wiarę każe mieć,
„Że niegdyś rycerz pobożny
„W tym kościele pod ołtarzem
„Jak ex-voto złożył tu
„Smigownicę w spiżu rzniętą,
„Zbawiciela na niej znak[11]
„Kto złotą kulą nabije,
„Co z patyny była lana,
„I z wieżycy strzeli w bój,
„Ten walkę pewnie rozstrzygnie;
„Nieprzyjaciel w trwodze pierzchnie,
„Jak pędzony wichrem proch.
„I zbawiony będzie kościół,
„I zbawiony będzie kraj.
„Ja w nocnej ciszy tych murów
„Silny wiarą i nadzieją
„Przedsiębiorę dzieło sam;
„Wy bracia, jak to wasz zamiar,
„Nieście postrach i zagładę
„W napadniętą srogą dzicz;
„Niechaj godłem naszem będzie:
„Tajemnica, potem śmierć!“






OBRAZ IV.

Zabłysnął w końcu dzień krwawy,
Na wieżycy, przy armacie
W czarnéj zbroi pielgrzym stał.
„Marylko, powiedz, co widzisz,
„Ale dziecię przedewszystkiem
„Powiedz, naszych jaki szyk?“
„Dobrze ojcze powiem wszystko,
„Bo daleko sięga wzrok.
„Za rzeką w trzcinach przed nami
„Od Komarna aż do Łowczyc
„Skryty leży pieszy lud.
„Na prawo trochę, z warownych
„Adryanowskich dużych pasiek
„Czarnym kłębem bije dym;
„A na lewo za dąbrową
„Cały konny zastęp nasz...
„Już zajął drogę do Klicka
„Na trzy bufce podzielony
„I do walki gotów już“.

„A teraz powiedz Marylko,
„Nieprzyjaciel co tam robi?“
„Liczna Ojcze, liczna czerń,
„Jakby powódź się rozpływa,
„Istne morze samych głów.
„Rzędem stają powoli,
„Rząd za rzędem o sto kroków,
„Czołem do nas każdy rząd.
„Najpierwszy niesie na barkach
„Belki, pale i pomosty;
„Drugi zbrojny w palną broń;
„Trzeci w dzidy najeżony
„Jak ciernisty, długi płot.
„Na prawem skrzydle na wzgórku,
„Czarny Hryńka spiął się namiot,
„Za namiotem nieco w bok,
„Konnica w kupach stanęła.
„Reszta koni pod kulbaką
„Gryzie trawę dużych łąk,
„Co od Rumna jednym szmatem
„Adryanowskich sięgły pól.
„Ach! Ojcze, teraz mrowisko
„Z miejsca rusza, ku nam sunie...
„Co za łoskot!... co za wrzask!...
„Ha! Nasi ogniem sypnęli...
„Ze zasadzki pędzą, gonią...
„Nieprzyjaciel wstrzymał krok...
„Pierwszy szereg rzuca belki...
„Drugi teraz idzie wprzód.
„A trzeci zwraca czem prędzej,
„I do koni co tchu biegnie,
„Ale konie... konie gdzie?
„W pasiekach ule rozbite,

„Z pasiek kilka koni pędzi...
„Ciągnąc z sobą chmurę pszczół,
„Na kozackie wpada stado,
„Stado forka, rusza w cwał.
„I hurma bije w szeregi
„I rozbija co jej w drodze
„I uderza w morze trzcin.
„Do wody goni... do wody...
„I do wody już dopada...
„Chmura za nią, chmura tnie.
„Kłąb po kłębie grzęźnie... tonie...
„Z brzegów wyszedł mętny nurt.
„Natenczas — sława! sława mu!
„Już rycerstwo kopją, mieczem,
„Z boku, z tyłu niesie śmierć.
„Jak wichrem zdarty liść leci,
„Jak pod kosą lecą kłosy,
„Tak w dół leci krwawa dzicz.
„Polska górą! — ale walka
„W miejscu kipi, w miejscu trwa“.
„Marylko, teraz do dzieła:
„Rozpaloną złotą kulę
„Wsuń do paszczy... zapal knot!“
I złota kula wsunięta,
Zapalony knot zabłysnął...
Miotłą buchnął ognia kłąb,
Odgłos ryknął jakby piorun,
Jak piorunów razem sto.
I złota kula warknęła,
Zaszumiała, w dół gwiznęła...
Pełechaty z konia spadł.
A potem w namiot płomieniem

Potoczyła się ognista,
Namiot parą boki wzdął...
Zerwał sznury i łańcuchy,
I w powietrzny wzniósł się świat.
Jak szatan skrzydłem żałobnem
Sypiąc iskry, żarne węgle,
Po nad hordą pędzi w lot.
A horda trwogą przejęta
O obronie już nie myśli,
Krzyczy, wrzeszczy, ciska broń.
„Ojcze, Ojcze! pozwól, pozwól
„Od tej zgrozy zwrócić wzrok.
„Ach zejdźmy w pole zniszczenia,
„Może ranny łaknie wody,
„Konający kilku słów...“
I zeszli razem z wieżycy
I na wzgórku gdy stanęli,
Pełechaty jeszcze żył.
Jak zobaczył ich przed sobą
Dźwignął siebie resztą sił,
I krzyknął: „Cześnik!... A Cześnik
Krzyknął: Niczyj! i dwie pięści
Do przekleństwa wzniosły się.
Lecz w środku była Marylka
W białą postać w górę rosła,
I ściągnęła pięści w dół,
I nagięła aż na klęczki
Nieprzyjaciół z dawnych lat.
Nienawiść słabła powoli,
Przebaczenia duch owionął,
Przebaczenie w duszę niósł.
Spojrzeli w niebo, a rzekli;

„I odpuść nam nasze winy!“
Nie skończyli świętych słów,
I trup w trupa legł objęciu,
Biała lilia spadła nań.
A później, później na wzgórzu
Nad Komarnem, przy rozdrożu,
Na pamiątkę bitwy téj,
Zwycięztwa polskich zastępów
I pohańców krwawej klęski
Granitowy stanął krzyż;
Na nim napis wiecznie trwały:
Mors Tua, Vita nostra.



KONIEC.





JEREMIASZ SĘP.

POWIEŚĆ.



JEREMIASZ SĘP.
Powieść.

W pierwszéj części téj powieści, starałem się zachować pamięć dawnego w Polsce myśliwstwa, które pod kierunkiem niemieckim nikło powoli i teraz całkiem już znikło. — Znałem w dzieciństwie ostatniego wielkiego myśliwego w Galicyi, Leona Horodyskiego z Bielinki, pod Samborem. — Z jego ust słyszałem jego przygodę z niedźwiedziem, którą opisałem w trzecim obrazie pierwszéj części téj powieści. — Późniéj w mniejszych rozmiarach, ale jeszcze znaczne utrzymywali myślistwa Ksawery Krasicki w Lisku, i w Dubaniowicach Kazimierz Jabłonowski, brat mojej żony.
W drugiéj części powieści trzymałem się prawie dosłownie legendy o Hryńku Pełechatym, jego postaci, jego oczach, słowach, śmierci od kuli z patyny ulanéj; o rzezi w Szczercu, klęsce Kozaków pod Komarnem, a nareszcie o pomniku, który stoi dotychczas z napisem: Mors Tua, Vita Nostra. Tę legendę wziąłem z opowiadania starego strzelca Fabiana, Ukraińca, który zapamiętał rzeź Humańską i który umarł u mego brata Seweryna w Nowosiółkach w Samborskiem, na łaskawym ale nie zasłużonym chlebie.



PRZESZŁOŚĆ MOJA.



Różowa zorza oblała,
Promieniste zaszło słońce,
Mego życia był to raj.
Tę wiarę w boską opiekę,
Tę gotowość poświęcenia,
Tę nadziei czystą woń,
Tylko anioł świętem skrzydłem
W serca ludzkie może wiać.
Ty gwiazdką moją zostaniesz
Sandomierza stary grodzie,
Nadwiślańskich żyznych pól.
Tam chłopcem ledwie nie dzieckiem
Po raz pierwszy usłyszałem
Szczęk oręża, armat huk,
I za wolność, za Ojczyznę
Na żołnierza wziąłem chrzest.

Grzmią bębny, trąby głos szerzą,
Las bagnetów, las proporców,
Tentent koni, turkot dział;
To wojna! Ale urocza,
Bo w zwycięztwa aureoli,
Bo zwycięztwo Bóg nam dał.
Jeszcze Polska nie zginęła,
Kiedy ojców mamy broń.
A potem nastał czas błogi,
Jak w jezioro się spływały
Chwile szczęścia młodych lat.
Ze szczytów świętych Wawelu
Orzeł biały i złocisty
Wzięły w górę chyży lot;
Przeleciały ponad Polskę
I zniknęły w cieniu chmur.
Na długiéj, długiéj przestrzeni
Od Kremlina do Paryża
Walczył z nami głód i mróz;
A jeszcze, jeszcze czasami
Promyk szczęścia nam zabłysnął,
Ale coraz słabiéj tlał,
Aż nareszcie i z nadzieją
Do iskierki całkiem zgasł.
O były klęski w przeszłości
Lecz walkami poprzedzone,
Co zdziwiły cały świat.
A teraz karły zuchwałe,
Polityczne te ślimaki
Chcą wyczołgać nowy skład,
Ale zginą z Boskiéj ręki,
Bo w ich duszy tylko jad.






NIESTETY.



Kochałem moją Ojczyznę,
Moją ziemię moich braci,
Jakikolwiek był ich los;
Zawsze serce górą było,
A gdzie serce, tam i Bóg.
Kochałem Polskę, kochałem
Jak się kocha tylko matkę,
Lecz Ją poznać trudno dziś
Te zawistne, mściwe tłumy,
To nie polski dobry lud.
To handel fałszu, przekupstwa,
Targowica nieustanna,
Nie rycerski to już kraj.
Jeszcze polska dotąd mowa,
Lecz Polaków niema już.
Nie godne wnuki pradziadów!
Ich pomników, ich ołtarzy
Nie chcą święcić, nie chcą znać;
A w ich piersiach serce milczy
Na rodzinnéj pieśni głos.
Już męstwem, wiarą potężne,
A miłością niegdyś słynne
Pokolenia zeszły w grób;
Zniknął w sercu odblask Boga
I zgasł polski dawny duch.


3 maja 1873.







ULOTNE.


ROZUM.



Każesz mieć rozum — skądże wziąć u licha,
Pruską tabaką Paryż dotąd kicha,
Wiedeń nic nie da, bo sam jest w potrzebie,
Moskwa ma nadto, lecz tylko dla siebie,
W Berlinie Bismark zakopał pod mszałem,
Niemiecka Rzesza szuka go z zapałem;
Po Włoszech jeszcze błąka się w malignie.
W Madrycie ponoś nie prędko doścignie,
A Anglia, Anglia! O hańbo! o dziwy!
Cały swój rozum wysłała do Chiwy;
W sejmie więc Lwowskim nadzieja ostatnia,
Jeśli żydowska nie zdusi nas matnia.





POTOP.



Dość gałganów, dość i wody,
Potop byłby już na dobie,

Łamię tylko głowę sobie,
Jak w końcu przyjdzie do zgody,
I na kogo spadnie arka,
Na Herbsta czy na Bismarka.
Ale przysłowie w obronie,
Żaden pewno nie utonie.





MOJE ZDANIE.



Równość dla wszystkich, dla uboższych wsparcie,
Ale miecz ostry przy prawie na warcie.
Dopóki wojna pochodnią rozżarza,
Nie chcę litością oszczędzać zbrodniarza.
Boga mam w sercu, społeczeństwo cenię;
Precz więc z pokrzywą nim zejdzie nasienie.





FAŁSZ.



Biada jeśli kłamstwami zdradnemi
Źródło ufności wyschnie na téj ziemi,
Jeżeli litość cierpiących nie głaśnie,
Wtenczas i w duszy odblask boski zgaśnie.





ZIEMIA NASZA.



Bóg wieczne życie, ruch życia objawem,
A ziemia nasza tego ruchu prawem,

Co spór w spór trąca, złe z dobrem przeplata,
Jest tylko szczeblem ogólnego świata.





STAN RZECZY PRAWDZIWY.



Bądź tylko łotrem, a będziesz szczęśliwy;
To arkan szczęścia — stan rzeczy prawdziwy.
Z obcéj niedoli nie doznasz boleści,
Bo serce twoje litości nie mieści;
Zdrada nie boli, oszustwo nie zraża,
Przeciwnie żądzę odwetu pomnaża;
Byleś bydlęce zaspokoił chęci
Sumienie nigdy snu twego nie zmęci.
Łotr o nic nie dba, w nic nigdy nie wierzy,
I jak wilk żyje z codziennéj łupieży —
O bądź, bądź łotrem, a będziesz szczęśliwy,
To jest niestety stan rzeczy prawdziwy.





WIERZĘ W MĄDROŚĆ.



Wierzę w mądrość odwieczną, w jéj święte zamiary,
Wierzę, że tak być musi całą siłą wiary,
Ale dziś w ludziach tyle złości widzę,
Że jako człowiek sam sobą się brzydzę.

18 stycznia 1872.


JAKBY GRZYBÓW.



Jakby grzybów radnych panów;
Na pohybel wszyscy gonią,
Stek rycerstwa, huk hetmanów!
A zębami z trwogi dzwonią;
I parlament postępowy
To stonoga a bez głowy,
Z niego taka korzyść czysta:
Miast jednego osłów trzysta.





TWARDA PAMIĘĆ.



Twarda pamięć niedoli,
Choć minęła, zawsze boli;
Chwila szczęścia, pyłek kwiata —
Chwila smutku, ołów świata;
Pierwszą wietrzyk pędzi w dal,
Drugą trzyma wieczny żal.





ZGORZAŁ GMACH.



Zgorzał gmach wieczny, a w głębi zwaliska
Ziemia się trzęsie i płomienie ciska,

I ciskać będzie w rozszarpanem łonie,
Dopóki z łupem łupieżca nie spłonie.





ZABORÓW I ROZBOJÓW.



Zaborów i rozbojów chuć dzika, szalona
Wlecze zwykle za sobą rozkładu nasiona
I nim jeszcze przeszumi hulanka zwycięzka,
Już zdobycz jest marzeniem, a zwycięztwem klęska.





BIEDNY KARLIK.



Biedny karlik, to prawda, bo sił swych nie mierzy,
I póty się najeża, aż olbrzym uderzy.
W czem innem trzeba szukać skutecznéj pomocy —
Nie każdy Goliat ginie z Dawidowéj procy.





ŹLE.



Ciężkie niewoli kajdany,
Ciężka zniewagi potęga,
Lecz najkrwawsze robi rany,
Gdy się naród sam rozprzęga
I sam własną godność traci;
A świat nędzę wzgardą płaci.







SATYRY
I
EPIGRAMATA.
SEJM PTAKÓW.



Indor zagaił latawców sejm walny,
Indor poważny, prezydent normalny;
Chociaż ma skrzydła, nigdy nie podlata,
Zwolna się spuszcza i zwolna podlata.
Na sekretarza Kukułka pstrokata,
A na kwestora Czajka[12] godna chwały
Większością głosów wybrane zostały.
Paw pyszny będzie wiecznym referentem,
Stenografem Sroka, Bocian rewidentem.
I sejm otwarto, Łabędź się nadyma,
Lecz ładu nigdy nie było i niema,
Bo Sowa pierwsza z pominięciem Pawia
Wniosek naglący samowładnie stawia.
„Zważywszy, — rzekła — że równość zasadą,
„Że jednostajność równości zasadą,
„Że raz dzień, raz noc, równości zagładą,

„Sejm raczy zdziałać, aby światło zgasło.“
Po lewéj stronie całe ptastwo wrzasło.
Gawron[13] nim jeszcze wysłuchał do końca,
Jeden z najpierwszych staje jak obrońca,
I Kogut zapiał, pieje z całéj mocy,
Że noc trwać może tylko do północy,
Pieje i pieje, a nuta szalona
Wielu zawrzeszczy, jeśli nie przekona;
Głuszec jak garnek, choć Grzywacz weń grucha,
Cietrzew pośrodku siebie tylko słucha —
Gil się zagapił — Dzięcioł w próchno puka,
Może tam jaka znajdzie się nauka.
Szpak uczy Dudka, że poseł nie figa,
Dudek jak w rogu, lecz czuprynkę dźwiga;
Kos gwiżdże drwinki, i dowcipne plotki,
Do upadłego śmieją się Czeczotki,
Wrona domowa bije na Jastrzębia,
Nurek ostrożny sprawę do dna zgłębia;
Distinctio fiat! — jest światło słońca, ale wszakże
Jest i światło piorunu, jest i próchna także!...
Lecz Gęś, dla której gęganie zabawą,
Kto pysk otworzy, temu sypie bravo;
Na koniec końców po cudach wymowy
Małą większością upadł wniosek Sowy,
Ale zaledwie odetchnięto nieco,
Już zaraz inne jakby z worka lecą.
Kawka za prawem mityngów przemawia
Derkacz[14] sam siebie za wabika stawia

Kaczka o patent wynalazków wnosi,
Panna Dzierlatka o subwencyą prosi,
Kulik zaprzecza, ale za Dzierlatką
Wstawia się jurnie Wróbel z czarną łatką.
Czujny zaś Żuraw chce, by z bratniej składki
Dla winowatych zbudowano klatki,
Bo szał autorstwa tak się strasznie płodzi,
Że już z szaleństwa w wściekliznę przechodzi.
Drozd tegoż zdania, lecz chcąc spieszniej kroczyć,
Radzi sieciami cały sejm otoczyć.
„Ja proszę o głos!“ — Orzeł się odzywa,
I tak przemawia, aż mu krzyk przerywa, —
„Orlęciem z gniazda rozpuściłem skrzydła,
„Walczyłem ciągle, przedzierałem sidła,
„A jeślim błądził, tom w obłokach błądził,
„Gdzie piorun świecił, wicher tylko rządził;
„Dziś starcem zebrać chcę jeszcze te siły,
„Co waszą tarczą i zaszczytem były.
„Radzicie wspólnie, dobrze, niech w tym zborze
„Bronić się silny, jak i słaby może;
„Macie świat wrogów, wrogów w każdej dobie,
„Lecz największego macie w samych sobie.
„Pycha i zawiść niech w pierze nie dmucha,
„Mądry niech radzi, a głupi niech słucha;
„Niech nasz duch czasu chciwy i zazdrosny
„O dawne gniazda nie drze się co wiosny —
„O świstaj Gilu, to mnie nie ubliży,
„A jeśli łaska, proszę trochę bliżej
„Powtarzam jeszcze, tu zawiść tam pycha
„Z niedobrych szlaków w jeszcze gorsze spycha
„Pychę i zawiść uduście w zarodzie,
„A silni prawem i w serdecznéj zgodzie,

„Pod złotą zorzą roztoczymy skrzydła,
„Ale przed wszystkiem odsuńcie mamidła.
„Niechaj zamilknie ta szajka urwiszy,
„W śmieciach wylęgła, pół ptaka, pół myszy
„Chytre obrońce, fałszywe proroki,
„Chciwe piorunów, gdzie ciemne obłoki
„To nasze kleszcze, to wściekłe poczwary,
„Co w serce biją i dręczą bez miary.“
Hej! do porządku! krzyknęły Gawrony
A Orzeł zamilkł i zacisnął szpony;
Paw głos zabiera i wachlarz rozkłada:
„Do kompromisu taka moja rada,
„Dziś czworonożne zawezwać zwierzęta,
„Boć silne zawsze kopyt argumenta,
„Boć każdy pojmie, nawet lada żak,
„Że nam brak wąsów, długich uszów brak.“ —
Grzmotem oklasków koło zahuczało,
I jednogłośnie wniosek był uchwałą.
Teraz Kruk złodziej na trybunę siada
I zgromadzeniu swój budżet przedkłada,
Radzi treściwie, by długo nie dłubać,
Wskróś wszystkie brzuchy z białych piór oskubać.
Powstał krzyk, pisk, ścisk, drą czuby, ogony,
Ogromny obszar pierzem zaścielony;
A sejm latawców bojąc się uchwały
Na cztery wiatry rozleciał się cały.
Łabędź zanucił swoję pieśń żałosną,
Słowiczek tylko jakby z wieczną wiosną
Śpiewał i śpiewał... O śpiewaj nieboże,
Wyśpiewasz kiedyś coś lepszego może.

8 listopada 1869.




WIWATY.



Ósmy krzyżyk przy mnie stoi,
Czas już w drogę bracia moi.
Dajcie wina w roztruchany,
Wypijemy strzemiennego,
A wiwat będzie oddany
Podług sumienia każdego.

Najprzód wnoszę wasze zdrowie
Rycerskiej Polski synowie!
W rozdartym dzisiaj narodzie
Cała siła w waszéj zgodzie;
W pracy waszéj przyszłość cała
Praca zaszczytem się stała.
Każdy teraz kocha pracę,
Pracę słowa, pracę ziemi,
Ostatnich naszych klejnotów;
Bo duch Polski zginie z niemi
A wróg zawsze niszczyć gotów
Wasze dwory i pałace

Zagranicznym szumnym blaskiem
Błyszczące niegdyś czas długi,
Dziś w skromne jęte komnaty
Są ochroną, są przybytkiem
Nauk, talentów, oświaty
I rzeczywistej zasługi,
Skądbądź, z góry czy z poziomu
Wstąpią do waszego domu.
Polskiej rodziny synowie, —
Wnoszę wasze... nasze zdrowie!

Wasze zdrowie, dusz pasterze!
Pracujecie wiernie, szczerze
Dla kościoła, dla ludzkości.
Gdy się w tłumnéj gorliwości
O prebendy ubiegacie,
Małe za większe mieniacie,
To nie względem jura stolae,
(Bo wam potrzeba tak mało,
Na jałmużnę byle stało)
Ale by szersze mieć pole
Apostołów idąc śladem,
Być poradą być przykładem
I ustalać w świętéj wierze —
Wasze zdrowie dusz pasterze!

Wasze zdrowie, wy włościanie!
Ludku skrzętny, pracowity.
Przy waszych stosunków zmianie,
Gdzie własności skarb nabyty —
Postęp jawny: czystsze chaty,
Sąsiad teraz nie zna straty

Ni w obejściu ni na niwie,
Bo zamiast szkodnéj mitręgi
Każdy u siebie uczciwie
Szuka szczęścia w swojéj pracy —
Wasze zdrowie, wy wieśniacy!

Wasze zdrowie budownicy,
Przedsiębiorcy, robotnicy,
Tak sumienni w danem słowie —
Ludzie wiary, wasze zdrowie!

Wasze zdrowie demokraci,
Ze spadkobierców dziedzicznych,
Najmłodsi ze wszystkich braci!
Na marzeniach historycznych
Państwa i Chrześcijaństwa
Odnawiacie sztandar święty,
Duchem czasu rozwinięty
I wolności i równości!
Pod tarczą takiego hasła
Świat zatlał w bratniéj miłości,
Zawiść, zdrada, zemsta zgasła;
Nikt już nie myśli o sobie,
Nikt nie pyta kto na przodzie,
Ale myśli o sposobie,
Jak zasłużyć się w narodzie.
Nowéj ery zwiastunowie!
Demokraci, wasze zdrowie!

Wasze zdrowie, publicyści!
Tegocześni Wajdeloci,
Czoła wasze prawda złoci
W gaju wawrzynowych liści.

W świątyni waszéj zasiada
Jakby światłości korona,
Sędziwych mężów gromada
Sowicie uposażona
Nauką i doświadczeniem,
A zwłaszcza czystem sumieniem
Tam z ogólnego ogniska
Na wsze strony iskry ciska,
Oświéca, albo zapala,
A lud słucha, wierzy z dala,
Co przebrzmiało w waszem słowie —
Publicyści, wasze zdrowie!

W tych wiwatach na valete
Jeślim skrócił w jakim względzie,
Albo przecenił zaletę,
To wina zapewne będzie
Za staréj mojéj pamięci
Lub za młodéj może chęci;
Bo wiwatów moich przecie
Za satyrę nie weźmiecie. —

12go lipca 1871.




STRASZNY PRZYJACIEL.



Przebóg, co to jest? cmok, cmok, z jednéj, z drugiéj strony,
I byłem nagle potem jak kwaczem zmoczony.
Gdybym się nie był zręcznie rozstał z jego łapą,
To byłby mnie dalibóg całował da capo.
„Mała fraszka, niby nic“ — rzekł przyjaciel drogi, —
„Witam cię i pozdrawiam przybyłego z drogi;
„Nim jeszcze pociąg stanął widzę cię w wagonie,
„Aby ci rękę podać co tchu cwałem gonię;
„A teraz bratku kładę ambargo na ciebie,
„Mam duże pomieszkanie, umieszczę u siebie“.
Wniosłem protestacyą, lecz była daremną.
„Mała fraszka, niby nic, będziesz mieszkał ze mną“.
I wyrwał z ręki bilet na rzeczy wydany,
Ja szedłem krok w krok za nim szedłem jak pijany.
Pan Józef był olbrzymem, ja szczupłego składu,
Przy tem, trzeba powiedzieć, wracam z Marienbadu.
Kiedy powóz zajechał pan Józef łaskawie,
Bierze silnie pod rękę, podnosi mnie prawie,
A ja mając zanadto nogi podniesione
O małom na przeciwną nie wyleciał stronę.
Szczęściem tylko kapelusz koziołka wywrócił,
„Mała fraszka, niby nic“, kapelusz powrócił.
Pan Józef jednym susem minął wszystkie stopnie,
Potem usiadł, a pojazd zatrzeszczał okropnie;
I wio, ruszaj, a żwawo — ale pośród miasta
Przyjaciół Józefińskich jak grzybów wyrasta;

Zdaje mi się dalibóg, że kocha pół świata,
Każdego wita, ściska jak ojca, jak brata,
Każdemu mnie przedstawia... kto spłodził, kto rodził,
Nawet i pokrewieństwa pobieżnie dowodził;
Takich prezentacyi kilkanaście było,
Aż w oczach świat mi chodził, aż w uszach dudniło;
Tak tknięte paraliżem w ustach nikło słowo,
I już tylko na wszystko potrząsałem głową,
Byłem głupi, i bardzo, to nie ma gadania;
A nikt nie wie, Marienbad jak nerwy rozgania.
Tandem jak z krzyża zdjęty stanąłem na nogi;
Walizkę, torbę i mnie w przyjacielskie progi
Ręka Pana Józefa jak uragan parła,
Otworzył drzwi z łoskotem i krzyknął co gardła:
„Anusiu, mój przyjaciel, Pan Zdzisław Telega,
„Przyjaciel najdawniejszy i szkolny kolega;
„Dam mu pokój niebieski, z nami tu zostanie.
„Zdzisławie, moja żona... A co? pączek panie.“
Pani domu tłuściuchna, rumieni się, wzdycha,
Nie mówi ani słowa, ale się uśmiecha;
Siadamy na kanapie... I nuż pytań krocie
Rozwija się przedemną jak na kołowrocie;
Odpowiadam jak przez sen bez sensu i ładu,
Nareszcie, o mój Boże, dano do obiadu.
Ja miałem jeszcze w brzuchu marienbadzką wodę...
Jakże bez katastrofy zadanie przewiodę.
Gościnność jeszcze nasza staroświeckim krojem,
Przyjaźń, nieprzyjaźń znaczy jadłem i napojem.
Aż tu — dreszcz mnie przechodzi i w oczach mi ciemno;
Pan Józef się przybliża i stawia przedemną
W jednym rzędzie różnego rodzaju butelki,
Salceson, korniszony, bryndzę i sardelki.

Pan Józef mlaszcze, jedząc mowy nie przerywa,
A tak na pół przeżuty cały kram odkrywa.
O źle! Coś mnie zamdliło... A jednak, Bóg świadkiem,
Chciałem jeść, jeść serdecznie, choćby sił ostatkiem.
Z twardym bifstekiem cuda waleczności robię
I już w duszy „Te Deum“ zanuciłem sobie,
Kiedy nowy kawałek pada mi przed nosem,
A pani się uśmiecha i polewa sosem.
O! tego już za wiele, świat się ze mną chwieje,
Zesuwam się z krzesełka i na piękne mdleję.
„Mała fraszka!“ zawołał gospodarz ochoczy
I pełną szklanką wody zachlusnął mi oczy;
Jedną ręką za włosy, drugą nos mi wierci,
Byłby mnie niezawodnie wyrwał saméj śmierci,
Potem chwyta za rękę, do łóżka popycha;
Pani nie mówi słowa, ale się uśmiecha.
Przebyłem noc bezsenną, rozmyślałem długo,
Jakto można dokuczyć zbyteczną usługą;
A potem rozmaite układałem plany,
Jakim sposobem zerwać te złote kajdany.
O siódméj nos utarłem, i Pan Józef wchodzi —
O siódméj już ubrany — prosto na mnie godzi.
„Nie całuj mnie — krzyknąłem — mam katar szkaradny!“
„Mała fraszka, niby nic, będę ci poradny,
„Bo homeopatyą czasami się bawię;
„Jeżeli słuchać będziesz, całkiem cię naprawię.
„Ale aleopatom nadaremnie płacić —
„Oni żyją z choroby... jak ją mają tracić?
„Z jednym doktorem chciałem taką zrobić zgodę,
„Że za każdy dzień zdrowia, jemu dam nagrodę,
„A za każdy choroby, on mi go zapłaci.
„O, tak! Tylem go widział, miałby diablą stratę.“

I takim dzikim śmiechem gwałtownie zakrakał,
Żem się nerwowym płaczem mało nie rozpłakał.
Nareszcie swym dowcipem nasycon do woli
Rzekł teraz w opiekuńczéj przyjaciela roli:
„Twych interesów wcalem nie zaspał w popiele,
„Wczoraj nie spoczywałem i zrobiłem wiele;
„Najprzód twojem imieniem byłem u bankiera,
„Zapewnia, że ci kredyt najchętniéj otwiera.
— Ależ mi go nie trzeba! odrzekłem zdziwiony.
„Mała fraszka, niby nic, mam pomoc z téj strony,
„Jeżeli kupisz Wolę“... — Ja mam kupić Wolę?
„Wszak rzekłeś przy obiedzie: Ja lubię Podole
„I może kiedy z czasem tam się usadowię.
„I zaraz mi ta Wola chodziła po głowie....
„Wola, Wola na sprzedaż, ale Wola jaka?
„Pytam się, Prusak kupił, biegnę do Prusaka;
„Prusak chętnie odsprzeda; biorą inwentarze,
„Pędzę do adwokata, kontrakt pisać każę.
„Będą u mnie obydwa jutro na obiedzie,
„A przy szampanie układ dobrze się powiedzie.
„Że zaś in gratiam ciebie te gody wyprawię,
„Pani Piękniecka także przybędzie łaskawie.
„Mała fraszka, niby nic, młoda, ładna wdowa;
„Masz wóz i przewóz — basta! więcéj ani słowa.
I znowu się roześmiał, aż szyby brzęknęły,
Ale tym razem nerwy na włos się nie zgięły.
Wdziałem szlafrok, pantofle, stałem jak gromnica
I rzekłem: „Przyjaźń twoja wielce mnie zaszczyca;
„Ale żal mi, że teraz odwdzięczyć nie mogę
„Dziś do Radziwiłłowa jadę w dalszą drogę;
„Co do Radziwiłłowa? Cóż ja teraz zrobię?
„Nie mam paszportu. Klęska — Radźże już sam sobie.“

Radzę i poradziłem... niestety na wieki,
Bo uchodząc za kordon od wściekłéj opieki,
Zanurzyłem się w owe niezgłębione morze,
Gdzie nikt na zbytnią grzeczność skarżyć się nie może.

16 lipca 1871.




SIELANKA.



Padam do nóg — dziękuję za wiejskie rozkosze!
Próbowałem, mam dosyć, sprzedam za trzy grosze...
Jakby sikorkę na lep złapano nieuka,
Jak sikorkę, mój Panie, ale na raz sztuka.
Kto mnie jeszcze gdzie na wsi kiedybądź zobaczy,
Niech od gminy do gminy odstawić mnie raczy.

Wielkie głupstwo zrobiłem, muszę wyznać z płaczem.
Chciałem z miejskiego zgiełku wymknąć się cichaczem.
Ja kochałem współbraci... kocham bardzo ludzi,
Ale ludzi spokojnych,... niepokój mnie trudzi....
Ba, nawet straszy!... A owe ludu zbiegowiska,
Wszystko to diabła warte, serce tylko ściska.
Nie żądam, żeby wszyscy ludzie rozum mieli
Lecz, że nie wszyscy mają, niechżeby wiedzieli!...
A Ratusz!... Ratusz!.. Boże! Ten mi przyszłość zburzył,
Ten mnie najsilniéj z jamy jak lisa wykurzył;
Kazał mi referować nie o cukrze, kawie,
Ale o jakiéjś głupiéj statutowéj sprawie.
Nigdym nie mógł z kopyta i dwóch słów połączyć,
A żem nie mógł zaczynać nie mogłem i kończyć.
Mój handel mnie nie cieszył, miasto mi obrzydło,
Referat stał co nocy jak groźne straszydło.


Niegdyś, przed laty, kiedy do mojéj Doroty
Na Łyczaków chodziłem w przedślubne zaloty,
W niedzielę, po nieszporach moralni, acz sami,
Czytywaliśmy sobie sielanki wierszami....
Nieboszczka moja Dosia... niech spoczywa w niebie,
Tak płakała, bywało, jakby na pogrzebie...
Ja zaś acz tym poetom niekoniecznie wierzę,
Koniec końców sielanki pokochałem szczerze...
Owa wiejska swoboda... owa cicha praca,
Co na świeżem powietrzu dziennie się obraca,
Ten ludek pracowity, ten pleban życzliwy,
Te gaje, łąki, strugi i złociste niwy,
Słowiki i owieczki, a zwłaszcza pasterki,
Były jak cynamony, miętowe cukierki
Wszystko to teraz w dusznéj ratuszowéj sali
Jak jakiś dawny zapach zaleciał mnie w dali,
Tak, że do ostatniego sprzedawszy rodzynka
Do krajowéj tabuli wlazłem jak sardynka.

Mam więc wioskę swobodną, ale kąsek twardy,
I jeszcze dodatkowéj nie brakło musztardy,
Lecz początek najgorszy, ja to wiem najlepiéj,
Bo nikt z niczego nawet burmistrza nie zlepi.
Mój pan Ekonom w radzie jak członek zasiada,
W radzie officyalistów... ha, to także rada.
Piszę zatem do niego (per Wielmożny Panie,
Bo diabli wiedzą, może prezesem zostanie)
„Pan Józef miewa konie, niech mi sprzeda parę,
„Nie piękne, ale zdrowe, nie młode, nie stare;
„Spuszczam się najzupełniéj na względy sąsiada,
„I co każe, bez targu zapłacić wypada.
„Proszę przytem do koni przyjąć krakowiaka,
„I do mnie na kozaczka jakiego chłopaka.“


No, jest początek, resztę służby wezmę z miasta,
I trafiła się właśnie dość gładka niewiasta
Na mamkę albo pannę służącą; więc cwałem
Przyjąłem na kucharkę i na wieś wysłałem.
I mnie do lubych chatek niecierpliwość pędzi;
Lecę koleją dzień, noc, aż mnie w brzuchu swędzi.
Para! rzecz wielka, wielkie rozstrzygła zadanie,
Lecz człowiek zawsze kontent jak na nogach stanie.

Koniki jakby pączki, a bryczka jak z laku.
„Zajeżdżaj! — jak się zowiesz, ty mój krakowiaku?“
— Hryńko. — „A ty kozaczku?“ — Stasek, prosę pana.
„Dobrze, siadam wygodnie na wiązance siana
„I ruszaj, wio!.. a żwawo!,. O mój miły Boże!
„Jakże w tem dusznem mieście człowiek mieszkać może.
„Co za powietrze, jakie zboża, gaje, łąki,
„Tylko troszkę... troszeczkę... dokuczają bąki.
„Hryńku, mój krakowiaku, Siwosz ponoś bryka,
„Bije nogą hołupca, potem w tył umyka.“
— Zacina się psia jucha. — „Zacina się? na co?“
— Na co? to gałgan, psiakość, kandyba, ladaco.
„O, Hryńku! może z figlów robi te zacinki,
„Sąsiad pisał: Koniki czyste jak bursztynki.
„Ho! Ho! kozaczku Staszku, skocz i chwyć gniadego,
„Ho, ho! ho, ho! czy djabeł przystąpił do niego?!
„Gniady koń bardzo dobry, tylko złéj natury,
„Że się cofa pod górę, a nie trzyma z góry —
„A ja się troszkę... boję, pocę bez ustanku —
„No tandem, przed mym domkiem, stanąłem u ganku.


Na dziedzińcu ścisk... nawet troszeczkę zaducha;
Ludek krzyczy, muzyka rznie marsza od ucha;
Gromada to się zeszła przywitać dziedzica —
Poczciwy ludek... dwie łzy zrosiły mi lica.
Sentymentem chwycony, lubo nie X........ski,
Chciałem pięknie przemówić do ludu méj wioski
I zacząłem: Zaiste!... Reformy przedwczesne....
Tu wójt przerwał mi mowę prosząc o poczesne.
Dobrze! Dobrze, niech ten dzień przebiegnie wesoło,
I wszystkich po kieliszku poczęstuję wkoło.
„Jak buwało, naj bude... prosim Jegomości...
„Dziedzice pozwalali pić nam do wolności.“
— Ha, kiedy pozwalali, to i ja pozwolę;
I wnet ogromna konew stanęła na stole.
Pili starzy i młodzi, ale za fartuszkiem
I pasterki blaszanki wypróżniały duszkiem.
Potem skrzypce skrzypnęły, zahuczały basy,
Bum, bum, bum, hop, hop, hop, daléj w obertasy.
Poczciwy ludek! niech się troszkę rozweseli,
No, i przyjazd dziedzica nie każdéj niedzieli.
Jakoś koło północy spać mi się nie śniło...
Słucham — coś na dziedzińcu za gwarno tam było;
Wychodzę... Aj mój ludek bije się na czysto;
Chciałem wdać się powagą moją osobistą,
Ale było dość ciemno, a machano gęsto,
Diabeł nie spi, kułaki trafiają się często.
Cofnąłem się więc chylcem do pańskiéj alkowy...
Ludek poczciwy, ale kaducznie nerwowy —
Na szczęście grzmot zahuczał, i deszcz lunął taki
Że przez rowy i w rowy bal poszedł w zygzaki.

W niedzielę, lubo Polak zawsze duszą ciałem
Poszłem na mszę do cerkwi — poznać przytem chciałem

Sędziwego kapłana; no... nie był sędziwy
Nie młody i nie stary, ale tak ruchliwy,
Że nie mogłem dopatrzeć z brodą czy bez brody.
Ekonoma nie było — słuszne ma powody,
Jako wierny abonent Lwowskiego dziennika
Sypie kopiec na unią, lecz unii unika.
Leśniczego nie było, musi lasu bronić,
I wójt nie przyszedł, bo Pop zakazuje dzwonić.
Po mszy zaczął kazanie, raczéj na mnie połów,
Wyliczał, co dać muszę drzewa, chrustu, kołów.
Gromada z łaski księdzu sierpem dopomoże,
Kto nie chce, popamięta!.. Idźcie w imię Boże.
Wyszedłem z nabożeństwa nieco zadumany;
Nie takie to w sielankach bywały Plebany.
Seńko, stary gumienny, idąc ze mną z boku
Słowa, jak ziarno w skibę rzucał krok po kroku,
„Chłopi, proszę ja pana dobrymi by byli,
„Żeby Niemcy nie darli, Popi nie durzyli.
„Opiekują się nami teraz wszyscy święci,
„Tymczasem coraz gorzéj cały świat się kręci.“
— Prawda, mój Seńku — rzekłem — ciężkie czasy mamy.
Wtem spostrzegłem, że stoi jakiś gość u bramy;
Młodzieniec przyzwoity, czapeczkę podnosi,
Wyjmuje cygar z gęby... o jałmużnę prosi.
Dałem — spojrzawszy w rękę smoczem rzucił okiem,
I młynkując laseczką lekkim poszedł krokiem. —
No, więc gospodarujmy; między zboże chodzę,
A potem do pasieki wstępuję po drodze.
Aj! Seńku! Oho! Oho! Tu pszczoła, tam pszczoła,
Odgonię ją od ucha, ta brzęczy u czoła.
Nareszcie w nos dostałem w pełnéj rejteradzie;
Nos rośnie jak na drożdżach... Seńko glinę kładzie.

— „O Panie! pszczółki mądre mają wzdy na pieńku.“
— Do pasieki już nigdy nie pójdę mój Seńku.
Z téj nie miłéj wyprawy do domu wracamy;
Patrzę, znów inny młodzik czeka nas u bramy.
Hm! pomyślałem, młodzież liczna w tym powiecie;
I po targu dość długim zbyłem go się przecie.

Chciałem obejść dziedzictwo, poszliśmy do sadu.
A to co? wczoraj był płot, dzisiaj ani śladu,
Może wicher go zerwał. Seńko kiwał głową;
Daléj trochę nad studnią stanęliśmy nową.
Trzysta reńskich kosztuje, zrobił majster lwowski,
Będzie błogosławieństwem i ozdobą wioski,
Tylko wody w niéj nie ma, może kiedyś będzie,
Idźmy teraz do stajni, trzeba zajrzeć wszędzie.
Siwosz leży jak długi, a żłób gryzie gniady,
Sąsiedzkie to bursztynki — bodaj to sąsiady!
No, chodźmy do obory. Po różnych zakrętach,
Że mnie bardzo nos bolał, siadłem przy cielętach.
Wtem staje przy drzwiach jakiś jegomość brodaty,
Czapka na bakier, w ręku kosturek sękaty.
„Obywatelu, rzecze, powracam z niewoli
„Nie mam ani talarka i noga mnie boli;
„Przecie się dla mnie znajdzie bryczka jaka taka
„I po obywatelsku obdarzysz rodaka.“
Urażony tym tonem i z bolącym nosem,
Stojąc za Seńkiem śmiałym zawołałem głosem:
„Koni nie mam i nie dam, a co do pieniędzy
„Weź, co daję, a wziąwszy wynoś się czem prędzéj.“
Widząc dwóch nieułomków, wiedząc co go czeka
Wziął dar i szubienicą pogroził z daleka.


Seńko pokiwał głową, potem rzekł żałośnie:
„Oj, czasy czasy panie, wszystko na wspak rośnie.
„Nie ma dziadków z torbami, co grajcarki brali,
„By za duszeczki zmarłych paciorki zmawiali.
„Zastępują ich teraz młode, zdrowe smyki
„Z pałką proszące jakieś niby wojowniki.
„Bez pracy z cudzéj sakwy smakuje pożyczka,
„Od łyczka do rzemyczka, coraz bliżéj stryczka.
„Ale z owym brodatym byłem już w rozbracie,
„Chciał mnie krzykiem i brodą nastraszyć w méj chacie;
„Ja do kija, on w nogi, aż się zakurzyło.“
I roześmiał się stary, mnie śmiechu nie było.
Wprawdzie i w mieście żebrze generacya młoda,
Ale nie tak gwałtownie — gdzież wiejska swoboda?
Gdzie bezpieczeństwo? Gdzie? gdzie? chodziłem jak struty.
Jako dziedzic chcę zagrać... nie wiem z jakiéj nuty.

„Mój panie Ekonomie, tu się krzywo dzieje,
„W nocy płoty, ba mostki roznoszą złodzieje,
„W dzień snopki ciągną z pola, a straż nic nie warta,
„I gorzéj, bo dwóch kradnie, i złodziéj i warta.
„Pleban rąbie bez kwitu, chłopi pasą w lesie,
„I wściekły centralista tych ćwioków nie zniesie.
„Jedź do pana Starosty, do prezesa Rady,
„Niech przecie jaka dusza strzeże od zagłady.
„Są przecie jakieś prawa, rozkazy, zakazy.“
A na to mój Ekonom: „Byłem dziesięć razy;
„Pan Starosta z Prezesem grają jakby w piłki,
„Suplika od przesyłki lata do odsyłki;

„Póty ładu nie będzie, czas się darmo traci,
„Póki z Rady nie wyjdą nasi delegaci;
„To panom Dziennik Lwowski co tydzień powiada.“
— Mój panie Ekonomie, dobra twoja rada,
Lecz lepiéj bez dziennika chroń mnie od rozboju
Mruknął: Arystokrata! i wyszedł z pokoju.

O, źle, źle! coraz gorzéj — mijały tygodnie;
Bywało czasem cicho, a nigdy swobodnie.
Razu jednego Seńko, Seńko druch jedyny
Przychodzi i okropne wnosi mi nowiny:
Trzy konie nam skradziono z pastwiska téj nocy.
— „A do diabła! wezwałeś żandarmów pomocy?“
— „Nie panie, próżny zachód, dzisiaj każdy kradnie;
„A kto kradnie, nikt nie wie, nikt nigdy nie zgadnie.
„Nie frasuj się pan darmo; przepadło i kwita.“
— I kwita? Ależ ta wieś to przepaść ukryta.
Tu człowiekowi daléj we łbie się zamąci,
To już pieprzu za wiele, to papryką trąci.
Pieniądz od wschodu słońca płynie jakby woda,
Ależ to nie sielanka, nie wiejska swoboda!
Kiedy tak octem skrapiam, co mnie w sercu boli,
Żydek z mojéj karczemki wsuwa się powoli.
„Proszę honor dziedzica, jestem barz skrzywdzony,
„Pan Józef zrobił budkę przy mnie z drugiéj strony;
„Taniéj wódkę szynkuje, nikt u mnie nie pije,
„Po co mam siedzieć w karczmie, on mnie tam zabije!
— Co, Pan Józef, Pan Józef, mój sąsiad bogaty,
Postawił budkę, sięga po moje intraty!
Dobrze kiedyś Pan Benza powiedział w teatrze:
O cnoto, jesteś niczem!“ i gdy w świat popatrzę,
Gdzie ostrym z wszystkich boków smagają mnie biczem
Powtarzam z Panem Benzą: Cnoto jesteś niczem!


I dlaczegoż te kundle szczekają wierszami?
Czemuż obywatela durzą sielankami?
O ty na Łyczakowie, ty święty Antoni
Wyrwij mnie z téj wiejskiéj, z téj swobodnéj toni!
Ale moich kłopotów nie tu koniec bratku;
Jakby we fajerwerku bukiet na ostatku.
Pierwszego listopada o dziesiątéj z rana
Coś niby spalenizna w powietrzu rozwiana.
Jakiś dym się rozściela, potem kłębem wali;
Gwałt! gore! Całe gumno z dwóch końców się pali.
Gdzież ludek? Wiatr od chałup, nie spieszno gromadzie;
Gdzie Ekonom u diabła? Ekonom na Radzie.
Gdzie wójt? wójt na amtstagu, krakowiak pijany —
Kozaczek? spadł z jabłoni, ma we łbie trzy rany.
Nawet mamka kucharka z żandarmem uciekła,
A tu gore, a gore... ogień dmie jak z piekła.
A kiedy dwór ogarnął i do piwnic sięga
Dziedzic chwycił laseczkę, wyszedł jak włóczęga,
I że nigdy nie wróci zawierzyć mu proszę —
Padam do nóg! dziękuję za wiejskie rozkosze! —





ROLNIK I BYK



Bajka.

Codzień większe miewam szkody,
Rzekł staremu rolnik młody.
Każdéj pory byk sąsiada
Pola, łąki mi napada,

I acz zbiję, acz wygonię
Koniczyny na zagonie
Jak ubywa tak ubywa,
Pustką wkrótce będzie niwa.
Na to stary rzekł młodemu:
Poradzimy synu temu,
Tylko nie płosz w każdéj dobie,
Daj mu pokój, niech żre sobie.
Jak powiedział, tak się stało,
Byk w koniczu buja śmiało,
Depce, grzebie, chwyta, łyka,
Na trzy piędzie rośnie byka.
Rolnik płacze, ale czeka,
Czéj odpłata niedaleka;
I w istocie była bliską —
Koniczyną party w górę,
Jakby mu czart dął pod skórę
Padł byczysko,
Ryknął, jęknął
I jak bomba w troje pęknął.

Niechże łupieżca truchleje,
Ciemiężony ma nadzieję,
Bo w saméj złego już przebranéj mierze
Wolność i zemsta razem życie bierze.





PAJĄKI.



Szczęśliwy rodzie pajęczy!
Wołał pająk gdzieś z pod strzechy,
Ród owadów tobie brzęczy
Dla twéj karmy i uciechy.
Gmach ten wielki, świat wspaniały
Nasze liny skrępowały,
Aby jak korzeń skał
Wieki wieków stał!
O Pająki!
Zacne plemie,
Niebo, ziemię,
Muchy, bąki,
Ćmy, komary,
Czego żądasz wszystko masz!
O! Pająki! świat ten wasz!
A pająki się cieszyły,
I krew piły,
Piły bez miary.
Wtém powoli wstaje burza,
Jakby ze snu przebudzona,
Wyciąga na świat ramiona
I w piorunów blask zanurza.
Gdzież gmach wielki? Gdzie wzór dzieł?
Gdzie pająki? Wszystko niczem
Przed światła obliczem,
Ze wszystkiego tylko pył...

A do nowéj pięknéj tęczy
Krocie muszek wolno brzęczy —
Nim nam błyśnie zorza jasna
Co gdzieś jeszcze kryje lica,
Od pająków w czem różnica?
Nasza myśl — miłość własna,
Nasze dzieła — pajęczyna
Nasze życie — godzina;
A nasz świat? któż zgadnie?
Słowo prawdy jeszcze na dnie.





JASKÓŁKA.



Czemu mnie ścigasz z wysokiego domu
Biedna jaskółka, nie szkodzę nikomu,
Żyję muszkami, to pokarm mój cały.
Ależ i muszki żyćby także chciały.
Słowik mrówek żre miliony
Ale ludziom wdzięcznie śpiewa
Ubóstwiony
Przeto bywa.
Wilka zaś albo jastrzębia
Człowiek na śmierć zgnębia.
A różnicy niema przecie
Każdy dusi
Bo żyć musi
Takie prawo na tym świecie.

Ale najcięższe zadanie
Tym zostanie,
Co się ziemi zwą Panami
Bo się niszczyć muszą sami.





TYLKO ŚMIAŁO.



Tylko śmiało, a z kopyta,
Obces za łeb, w pysk i kwita;
Ja za murem siędę
I patrzyć będę.





TWYCH TALENTÓW.



Twych talentów, twojéj chluby
Dziś składając walne próby,
O, zatrzymaj śpiew uroczy,
A niech pędzel się poruszy,
Bo nam łacniej zamknąć oczy,
Trudniej sobie zatkać uszy.





NA SEJM POJADĘ.



„Na Sejm, na sejm pojadę
„Na ławie prawodawczéj drzémać sobie będę
„Przyjaciel, choćby hebes, znajdzie u mnie wsparcie
„Ale niepopularność chcę ścigać zażarcie,
„A kiedy mnie przypadkiem zawezwą do głosu
„Takiego hultajskiego naważę bigosu,
„Że galerya od śmiechu wytnie dwa koziołki
„I djablą psotą zadrżą ruteńskie pachołki.“
Głupi biurokratyzm, głupie samorządy,
Jak bywało tak i jest — Takie Boskie sądy.





BĘDĘ FEUDAŁEM.



Będę feudałem
Albo radykałem,
Kogo obrzucić mam błotem
Pomówimy potem o tem.
Moje czoło jak miedziaczek,
Moje pióro jak wiatraczek
Na usługi twoje masz,
Tylko powiedz, co mi dasz...





DO REDAKCYI KUŹNI.



Kuj, kuj, brudny kowalu w oklepanéj kuźni,
Kuj słowo, co paskudzi, co kłamie, co bluźni;
Przyjdzie czas jeszcze, kiedy twe sprośne kowadło
W najprawdziwsze dla ciebie zmieni się zwierciadło
Wtedy zechcesz się umyć, lecz za późna praca!..
Nie zetrzesz plamy z czoła bielidłem pajaca;
Nie dlatego, żeś głupi, bo głupstwo nadyma,
Ale dlatego, żeś zły — złość odpustu nie ma,
I przeklętą na koniec świat pod pręgierz stawia,
Czy się Kuźnią, psem wściekłym czy Diabłem objawia.





OJ, ŹLE.



Oj, źle!... Pókiś cicho siedział,
Jakim jesteś nikt nie wiedział,
Ale kiedyś został posłem,
Każdy już wie, żeś jest osłem.





NI CZCI NI WIARY.



„Ni czci ni wiary w tym spróchniałym świecie;
„Nihilizm, da Bóg, kiedyś to wymiecie.“
— „Czemuż na ten świat tak strasznieś zażarty?“
— „Czemu? - Wszak com miał, wszystkom przegrał w karty.“





TUZY GUZY.



Ja go w pysk, on mnie w pysk i kwita!
Takim faktem świat nas wita.
Ale im częstsze te tuzy,
Tem twardsze będą i guzy;
A finalnie co stąd spadnie,
I dziennikarz nie odgadnie.





ORDERY.



Już téj masy orderów umieścić nie snadnie,
Przy kluczach szambelańskich zawiesić wypadnie.
Wydatniéj w każdym razie będą jak na przodzie
Jenerałom w odwrocie, ministrom w odchodzie.





PATRYOCI.



Ojczyzna żyje zawsze z tą jedną odmianą,
Że dawniéj życie, mienie w ofierze dawano,
A teraz do Ojczyzny każda sięga dłoń —
Od takich patryotów Panie Boże broń!





DO KRAWCA  * * *[15].



Stój  * * * ! Co robisz człowiecze!
Sankulotyzmu nie zatykaj wiech,
Bo jak świat wolny portek się wyrzecze,
Zginie krawców cały cech!





SOCYALIZM.



Socyalizm nierówności wszelkie prędko utrze,
Szlachtę powiesi jutro, nie szlachtę pojutrze.





AMBO MELIORES.



Wiek dawny był Lwem, krwią kupował krew,
Niebezpieczeństwu mężnie stawał w brew.
Nowy jest Wężem, czołga się w pokorze,
Lecz wyssie milczkiem, to co wyssać może!
Pierwszy był zbójem, złodziejem jest drugi,
Oba w przyszłości stoją na usługi!




DZIENNIK
WYGNAŃCA.



Dziś nów, wicher ustał — zimno coraz większe, ogień mało grzeje — dreszcz ciągły czuję wewnątrz, ryby suszone zwiększają pragnienie, wiele cierpię, i jutro tak będzie, i pojutrze, za tydzień, miesiąc, rok... żadnéj nadziei, żadnéj!...

4-ty dzień po nowiu.

Czytam, com napisał — słyszę mowę ojczystą, to już kto inny do mnie przemawia, wyrazy wracają do duszy. — Ach, gdybym przynajmniéj nie był tak bardzo, tak bardzo daleko od moich dzieci, od moich braci, od grobów ojców. Najgłębsze lochy byłyby mi znośniejsze nad to obce powietrze; za tym murem, myślałbym, jest ziemia, nasza ziemia. Przez najmniejszy otwór ujrzane niebo byłoby mi milsze nad ten cały horyzont — Widząc lada chmurkę pomyślałbym: I ci, których kocham, może także w téj chwili mają na nią oczy zwrócone. Nieszczęśliwych oczy tak często ku niebu się zwracają! Świeciłoby słońce: Teraz moje dzieci w ogrodzie, pod wielką lipą... Marya łzawem okiem ściga biedne sieroty... ogląda się często ku domowi, na tę ścieżkę, którą zwykle przychodziłem dzielić z nią wolną chwilę od zatrudnień, być dzieckiem z dziećmi... Lada szelest ją wzrusza, za każdym rumieni się i blednie. Ach! to nie twój mąż, nie twój przyjaciel, nie ojciec twoich dzieci!... Biedna Maryo, zrównały się ślady mojéj stopy, głos przebrzmiał w gajach ojczystych, w twojém sercu, w twoich snach. — Takie przeznaczenie — żyję, ciało do zdrowia, dusza do władzy powraca — ogrom, świat cały czucia bolesnego wparł się w jéj objęcie. Jakaż myśl najzuchwalsza mogła kiedy domniemywać się tyle siły w człowieku! — Stało się... zamilkły westchnienia, o jedną łzę Boga prosić muszę... Jak dawno tu jestem, tygodnie, miesiące, lata — nie wiem, ale dawno, bardzo już dawno, jak nie miałem uściśnienia żony, pieszczot dzieci. — Żona, dzieci! byłto sen piękny mego życia! Śniło się o szczęściu... biedne sieroty... ach przecie łzy upragnione cisną się z oczu — pisma nie widzę... Dopiero dni dziesięć, albo mało co więcéj, jak pamiętam, co się ze mną dzieje. — Nie byłem bez zmysłów, bo czułem moje położenie; ale zdaje się, iż żal całą duszę był zajął; cząstki nie zostawił na inne wrażenia. Nic nie wiem, com widział, com słyszał; czas dla mnie stracił rozmiar, ciągle w jednéj chwili żyłem. Podobno lato było, gdy tu przybyłem; przynajmniéj dopiero od niejakiego czasu, nie daléj, niż dni dziesięć, uczułem przejmujące zimno. Wicher miecie gęstym śniegiem — ni ziemi, ni nieba! Jednak muszę pójść po drzewo — las tak daleko — ślad zawiany — ja tak słaby jeszcze. Nie tak cierpiałby może kto inny, ale cóż ja temu winien, żem w dostatkach zrodzony, żem nie nawykł pracować, jeszcze tak pracować!...
Dziś tylko żyję. A kiedyby wicher zahuczał, błękit zciemniał, ulewa szumiała, teraz moje dzieci w domu! I zaraz wystawiłbym sobie ich zabawy, Maryi zatrudnienie — ten niebieski pokój stanąłby mi przed oczyma... Karol z konikiem, Emilka z lalką... te obrazy, te książki, te stoliki, krzesełka, wszystko widzę... gwar nawet dzieci słyszę; słyszę zwykłe napomnienie Maryi: „Nie przeszkadzajcie ojcu.“ Czuję szarpnięcie nieposłusznych rączek, słyszę głosy, widzę moje szczęście, czuję, słyszę, widzę... jestem z wami! A możeby też czasem jakie głosy doszły do mnie, jakie słowo w ojczystéj mowie; ach, natenczas spokojniéj skłoniłbym głowę do wilgotnego posłania! Zasnąłbym nakoniec snem wiecznym, kości moje ległyby między braćmi — a teraz... myśli okropna! żebym choć tę pociechę mógł osiągnąć! Dziecinne żądanie! cóż stąd, gdzie moje zwłoki w proch się obrócą? jaka noga po zrównanym grobowcu deptać będzie?
Ach, dziecinne dla rozsądku, dla uczucia niepowściągnięte żądanie spoczywać w cieniu drzew ojczystych, z własnéj ziemi mieć grób usuty! Nie mogę długo pisać, głowa jeszcze słaba, jakiś szum, zamęt...

7-my dzień po nowiu.

Lecę ze snu i spać nie mogę, zrywam się co chwila, zdaję mi się, że jakieś ogromne nieszczęście padnie na żonę i dzieci... gdy zasnę. Jakże okropnie długa noc przedemną! mokre drzewo ledwo świeci. Teraz to te długie wieczory, które z Maryą tak dobrze spędzałem. Dzieci o téj godzinie już spały, pewnie już ósma być musi — czytanie porywało nas nieraz w dalekie światy; ale zamykając książkę zawsześmy radzi byli do swojego wracać; tak nam dobrze było! Kiedy czasem mówiłaś: Lękam się zbytku naszego szczęścia! jakiż to duch wieszczy przemawiał przez ciebie? Okropne przeczucia ziściły się za prędko.

12-ty dzień po nowiu.

Miną lata, wiele ich pewnie minie, nim kto znajdzie to pismo, które starać się będę od zepsucia ochronić. Chcę mieć nadzieję, że los dozwoli, aby to był człowiek z ludzką duszą; proszę go więc, aby wypełnił moją ostatnią wolę, czyli raczéj prośbę, którą w kilku językach późniéj napiszę i przy tym dzienniku na osobnéj karteczce zostawię. Prosto mojéj chaty, na północ, za pierwszym pagórkiem jest cmentarz. Nie dochodząc do kamiennego środkowego krzyża na kroków dwadzieścia trzy, leży bryła granitu tarniem zakryta — tam prosiłem i jeszcze prosić będę, aby mnie pochowano — dlaczegóżby mi tego mieli odmówić? zrozumiano moją prośbę. Ztamtąd więc ty, który to czytasz, każesz dobyć kości moje, spalić, a popiół weźmiesz i złożysz na mojéj rodzinnéj ziemi.
Gdzie łańcuch gór od południa, na wschód rozległe płaszczyzny, gdzie wierzba przy drodze rośnie, gdzie chaty nędzne a ludzie gościnni, gdzie przez bory wśród nocy bezbronny idzie bezpiecznie, tam ojczyzna moja, tam złożysz popiół kości moich, o to cię proszę. Lecz gdyby cię droga wiodła w kraj daléj, gdybyś je aż tam zawiózł, gdzie grób ojca i matki, ach! wtenczas spełniłbyś największe życzenia umierającego. Jeżeli wyjeżdżając z lasu ujrzysz przed sobą kościół z wieżą, przy nich świerk stary, tam moi rodzice spoczywają. Jeżeli ujrzysz na lewo nad rzeką domek jak obsadzony kwiatami, bielący się wśród topól, tam moja żona, tam byłem szczęśliwy. Przed domem na murawie rozłożysta lipa, przy niéj bawiały się dzieci; może też i zobaczysz chłopczyka pięcioletniego... jasne włoski kręcąc się spadają mu na barki, brew ma ciemną, oko czarne; to mój Karol. Dziewczynkę... trzy lata jéj było, jak ją odjechałem, teraz nie wiem... dziewczynkę z ciemnym włosem, z ciemnem okiem, z uśmiechem aniołka, to moja Emilka. Może z niemi będzie Marya! Marya moja! jéj powiesz, co przynosisz, bo matkę jeszcze mają. Ach! Bóg nie zostawiłby ich zupełnie sierotami. Bez zmysłów była gdym odjeżdżał... ale przyszła do siebie, pewnie przyszła. Wiele, wiele płakała... ach, tak byłem kochany!... ale spojrzała na dzieci... dla nich żyć trzeba. Droga Maryo! biedna Maryo! jak ciebie raziła tych dzieci wesołość, które spytawszy się gdzie tato? kiedy przyjdzie? wróciły do swoich zabaw, nie wiedząc niestety, że na zawsze straciły przewodnika, przyjaciela, opiekuna. I tobie, biedna Maryo, kto w drodze życia towarzyszyć będzie? przy czyjem sercu teraz spoczniesz? kto pojmie, kto zrozumie twoją kochającą duszę? Sama zostałaś, dzieci jeszcze za małe, wdową zostałaś — grób męża zamknięty, ale serce jeszcze bije gorąco, bije dla ciebie i dla...

18-ty dzień po nowiu.

Noc była cicha, księżyc świecił, zbudzony spojrzałem w okno, tak piękna była natura, że zdawała się nieszczęścia w sobie nie mieścić. Wszędzie zgodność, spokojność, wspaniałość w harmoniją zlane, zachwycały duszę; zdało mi się, iż w téj chwili już najdroższe moje nadzieje spełnione, że jutro najlepsze wieści przyniesie... w tem turkot dał się słyszeć, szmer w domu, światło... ktoś się zbliża. Nieba! co słyszę! jakaż moja zbrodnia? nikt nie wie. Ach, cnota zbrodnią! Marya bez zmysłów przyjęła ostatnie pożegnanie; zimna dłoń nie zwróciła uściśnienia, zimne usta nie czuły gorącego pocałowania. Wszedłem do moich dzieci; tak spokojnie spały, tak piękne! te włoski w nieładzie, ten rumieniec żywy... cóż piękniejszego jak śpiące dziecię... uściskałem wyciągnięte rączki, pobłogosławiłem drogie główki, zapłakałem głośno i wyszedłem z pokoju... kilka słów jeszcze napisałem do Maryi, kilka słów błogosławieństwa dzieciom na wieczną pamiątkę, wpół zmazane mojemi łzami, i wsiadłem do powozu. Za ciasne zdały mi się własne piersi, serce jakby je rozsadzić chciało. Czasem chwytałem drzącemi palcami, jakbym je chciał roztworzyć, wpuścić powietrza trochę, którego brakowało — łzy ustały, tylko jęk głuchy z ust się wyciskał. Wszystko, wszystko straciłem — dusza moja na dwoje była rozdarta i w dwóch częściach cierpiała: cierpiałem za rodzinę, cierpiałem za siebie. Już jechaliśmy długo, gdy nagle przypadek nas wstrzymał, powóz się złamał, trzeba było wysiąść. Dzień się już rozlewał na odświeżoną ziemię — daleko nucone dumki rozlegały się po zroszonych niwach; lecz gdzież się to ujrzałem! na tym pagórku, z którego raz pierwszy mój dom spostrzedz się daje jadącemu z téj strony. Mila ztąd do mojego świata. Ileż to razy z rozkosznem uderzeniem serca wracając z drogi ujrzałem te białe kominy, te różowo do słońca błyszczące okna, te drzewa wyniosłe, sadzone ręką kochanéj matki. Ten punkt przerywał zawsze moje myśli, i jakiebądź były, smutne czy wesołe, ustępowały radości uściskania wkrótce żony i dzieci. Nieraz śmiejąc się sam z siebie chwytałem zabawki wiezione z miasta, aby zajechawszy przed dom zaraz je mieć na doręczu; aby je można zaraz okazać jeszcze z pojazdu, jeżeli w oknie zobaczę drogie moje główki, uśmiech witający ojca.
Ach, co jest uśmiech dziecka dla rodziców, nie pojmie tylko ten, co go doświadczył. — Domku spokojny, żono, dzieci, żegnam was! Padłem na ziemię, wilgotny całowałem murawnik, łzy moje z rosą zmięszałem — żegnam was! wołałem, i wyciągnąłem ramiona. Jeszcze, jeszcze raz niech was uścisnę! niech was raz ujrzę z daleka! Za wiele było — straciłem zmysły — wrócił mi je ruch pojazdu — jak prędko, nie wiem, ale zawsze zawcześnie.

20-ty dzień po nowiu.

Jest Bóg — któż wątpić może, kto rzuci okiem po plennéj ziemi, po gwieździstych niebach. Wielki Stwórca, wielkie dzieła, wielki cel być musi. Tak jest, jest cel wszystkiego, jest cel naszego życia. I cóż więcéj dowodzi, jeżeli nie morze nieszczęść na ród ludzki wylane. Jakto, ten przelot po ziemi, to życie, jedno westchnienie w wieczności, ta gorycz krwawa, którą każdy prawie żywot zatruty — miałożby to być bez celu? Zarzewie życia miałoby tylko być tem światłem, którem i kaganiec goreje? które zdmuchnięte niknie lub wraca do masy ogólnego ognia, aby znowu kiedyś w jeden punkt zgromadzone inny knot zaświecać? Jakto? ogień miałby zawsze być jeden, a w ciele zaświeconem cała różnica? Nie, jest dusza, jest cel wszystkiego. Wielkość Stwórcy ręczy, słabe tylko pojęcie nasze przewidzieć nie może, lub mu przewidzieć nie wolno. Jakto? Ali Tebelen umiera, i chwila konania choćby najboleśniejsza, ma być całą, całą jego karą? mniejże cierpiały tysiączne ofiary, jego krwawym szponom oddane? Cnota kończy śmiercią lata najokropniejszych cierpień; zbrodnia, wiek rozkoszy, i na tem ma być koniec końców? Piętna hańby niezasłużonéj, larwy żelazne, gorejące stosy przesądów, jarzma cierniste murzynów, puszcze zaludnione bohaterami nowego Maratonu, łzy żalu, łzy rozpaczy, łzy męki — wszystko to miałoby być bez celu? jedną tylko sprężyną w odwiecznem kole? Nigdy, nigdy nie być policzonem? Jakto? w ogólnéj stworzenia harmonii, ten jeden rozstrój miałaby zostawić wielka, niepojęta, myślą nieścignięta Istność? Boże, ja Cię wielbię, wierzę w niemylność wyroków, nie zginę zupełnie. Ty pozwolisz duszy ojca czuwać nad dziećmi; u stopni Twoich ołtarzy duch ojca z ich niewinnem błaganiem łączyć będzie modły swoje. Tam za zakresem naszego wzroku i pojęcia, Ojczyzna nas wszystkich. Ja ujrzę jeszcze moją Maryę, ujrzę moje dzieci, kiedy już dozwolisz spocząć na téj ciernistéj drodze. O Boże! rozdarte, rozranione nogi moje w téj ciężkiéj podróży — głowa zgina się pod ciężarem, serce do ziemi jeszcze przylgnięte, ale dusza wznosi się coraz silniéj, wznosi się do Ciebie, Ojcze mój, Ojcze dzieci moich, Ojcze mojéj Ojczyzny!...

Nów 2-gi.

Maryo! ja dla ciebie zawsze żyć będę, chociaż może już dawno jak wypłakana powieka na gasnące zapadła oko — będę zawsze żyć dla ciebie; nadto nasze dusze stopiły się jedna w drugą, aby moje czucie nie było twojem. Ucichnie z czasem twój smutek, ale żal będzie jeden, będzie ten sam, zawsze nasze rozłączenie będzie dla ciebie wczoraj.
W jednéj połowie życia naszego przygotowujemy się do chwili, w któréj nas opuszczą drogie nam osoby, w drugiéj do opuszczenia najdroższych. Kochałem ojca — skończył życie bez skazy — pogodnego dnia, pogodny był zachód. Ach, i w sam czas skończył, jeszcze wszystkie dzieci miał przy sobie! Bóg zlitował się nad nim — śmiercią nagrodził życie... gorzko płakałem, ale od pierwszéj chwili pojęcia wiedziałem, że taka jest kolej natury — rodzice starsi, pierwéj umrzeć muszą; płakałem gorzko — potem tylko smutek został i drogie, lube wspomnienie. Lecz kiedy los wyrywa nam dzieci, kiedy my im na grobie topole zasadzamy, jakby odwrotnym trafem, kiedy rozłączamy się z tymi, z którymi spodziewaliśmy się większą część życia spędzić — wtedy raz boleśny w nieprzygotowane uderzając serce zostawia ranę, którą czas w bliznę nigdy, ach nigdy nie ściągnie. I ciebie zawcześnie straciłem dobry Julianie, bracie, którego całą duszą kochałem! Nie wiele łez padło na twoje zwłoki, ale rok, dwa, trzy lata mijały, a żal ten sam zawsze. Nieraz w wieczornéj godzinie zawołałem w myśli: Julianie, czy ty widzisz serce moje? i łzy płynęły jak nazajutrz jego śmierci. Ale słowa pociechy: przestał cierpieć, dla ciebie Maryo, nie mają mocy, twój mąż dla ciebie tylko nie żyje, jeszcze cierpi, nie będziesz nawet wiedziała, kiedy nademną świeża ziemia się napiętrzy, kiedy późniéj zaklęśnie, kiedy nareszcie trawą porośnie.

2-gi dzień po drugim nowiu.

Wzrastać będą dzieci. Ojca tylko przez ciebie poznają. Żałuję ich; mieć rodziców, być im potrzebnym, jest rozkoszą duszy. Nie uzbierają w młodości kwiatów na wieniec wspomnienia dla wieku późniejszego. Maryo! bądź dla nich także i ojcem. Udzielaj pieszczot jak matka, napomnień jak ojciec. Weź część ich przywiązania mnie należną, zostaw tylko w nich pamięć o mnie. Emilka niech będzie tobą; ty jesteś, będziesz jéj wzorem; będzie szczęściem męża, jak ty byłaś mojem. Karol niech zawsze idzie prostą drogą; niech nigdy w jego oczach dobry skutek złych sposobów nie uprawnia; niech kocha współbraci z ich błędami, kraj swój z jego nędzą. Ale któż go nauczy, by ciebie czcił, szanował? Ach, na cóż tego uczyć! szanować cię musi, bo cię kochać będzie. Już teraz jego dusza jest tak wiele kochająca, a potem, nie jestże twojem dzieckiem? — ty, która jesteś całą miłością, mogłażbyś była nie udzielić mu choć tysiącznéj cząstki? Lecz kto go nauczy, by umiał nagiąć męską duszę i jeszcze do tego w młodocianéj sile, do przewidujących, do zgadujących względów winnych matce, aby nietylko nie dziwił się, ale pojął różnicę uczucia kobiety od uczucia męża, ukochał nawet słabość nie mogącą znieść tego ognia, co lubo dla nas najszlachetniejszy, nie mniéj przez to dla niéj jest ostry... Matka zwycięża sama siebie, kiedy drżąca pozwala synowi dosiąść bystrego konia, kiedy go widzi na chybkiéj łódce z strzelbą w ręku na głębokie puszczającego się jezioro. — Matka częstokroć przestaje być słabą kobietą, wyrzeka się uczuć właściwych płci swojéj, duszą syna tylko czuje: dlaczegóżby on zbytnią może czasem troskliwość nie miał szanować? dlaczegóż ile możności nie odsuwać obrazów męskim tylko sercom stosownych z przed tkliwszego pojęcia kobiety, Matki? — Ach, Karolu, ileż to ja rzeczy nie miałbym ci powiedzieć dla twojego szczęścia, dla szczęścia tych, z którymi żyć będziesz. Ty i tych słów nie odbierzesz. — Szalony, myślałem, że do was piszę, że jutro, pojutrze, za dni kilka to pismo w waszym będzie ręku... Marzenie! któż mi je pozazdrości!...

3-ci dzień po drugim nowiu.

Słońce już zaszło. Tumany kurzu czerwoniawą od brzasku przybierały barwę — hałas dzienny w szmer się zamienił — wszystko dążyło do spoczynku. Stanisławie, rzekła Marya głosem wymówki; nachyliła głowę, by mi zajrzeć w oczy, aż gęste pierścienie włosów jak kwef czarny zakryły twarz anielską. Zrozumiałem ją — ścisnąłem rękę, spojrzałem ku zachodowi i milczałem daléj — milczałem długo, aż łza gorąca padła mi na rękę. Maryo, droga Maryo, rzekłem, ujmując ją pieszczotliwie ramieniem, czegóż te łzy?... Czy wątpisz o mojéj miłości? — Ach, gorzéj, odpowiedziała Marya, wątpię o twojem szczęściu. — Ach, nie, nie czyń tego, zawołałem, jeśli widzisz mnie zamyślonym, nie przypisuj to smutkowi — nie, chwila to wieczorna zawsze na mnie tęskne czyni wrażenie. — Dzień obrazem życia całego — ranek, południe, wieczór. Kiedy jaskrawe zaświecą zorze, jaśniejącem okiem spoglądam przed siebie. Dzień przedemną! Pęka zawiązek, rozwija się nadzieja, działaniu otwarte pole, wszystko marzyć, wszystkiego spodziewać się mogę. Nic dość wielkiego, nic dość śmiałego — życie przedemną! Gdzież metę kto postawił, gdzie kamień graniczny chęci i działaniu człowieka! Niepodobne podobnem się staje. Człowiek wiele może! Ale kiedy wieczór krańce widocznego nam świata z trzech stron powoli zasuwa, koniec, kres działania mam przed okiem, myśli od niego zwrócić nie mogę, lub w miejscu stoi, lub wstecz sięga. — Przechodzę, śledzę, com zdziałał i zawsze widzę za mało, bo tylko nadzieja dostateczną być może. Co otwiera działalność, to mnie cieszy, co zamyka — smuci. Każdy wieczór przypomina mi, żem jeszcze nic w życiu nie uczynił, coby się stało pożytkiem dla mojego kraju, chlubą dla mojéj rodziny. — Zamilkłem i rzuciłem okiem na wschód, jakby już dzień nowy mógł po dopiero skończonym zaświtać. — Marya wzniosła oko niebieskie, w którem się malowało uniesienie duszy z istniejącego zakresu, i zrazu nieśmiałym, potem zachwyconym rzekła głosem: Stanisławie, z siebie tylko myśli wywijasz, nie przypuszczasz udziału drugich. Nikną w twoim zapale ludzie, siebie tylko widzisz. Wieczór, powiadasz, jest kresem działania, ależ jest także kresem ciężkiéj pracy. — Kiedyż rolnik odetchnie w rodzinnem kole, jeżeli nie przy wieczornem ognisku? Kiedyż przestają brzęczyć kajdany, jeżeli nie z gwiazdą wieczorną? Zazdrościszże tego spoczynku nieszczęściu? Zazdrościszże snów, które zwiędłą strapieniem odświeżą duszę? Z dziennem światłem ubogiemu wstaje razem i troska, skąd gdzie kawałek chleba zarobi, na który nagie dzieci wieczorem czekać będą — nadzieja go nie złudzi — nie pierwszy to poranek w jego życiu, dzień dzisiejszy będzie jak i wczorajszy: taż wzgarda możniejszych, bogatszych nieczułość, toż wymaganie próżnujących pracy nad siły, wszystko jak wczoraj tak dzisiaj. Wieczór to kończy, jest chwila, w któréj myśl staje, ale staje, by spocząć wraz z ciałem. Ach, i boleść często snem dobroczynnym ukoić się może. I matka nawet przy chorem dziecięciu zadrzemie na chwilę. Stanisławie, te obrazy z zachodzącem słońcem przed duszę wychodzą. Błogosławię wieczór, bo czuję, czem jest, nie, do czego potrzebny. Rano błagam, wieczór dzięki składam najwyższéj Istocie i spokojniéj własnego szczęścia używać mogę. — Któż z nas dwojga czuł piękniéj, czuł lepiéj? Niema porównania. Dla ciebie Karolu to pisałem.

7-my dzień po drugim nowiu.

Kiedym wychodził z pierwszego dzieciństwa, kiedy myśli porządkować się zaczęły, słyszałem o Niebie, gdzie cnotliwi wiecznie mieszkać będą; wystawiłem sobie więc to Niebo podług moich dziecinnych zdolności. Zawsze tam był przy mnie mój Ojciec, moja Matka, towarzysze zabaw, zawsze była owa duża lipa, pod którąśmy dnie trawili, owa rzeczka tak szeroka w moich oczach, i ów kościół z wieżyczką, którą brałem za największy stopień wysokości. — Jeżeli mowę wkładałem w usta Aniołów, była to mowa ojczysta. Nie wiele różni się wiek późniejszy co do gruntu rzeczy. Z wyższego stanowiska puszcza myśl lot śmiały — przepędza świat zoczny, w idealnym nurza — tam ni czasu, ni przestrzeni. — Ale często strudzona w locie, gdzie punktu oparcia znaleść nie może, albo raczéj wpadając w roztargnienie materyalne ze sobą z ziemi wyciąga obrazy. Jeżeli doznałem szczęścia w przeszłości, jeżeli marzę szczęście w wieczności, cóż dziwnego, że mimo rozsądku, dotkną się czasem te z jednego pnia, zbyt dalekie siebie gałęzie? Cóż dziwnego, że drogie osoby w Niebianów, Niebo w Ojczyznę przemieniam?

15-ty dzień po drugim nowiu.

Jakiż to łańcuch skryty, nieskruszony, wiąże duszę do ziemi ojczystéj? Ziemia, ziemia tylko, chociażby i gruzem zasuta, droższa nad obce przepychy, nad wieczną wiosną kwitnące krainy. Owe skały, doliny, zdroje i gaje wioski rodzinnéj, w które wspomnienie czułą duszę wlewa — wy świadki lat dziecinnych, stałe przyjaciele, ach jak was ceni, jak was lubi wiek późniejszy! Przyjemniejszy szum świerków, milszy cień topoli, przy których wolni pasków pierwsze stawialiśmy kroki. O jakichże wdzięków dla nas nie mają te szare opoki, co powtarzały swawolny krzyk dzieci, łajane łajały nawzajem! Jak smaczna woda z tego zdroju, co z góry wytryska, gdzieśmy groble sypali z piasku i krzemienia, albo też bzowe rynewki umacniając w skale nęcili do ochłody spragnionych przechodniów. A te doliny kwiatem okryte, te miejsca igrzysk, gonitw, czasem boju, ileż wspomnień nie roją! Tu były najpiękniejsze motyle, tu skaczące koniki, tu ścinaliśmy osty kropiące ranną rosą, tu z białych główek otrząsłszy badyle zielone, pletliśmy pół dnia łańcuch, który potrwał chwilę, a straszna pokrzywa pożyczką zakryta, iluż łez gorzkich nie bywała przyczyną! Ta szczupła kaplica, gdzie teraz rodzice spoczywają, jak ogromną była w oczach dziecka, kiedy tuląc się do matki, kryjąc się w jéj odzież, powtarzało niewyraźnie pierwsze pacierze!... O wiosko rodzinna! Ogrody Ojców moich! Ojczyzno kochana! czyż was nigdy nie zobaczę?! Boże, dozwól długiem cierpieniem okupić jednę, jednę tylko chwilę téj rozkoszy! niech ten wietrzyk potrząśnie moim siwym włosem, który igrał z jasnym włoskiem niemowlęcia! Ach, wietrzyk ojczystych gajów inny, on tłumi westchnienie, on łzy osusza.

20-ty dzień po drugim nowiu.

Szalone żądanie, w tęsknocie, cierpieniu życie strawić, a gasnące ostatki przenieść tam, gdzie byłem niegdyś szczęśliwy. — Wlokę o kiju żebraczym słabe kroki, staję na wzgórzu skąd widzę miejsce urodzenia... widzę przed sobą i pytać się muszę, jak się ta wioska zowie? Pasterz mojéj mowy nie rozumie, a ja poznać nie mogę, gdzie małe były krzewia, tam las gęsty, gdzie był las, tam jezioro, gdzie jezioro, tam teraz niwy uprawne. Niema już Maryi, niema moich braci... może i dzieci... albo może trudno im przyjdzie sercem poznać żebraka. Gdzież cmentarz? tam moi znajomi. Gdzie kaplica? znikły już i gruzy... O czasie! okropna potęgo! zapomnienie, które za sobą rozlewasz, straszniejsze nad samo zniszczenie! — Próżno jednéj chaty, jednego krzyża... jednego znajomego drzewa szukam, wszystko nowe, ja tylko z przeszłości zostałem. Cóż natenczas? obcy wśród swoich, echa tylko skał odpowiadać będą uczuciom duszy. — Ach, wtedy pójdę na tę górę, gdzie z braćmi sarny ścigałem, tam jest granit mchem zakryty, ten pewnie będzie nietknięty, ten niezmieniony, ten stanie się ojczyzną moją; na nim zimnym położę mą głowę, a może jaka dumka, którą słuchałem w młodości, dojdzie do uszów moich i tony żałosne zmieszane z mojem ostatniem westchnieniem, rozpłyną się w powietrzu.

25-ty dzień po drugim nowiu.

Lube miejsca, gdzieśmy wiek dziecinny spędzili, ale jak drogie te, gdzie kwitnęła młodość życia, gdzie raz pierwszy zastanowiliśmy się nad sobą i człowiek zapytał sam siebie: „czem jestem?“ Drogie miejsca, gdzie zamarzyłem sławę, gdzie tęskna miłość ogarnęła duszę! O Maryo, Maryo! smutna tu natura, niema takich drzew jak u nas — gdyby były, poznałbym je po wznieconem uczuciu. Tam gdzie ty teraz płaczesz, gdzie nasze dzieci może w téj chwili ścigają motyle — tam każda krzewina, każdy świerk, każda topola, przywodzi mi na pamięć troski i nadzieje naszéj miłości; ileż godzin nie strawiłem w tym ogrodzie, gdzie tylko szelest jesiennych liści pod nogą głęboką ciszę przerywał! — O tobiem zawsze myślał, do ciebie parło się serce z mego łona — długi, długi czas wyciągałem ku tobie ramiona, nim nareszcie w spragnione chwyciłem objęcie, nim nadzieje w rzeczywistość przeszły. Teraz mogę umrzeć, rzekłem, wiem, co szczęście. Jednak dwakroć jeszcze wzrosło — zostałem ojcem, ojcem twoich dzieci Maryo! Mijały godziny, dnie, lata — już się dzieci wieszały u szyi, już mnie ze łzą w oku żegnały, witały z uśmiechem. Pierwsze ich słowa, niewyraźna mowa, jak nas bawiły! jak nas cieszyły pierwsze iskry ich pojęcia! — Właśnie wczoraj śniło mi się nad ranem, że czuję pocałowanie w rękę; tak mnie dzieci zwykły były budzić — czułem tak wyraźnie, że już obudzony nie otworzyłem oczów, i zacząłem do nich mówić... ale nikt nie odpowiedział... niedługie omamienie!... nie zwiększyło jednak méj tęsknoty... ach, jestże do zwiększenia! owszem ulgi doznałem; teraz zdaje mi się, że w saméj rzeczy wczoraj was widziałem. Moja Maryo! dzieci moje! nigdyże już nie będę z wami! Nigdy?

29-ty dzień po drugim nowiu.
Nigdy! okropne słowo, które od czasu do czasu wieczność z głębokiego wypiera łona. „Nigdy życia“, każdy Alba, każdy Ali wyrzec może: „Nigdy nadziei“ tylko Bóg jeden. Szczyt zawsze ostry, szczęście, nieszczęście długo na nim ostać nie może. Droga do góry jest drogą i na dół. Wszystko kołem się toczy, nikt nie wstrzyma. Któż kiedy beczkę prochu przykuł do skały! iskra pada — beczka w powietrzu, i łańcuch i skała! ale iskrę wieki rodzą...

Nów 3-ci.

W młodym wieku, kiedy jeszcze w głębi serca czucie w zawiązku spoczywa, a mdła tylko tęsknota oznajmia bliską chwilę rozwinięcia, pędzi umysł w krainę marzeń. Przyswaja sobie najczęściéj, co nie jego... czego wagi znać nie może... i co? Szalona młodości!... nieszczęście! Młodego poety pierwsze akordy żałośnie dźwięczą... pieśń smutna... żałuje, czego nie znał... niema nadziei, nadziei, kiedy jeszcze niczego nie zapragnął... pieści się z swoim urojonym bólem duszy, kiedy może w przyszłości piorunowa chmura zgromadza żywioły, w groźną rośnie potęgę. — Dlaczegóż przynajmniéj marzenia wiosenne kwiatami nie strojne? Cóż nam każe wyścigać przeznaczenie? Czemuż, kiedy już każdy śmiertelny cierpieć musi, uśmiech łzy nie poprzedza? czemuż boleśna, urojona, zawsze jeszcze na rzęsach zostaje? — I mnie z koła rodzinnego, ze spokojnego obwodu miłości rodzicielskiéj, tęskne uczucie wiodło wśród cmentarzy. Błąkałem się po zaklęsłych mogiłach pokoleń całych — wołałem dumnie: „Cóż los może! Mniéj więcéj doba! — jak najdłużéj, jakże krótko! Wartże troski jeden nocleg! Życie chwilą, szybko minie! Ach niestety, wszystko minęło, co już przeszło — rozkosz zawsze lotna, a nieszczęście traci z oczu doznane cierpienia, widzi tylko ten punkt, na którym stoi w życia wymierzonéj drodze, punkt za prędko, za daleko już posunięty. — Ale w zimnych murach więzienia, na łożu boleści, na grobie najdroższych nadziei, leniwo, bardzo leniwo zegar idzie, od uderzenia do uderzenia kwandransu ileż to łez, ileż westchnień.

5-ty dzień po trzecim nowiu.
Maryo! biedna Maryo! ileż ty nie wycierpiałaś, kiedy przyszedłszy do siebie owéj nieszczęsnéj nocy na nowo musiano ci powiedzieć, na nowo zapewnić, że to nie sen trapiący, nie próżne widziadło, że rzetelną prawdą, że męża straciłaś. Cóż się działo z tobą, gdy dzieci rano przybiegły do mojego łóżka; raniéj zapewnie niż zwykle, bo dobrze pamiętam, był to dzień urodzin Emilki, obiecałem im książki z obrazkami, zostały na stoliku... Naprzód cieszyłem się ich radością, liczyłem uściśnienia, któremi ten dar nagrodzą — nic wam już teraz ojciec nie da, biedne dzieci!... Maryo! Ale pytały się o mnie? prawda? i to, nie przez jeden dzień tylko — tak mnie kochały! teraz już może zapomniały — nie, nie zapomniały, bo ty przy nich jesteś. Jak twoje serce rozdarte, kiedy ujrzysz jaki pojazd, które z nich zawoła: Tato jedzie! — Maryo, weź je na ręce, przyciśnij do serca, przyciśnij dwakroć, ucałuj te usteczka, za mnie ucałuj sto razy, pobłogosław te główki drogie. Niech Bóg na nie zleje tyle szczęścia, ile ich ojciec z tobą doznawał — tyle szczęścia, ile teraz nieszczęścia doznaję. Niech wpoi w ich duszę niezachwianą cnotę, miłość ku sobie i matce. — Drogie, lube dzieci, jeżeli jeszcze co dobrego jest mi w tem życiu przeznaczonem, wszystko, wszystko na was przekazuję. — O Boże! jedno tylko uściśnienie!...

8-my dzień po trzecim nowiu.

Nie będę już więcéj całował tych włosów, te trzy pierścienie wszystkiem, co posiadam, całem dobrem, które los z tylu szczęścia zostawił. I tak już kolor zmieniły od łez moich; na serce je położę, na sercu nosić będę, pierwsze niech uczują, gdy już wolniéj bić będzie, dla nich będzie ostatnie uderzenie. — Ale dlaczegóż jeszcze w zbolałéj bije piersi? Jedna chwila... ręka silna... mamże jakąbądź nadzieję? Żadnéj. — Jestem winny? nie — ale nie w tym świecie sąd moich czynności. Tu każda czynność jak ów ułom skały, mały przy większym, mniejszym wielki, z porównania wartość, w stosunkach naszych, sama przez się niczem; może być cnotą, może być zbrodnią — nie w tym świecie sąd moich czynności. Dlaczegóż mam zwlekać chwilę uwolnienia? Jakież to jest przymierze między mną a naturą? Kto zdziałał, kto przyjął, kto zatwierdził, cierpienie jednéj, urąganie drugiéj strony? — Mam wolę — zawleczony mimo woli do więzienia, woli danéj mi późniéj nie użyję, by się na świeże dobyć powietrze? — Stargał los dla mnie wszystkie ogniwa społeczeństwa... nikomu nie jestem potrzebny. Ziarnko piasku w spiekłéj afrykańskiéj puszczy wznosząc się nie zaćmi słońca, padając nie odwróci prądu morza. Jestem, nie jestem — wszystko jedno — czułbym opiekę, gdybym był potrzebny. — Wepchnięty w boleść na to mam wolę, bym ją skończył... nie, nie ja skończę, ale żelazna ręka, która wytrąciła z koła towarzyskiego, ona drze kartę, na któréj zapisane krwawą liczbą lata mego życia. — Jedna chwila, jedno posunięcie ręki — ale któż zapewnił, że skończę, że zmienię to, co czuję? Przyznaję słabość, ograniczenie własnego pojęcia, i na jego wyrok mam ważyć wieczność, wieczność całą? Precz! precz odemnie myśli szalona!...

16-ty dzień po trzecim nowiu.

Czemuż wstrzymujesz topór, kiedym na ziemię powalony? Uderz! — nie? Chcesz się bawić moją męką. O błogosławione barbarzyństwo Indyan, którzy się stroją zdartemi z czaszek skórami! Życie tylko biorą! Tobie życie niczem. Pod ciosem jęknąłbym raz tylko jeden — to za mało! — Nieśmiertelnym chciałbyś mnie uczynić obrzydły wrogu rodu mojego, abym wiecznie brzękiem kajdan pieścił uszy twoje. Ale bezsilna wściekłości! Krępuj, duszy nie skrępujesz — uderz! nie zabijesz. Za krańcem pojęcia podłych, w świecie płazom nieodkrytym, błyszczy miecz karzący, jak światło zbawienia.

18-ty dzień po trzecim nowiu.

Dwa a dwa jest cztery — los czasem czyni igraszkę i pisze pod kreską sześć zamiast czterech. Widzi człowiek zdumiały, i widzi i nie wierzy; ale biada temu, co rękę losu chce zastąpić! Niepodobne najczęściéj niepodobnem zostaje — między niebem a piekłem lot zuchwałego wstrzymany; jeżeli pomyślny skutek uwieńczy przypadkiem przedsięwzięcie, zagrzmią pochwalne chóry, kadzielnice rzucą gęste dymy, gawiedź z osłupiałem okiem, wyciągniętemi ramiony padnie na twarz. Apoteosis! Ale jeżeli zawiodą nadzieje: leci w piekła ścigany szyderstwem, przekleństwem milionów. Serce zamknięte; nikt niestety w niem nie czyta, niczem chęci, przyczyny, skutku trzeba, skutek wszystkiem na tym świecie. Sąd ludzi, sądem czasów.

20-ty dzień po trzecim nowiu.

Niema rano listka, którym jeszcze wieczorny wietrzyk kołysał — niema wieczór kwiatka, co poranną błyszczał rosą. Co chwila czas bolesnem przypomina się westchnieniem, lecz człowiek głuchy swoję przyszłość wiecznością mniema. — Ściśnięte w odrętwieniu dłonie, które tyle dobrodziejstw siać mogłyby. Zaniemiały usta, które szczęście milionów ogłosić, milionów błogosławieństwa na siebie ściągnąć mogą!..

28-my dzień po trzecim nowiu.

Smutne przekonanie dla godności człowieka, ale jest niezaprzeczone, że życie fizyczne nad moralnem często górę bierze; że nędzny pokarm, odzież, posłanie, słowem nędza w całéj objętości przytłumiają władze umysłowe. — Innym jestem teraz jak byłem będąc w szczęściu, i coraz bardziéj innym co chwila się staję. Moja osoba w szczęściu wyda mi się wkrótce, jak tylko dawna znajomość. Dlatego dzieci moje kochane, jeżeli potrzebujący stanie w waszych progach, nie ważcie słów jego, nie dochodźcie szlachetności duszy w sposobie wyrażenia się, nie chciejcie odgadnąć z jego poruszeń, do jakiéj klasy wychowania należy — jest biedny, jest wsparcia potrzebny, musi wzywać pomocy; to wszystko jest jakby czarny kir, który zasłania, czem był, czem być może; — wstyd urodzony szlachetnemu sercu, wstyd uniżania się do prośby obok bojaźni być odepchniętym i to najczęściéj bolesnym sposobem, z niewczesnem wspomnieniem, lub hańbiącem posądzaniem, tamuje głos w piersiach, wzrok mgłą zasłania. Nie będziecie mogli zadość uczynić prośbie, niech łagodność towarzyszy słowom waszym, nigdy jéj więcéj nie potrzebują. A nadewszystko strzeżcie się nauk, które nieszczęśliwemu tak gorzko przyjmować. — Rada nieproszona tylko po wsparciu miejsce mieć może, bez tego jest owocem nierozsądku, albo nieczułości. I żebrak o kiju, co pod oknem odmawia pacierze, niech nigdy bez jałmużny choćby najmniéjszéj nie odejdzie, nie wstrzymujcie się myślą, że wielu zasłużyło na ten los opłakany — nie wam o tem sądzić, że źle może nie jeden darów miłosierdzia używa, nie myślcie o tem. Dziesiąty grosz jeżeli trafi na prawdziwie nieszczęsnego, nagrodzi dziewięć niegodnym rzuconych. Ach, dzieci moje, nędza jest okropna — ojciec wasz jéj doznaje. Ojciec słabą ręką z głodu i z zimna przekazuje wam spłacać dług, który każdy uczciwy człowiek winien cierpiącéj ludzkości. Nie sypcie złota, jeżeli was nie stać na to, w piękne koszyki miejskich kwestarek, dawajcie po trochę, ale dawajcie zawsze, a nadewszystko nie wstydźcie się dać mało, i mało jest wiele dane z dobrego serca i w czasie.

Po czwartym nowiu.

Kilka dni temu... kilkanaście... znowu straciłem rachunek, poszedłem po drzewo. Burza powstała; zamiast wrócić w południe, nie wróciłem, aż w nocy — przemokłem, przeziębłem, nie było ognia; utrudzony padłem przy ścianie i zasnąłem; rano cała odzież była lodem; chorowałem, stara kobieta z najbliższéj chaty przychodziła do mnie; byłbym zginął bez jéj pomocy. Jestem zdrowszy, ale słaby, bardzo słaby, ledwie pióro trzymam. Zimno i gorączka. Ach, żebym miał jaki napój ciepły, możeby rozegrzał to wieczne zimno — woda nie dobra, znieść jéj nie mogę. Żeby kto wstąpił do mojéj chaty! możeby mi co poradził. Kobieta raz tylko na dzień przychodzi, nie rozumie... pomódz nie umie; żeby kto mnie poratował, możebym żył jeszcze. Żal umierać, jeszczem młody — możebym kiedy wrócił do swoich — tylko pragnienie, to nieznośne pragnienie, żeby można czem ugasić... jeszcze jestem dość silny... jeszczebym mógł...
Dziś mi daleko lepiéj — sam już ogień roznieciłem, mogę chodzić koło ściany; — o wiele jestem zdrowszy... może przyjdę do zdrowia... jeszcze wrócę do ojczyzny, uściskam moją Maryą, moje lube dzieci...
Wszystko się zmienia — miałożby tylko nieszczęście być niewzruszone? Zawsze stałe, zawsze równe? czy pierwszym byłbym dopiero, który cierpiał i przestał cierpieć? Jednak bardzom słaby.
Mam nadzieję, wiosna mnie uzdrowi; na wiosnę wrócę do domu — ach, jak odetchnę przy tobie Maryo! Jakżem się bez was stęsknił moje dzieci, — żeby tylko wiosna prędko...
Dawno... o bardzo dawno nie pisałem — ledwie mogę... osłabłem... te dwa pióra zawsze w ręku przeszkadzają... Maryo!... Dzie...


Ten zawcześnie przerwany dziennik, przywiózł oficer przejeżdżający. Domyślił się w jakim języku pisany. Kartki nie było przyłączonéj, jak to był zamiar piszącego, nie wykonał zatem jego żądania a może i nie mógł wykonać. Raz w kraju łatwo odgadnięto czyj rękopism, ale Maryi już nie było. Od rozłączenia się nagłego z mężem, nie przyszła do zupełnego odzyskania zmysłów. O pół do pierwszéj co do minuty w dobę po jéj nieszczęściu żyć przestała. Dzieci zdrowe, wesołe — w obcym domu, ale pod opieką Boga — w Nim nadzieja — ufajcie!









  1. Marya z hr. Dembińskich.
  2. Maksymilian, Seweryn, Julian, Henryk, Edward.
  3. Konstancya Skrzyńska, Ludwika Rozwadowska, Cecylia Jabłonowska.
  4. Lwowski antykwarz.
  5. Bałanda, nazwisko góry.
  6. Herlata, nazwisko góry.
  7. Baligród, miasteczko w górach.
  8. Przesądy gminne dotąd istniejące.
  9. Legenda.
  10. Historyczne.
  11. Legenda.
  12. Legenda powiada, że Czajka swoim krzykiem: Tu jest! Tu jest! wskazywała ukrytych złoczyńców.
  13. Gawron emblema głupoty.
  14. Derkacze łowi t. j. nie wie, co robi; posłał na derkacze, t. j. wywiódł w pole.
  15. Przypis własny Wikiźródeł WgPBI powinno być: Do krawca Bałutowskiego (...) Stój, Bałutowski!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Fredro.