Przejdź do zawartości

Jej uśmiech!

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Jej uśmiech!
Podtytuł Fantazja
Pochodzenie Krzyż Pański
Wydawca „Lektor“ Instytut Literacki Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JEJ UŚMIECH!
FANTAZJA.


„Żądze uciechy kwitną chwilę,
Znowu więdną — i znów kwitną;
I tą drogą nędzną, szczytną,
Wszystko dąży ku mogile!...“
(Heine — „Księga Pieśni“).

...Dogorywam!
Wy nieopatrzni bogacze, posiadający w swoich stalowych piersiach całe skarby siły i młodości; wy rówieśnicy moi którzy zdrój życia przelewacie w niedopitą czarę szampana, lub w usta bladej wietrznicy; wy, których szary świt wita czuwających przy stole zarzuconym kartami i złotem: wreszcie wy ludzie biedni, ze schyloną ponad pracą głową... słuchajcie mnie — ja dogorywam!
Słowo drobne, małe, czterozgłoskowe: lecz wypowiedzieć je spokojnie, głośno, z całą wiarą — na to potrzeba siły Tytana i odwagi Herkulesa; na to potrzeba wejść w siebie i policzyć, ile tam w zbolałej piersi pozostało jeszcze zasobów oddechu, ile jeszcze razy uderzyć może smutne, zbolałe serce.
I wśród nocnej ciszy potrzeba nagle wyciągnąć ręce do tej ułudnej mary, nazwanej „życiem,“ które chce uciec z twego schorzałego ciała, jak ptak długo więziony — i zawołać wargami gorączką spieczonemi:
— Ja dogorywam!

∗                    ∗

Minęły te czasy, kiedy suchotnicy nie znali stanu swojego zdrowia i łudzili się, snując dalej czarowną marzeń tkankę.
Śmierć przychodziła do nich znienacka i zostawiała ich martwych, z szeroko otwartemi źrenicami, zdziwionych tym niespodziewanym skonem, który, według nich, był jeszcze daleko. Ja znam dokładnie stan mój — znam lepiej, aniżeli lekarz, który codziennie kiwa głową nad mojem łożem... Ja wiem, że dokoła mnie śmierć, we mnie śmierć, że stara matka moja, gdy przybędzie z dalekich stron, wyczyta w mojej twarzy wyrok, jaki anioł żałoby w noc na czole mojem wypisuje!..
Lecz czy zdąży ta święta moja zamknąć mi powieki?.. Nie chcę na nią patrzeć oczyma trupa... Ja serca matki pragnę! U brzegu mogiły o błogosławieństwo jej proszę: Umrzeć na jej piersi, ukołysany harmonją jej głosu, oblany jej łzami — dziecinne to, a jednak wielkie we mnie pragnienie:
Matko moja! Przybywaj!

∗                    ∗

Biedna ona, ta siwa, ta święta, ta ukochana — w chwili mojego skonu i z jej piersi, życie uleci.
Wszakże ja byłem tem słońcem, w którego promieniach zakwitał kwiat jej starości; ja byłem jedynem jej ziemskiem ukochaniem; we mnie żyła, we mnie cierpiała, ze mną się uśmiechała.
Łza moja w oku jej bratnią siostrę miała, uśmiech mój był jej uśmiechu odbiciem, wszystko nam było wspólne — troski codzienne i marzenia przyszłości.
Kiedy przybywałem do niej, aby spędzić wakacyjne chwile, i cały ośnieżony rzucałem się do jej rąk ubóstwianych, ona tuliła mnie do swej piersi i wśród płaczu i śmiechu mówiła tylko:
— „Chłopiec mój ukochany, chłopiec“!...
I duma, tkliwość, bezgraniczne jej dla mnie poświęcenie, widniały w błękitnych tych oczach, rozjaśnionych najświętszą z miłości, która w niebie początek swój wzięła i przez anioła Bogu wykradziona, w piersi kobiet przelaną została!
Potem siadaliśmy oboje przy płonącem ognisku i, patrząc w złote płomienie, rozpoczynaliśmy swoją spowiedź: ona krótką opowieść wdowy, żyjącej jedynie w swem dziecku, — ja długą, bezładną spowiedź chłopaka, przed którym świat cały otworem... a przyszłość — toć najpiękniejsza rusałka, w liście i kwiaty strojna...
I przy tem ognisku, u nóg tej czarno odzianej kobiety, której rękę czułem na swojej głowie, gasły kolejno niepoczciwe bunty; ręką złą wzniecone zuchwałe wątpliwości, jak buntownicze anioły, pierzchały w nieładzie, a nieugięta pycha kornie chyliła głowę...
Cóż zdoła się ostać przed tkliwem sercem matki?
Ach! Jest jedna potęga, której głos ten słodki nie zgniecie; jest jedna moc, która stawi czoło harde tej wszechpotężnej miłości; jest jedna mara, której łza matki nie wzruszy...
To śmierć, to skon!

∗                    ∗

Gdzież „ona“ jest teraz, ta, która mi śmierć w duszę wniosła?
Gdzież krąży teraz z twarzą demona w słońcu południa skąpaną? Ja dogorywam, a tej, przez którą umieram, gasnącym wzrokiem spostrzec nie mogę... W sam czas odeszła — wszakże teraz zajmującym nie jestem...
Gdzież ona, ten ogień błędny, wiodący ludzi na manowce? Gdzie poszła, unosząc oczu swoich brylanty? Czy, jak wodna „zwodnica“, tańczy po zielonej fali i srebrną kaskadą śmiechu ciągnie ludzi w toń zimną? Niema jej! Pusto!... A jednak ona jest tuż przy mnie, słyszę szelest jej szaty, widzę marmurowe ramiona, czuję woń kwiatów, całujących jej piersi... O ty, przez którą konam, nie dręcz mnie już więcej!...
Lecz ona prośby mej nie słucha.
Patrzcie! Na szarej mgle poranku wpływa przez okna mojego pokoju, biała, przejrzysta, a doskonale piękna — jak różowa jutrzenka, poprzedzająca słońce. A ja wyciągam ku niej moje wychudłe ręce i pragnę uchwycić rąbek mgły, którą jest owinięta... Ona pochyla się w moją stronę, kaskada czarnych włosów spływa po jej szyi, po śnieżnych ramionach, od których odbija ciemna barwa twarzy — stoi tak chwilę nieruchoma, złocąc się w promieniach wschodzącego słońca. Nagle na ustach jej zakwita uśmiech czarowny — całe morze ironji, rozkoszy, pogardy i zmysłowej podniety...
Nie patrz na te rozchylone usta, bo w tej chwili trucizna jest na tych wargach purpurowych! Trucizna podobna do tej, jaką mają w kielichu swoim podzwrotnikowe kwiaty, śmiejące się do ciebie pomiędzy ciemnemi liściami... Nie wciągaj ich woni — woń ta cię zabiję... padniesz, jak kłos kosą podcięty, pod czarem tego uśmiechu!...
A ona uśmiecha się ciągle, ciągle patrząc na mnie z poza mgły, w którą owija się cała... Kontury jej ciała błyskają połyskiem atłasu... Włosy czernią się jak lśniące żmije, a uśmiech drga, drga ciągle, bezustannie, na wilgotnych, purpurowych wargach!
Jej uśmiech! Boże! Jej uśmiech!...

∗                    ∗

Śmiali się ze mnie koledzy moi, iż tak szalenie pokochałem kobietę, spotkaną wśród tłumu, i potem śledziłem każdy jej krok, wpatrzony w nią, jak w tęczowe zjawisko!
Czułem, że mają słuszność... Ale co chcecie! Miłość istnieje... Błąka się ona po świecie i puka do serc ludzkich, nie zważając, na okrzyki tłumu, który chce wygnankę niebios skalać w błocie sprzedajnych miłostek, lub zaprząc do pługa zwierzęcych instynktów. Ona, świetlana, czysta, promienna, ucieka im z rąk i rozrywa kajdany, jakiemi skrępować ją pragną, i idzie dalej i dalej w swoim triumfalnym pochodzie, niosąc więcej łez niż uśmiechu, smutku niż radości, cierpienia niż wesela. Z popiołów gmachy zwalone odtwarza i daje życie umarłemu kwiatu, — ale częściej trumnę gotuje, całun grobowy na swoich wybranych zarzuca.
I do mnie przyszła ona w piękny poranek letni i zastąpiła drogę mojego życia, błyszcząc oczu czarnych promieniem. Młode serce — to motyl biegnący do światła. Więc i ja pobiegłem za oczu tych promieniem — i biegłem tak długo, długo, aż padłem bez życia; i teraz, ledwie w dni moich poranku, liczę minuty mojego istnienia.
Bo miłość jest mściwa i tym, którzy jej bluźnią, ciężko płacić każe.
Jam bluźnił miłości, hołdując instynktom tylko... dla tego też ona wydziera mi życie i szarym popiołem oczy posypać mi zamierza...

∗                    ∗

Od chwili, kiedym ją ujrzał, byłem szaleńcem.
Noce całe wystawałem pod jej oknami, rozgorączkowany, patrząc w mdłe światełko, płonące w jej sypialni. Czuwałem nad jej snem, stojąc na deszczu lub mrozie, i składałem ręce w niemem upojeniu, wpatrzony w mdławe, blade światło. Byłem śmieszny, wiedziałem o tem — mówił mi to zdziwiony wzrok stróża nocnego, który brał mnie za nocnego włóczęgę. I byłem nim, ja, biedny rozbitek, bez woli, bez duszy, bez serca — bo wszystko mi zabrała ta czarnowłosa, śpiąca spokojnie pod fałdami jedwabiu.
Nie jej to była wina, iż miała tę piękność doskonałą i czarne ócz brylanty, jak otchłań głębokie, a zda się niezmierzone. Jam to był winien, biedny marzyciel, który w otchłani szukałem zdroju życia i zaprzepaściłem w niej swe istnienie. I kupowałem wonne, purpurowe róże, zda się z ust jej zbiegłe, i tuliłem do swej twarzy, całując je namiętnie. Kwiaty więdły od żaru moich warg, ale nic mnie ochłodzić nie mogło. Rzucałem kwiaty na ziemię i łkałem głośno, jak dziecko, a róże poszarpane wydawały mdłą woń, tę samą, jaką jej suknie były napojone...
Ona była kwiatem, kwiatem purpurowym, królewskim wspaniałym!
Cała była wonią, rozkoszą, upojeniem!...

∗                    ∗

Czy ona wiedziała o mojej miłości — ja sam nie wiem i podobno nie dowiem się nigdy.
Kobieta — powiadają — ma cudowny instynkt. Wśród tłumu odczuje wzrok biednego robotnika, spoczywający na niej z uwielbieniem, wzruszy ramionami i odwróci oczy po to, aby za chwilę spojrzeć znów w tę samą stronę. Jam stał przy niej w niezliczonym tłumie, wpatrzony w jej postać królewską, a ona odwracała wolno swoją kształtną główkę i patrzyła na mnie, jak... na biednego robotnika! Lecz w oczach jej nie czytałem nic, żaden wyrok nie spływał do mnie z tych ciemnych źrenic — i ta obojętność przyprowadzała mnie do szału. Chciałem ją bodaj czemś obrazić, aby zamącić pogodę jej spojrzenia, by choć gniew wzbudzić w jej piersi.
Biały piesek biegający za nią, zbierał stokroć więcej pieszczotliwych spojrzeń, niżeli ja, który kobiecie tej oddałem na własność duszę moją — i czułem, że mi jej nie odebrać więcej, chyba w godzinę śmierci — po to, aby ją stracić znowu!

∗                    ∗

Mówili mi ludzie, iż miłość moja to miłość dziecinna, „studencka“ — i śmieli się z mej wybladłej twarzy i smutnych oczu.
Ja chciałem śmiać się nimi w kącie jakiejś piwiarni, siedząc przy brudnym stole, pomiędzy brudnemi kuflami. Próbowałem śmiać się, ale serce moje chore uczuwało jakby pchnięcie sztyletu, a dech się w piersiach tamował. Rzucałem pieniądze w fartuch usługującej dziewczynie, odpychałem jej zalotne ramiona i wybiegałem jak szalony na ulicę, szukając mojej ukochanej. Jeśli ją znalazłem na koncercie, lub w którymkolwiek z teatrów, stawałem cichy drżący, pochłaniając jej piękność, jak kwiat chłonie promienie słoneczne, jak motyl pije rosę. A serce moje stawało się jedną wielką raną, która krwawiła się za każdym jej uśmiechem, zwróconym do mężczyzn ją otaczających. Pragnąłem wtedy za cenę mego życia zyskać taki uśmiech, zebrać go z jej ust, z jej ust purpurowych i unieść ten skarb daleko, kryjąc przed ludzkiem okiem.
Jej uśmiech! Boże! Jej uśmiech!

∗                    ∗

I zakwitł dla mnie ten kwiat mistyczny wśród mroźnej nocy.
Przyszedł poto, aby mnie zabić — zabrać resztę życia, jaką miałem w piersi...
Zima już zeszła na ziemię, wlokąc swój płaszcz biały, brylantami bogaczów i łzami nędzarzy utkany. Bawili się wszyscy, a płakało wielu... Walc mieszał się z jękiem marznących ludzi, a ten sam mróz warzył kamelje, bielące się nad czołem tanecznic i ścinał w kryształy łzy na policzkach matki, szukającej pożywienia dla zesztywniałej od mrozu dzieciny...
Ja szedłem w świat za moją ukochaną i szukałem jej na wszystkich balach publicznych, gdzie często spotykałem ją świetną, promienną, lśniącą od dżetów, z łonem obnażonem, z ramionami nagiemi, jak u greckiej niewolnicy, z głową strojną w pęki piór, błyszczących brylantową rosą. Kilkakrotnie miałem sposobność zbliżyć się do niej, być jej przedstawionym, ale na tę samą myśl doznawałem tak silnego wzruszenia, iż pozostawałem w moim kąciku, śledząc jej ruchy, licząc jej uśmiechy! O, bo śmiała się ciągle w tej balowej sali, śmiała się jak nieopatrzny bogacz, siejący po swej drodze perły i brylanty. Gdy tancerz wprowadzał ją w wirujące koło, ona, słuchając jego szeptu, przechylała główkę, przymykała oczy i uśmiechała się, jak rusałka nad brzegiem wodnej toni... A uśmiechów tych rozrzucała tyle, ile kwiatków konwalji śnieżyło się na jej piersi, ile pereł otaczało jej szyję, i blasków rzucały brylanty jej oczu.
Jam stał zgorączkowany, patrząc na ten posąg grecki, owiany białą gazą, — na ten posąg, uśmiechający się w odblaskach gazu, i prosiłem cichym szeptem: „spójrz, spójrz raz tylko! Za uśmiech twój ja życiem zapłacę!...“.

∗                    ∗

Bo cały poemat był w tym uśmiechu!
Zalotność, radość i świadomość swojej piękności, jakaś rzewność i przekora dziecięca, namiętność zmysłowa kobiety z przeczystą niewinnością anioła... wszystko miała w sobie ta pieśń bez słów, płynąca z jej warg purpurowych. Tak uśmiecha się demon, gdy wiedzie dusze na zagładę... Tak śmieje się anioł, otulający białemi skrzydły kolebkę śpiącej dzieciny.
Za takim uśmiechem idzie się w przepaść, z której niema wyjścia...
Skarb taki pragnąłem posiąść dla siebie i posiadłem go na wieczność całą.
Podczas jednego z balów tłum niezliczony przepełniał salony... Gorąco dusiło wszystkie piersi, twarze oblekały się purpurą... Wśród tego piekielnego żaru szaleńcy tańczyli z jakąś dziwną namiętnością złączeni we wspólnym uścisku, jak potępieńcy Dantego... I ona była pomiędzy nimi, ta moja królowa, zawsze marmurowo chłodna, uśmiechająca się jak zwykle. Skronie mi płonęły, puls bił szalone tempo, gdym patrzał na jej łabędzią szyję, od której dziwnie odbijała śniada barwa twarzy.
Gdy wychodziła, rzuciłem, się za nią jak szalony i już stałem pod perystylem, gdy ona, otulona w wielkie białe opony, schodziła otoczona gronem tancerzy. Jam stał zmieszany z tłumem, otaczającym wejście do gmachu i liczącym głośno karety i wsiadające do nich kobiety. Lodowate zimno panowało dookoła. Noc ta była szczególnie mroźna, a świetlane punkciki unosiły się w powietrzu. Wszystko było pokryte tym brylantowym szronem, a oddechy ludzkie zamarzały na ustach.
Ja stałem z twarzą płonącą, czując w sobie żar straszny, wyniesiony z sali balowej otulałem się futerkiem, które najlepsza matka moja kazała mi przerobić z ojcowskiego futra i przysłała z błogosławieństwem i pocałunkami...
We drzwiach pokazała się ona... Tłum zaszemrał głośno na widok białego zjawiska, otulonego futrem i koronkami. Kareta jej zajechała, ale od drzwi wchodowych do pojazdu została jeszcze przedsień o kamiennej podłodze. Podłoga ta była zmoczona i wilgotna, kamienie przerażały ją swoim chłodem i wilgocią... Stała wahająca, niepewna, spoglądając dookoła, oczekując na coś... I w mgnieniu oka ja, nieszczęsny szaleniec, zerwałem futro ze swoich ramion i rzuciłem jej pod stopy, jak Leicester płaszcz pod stopy królowej. Ona bez wahania wstąpiła na ten puszysty kobierzec i przechodząc koło mnie, spojrzała mi prosto w oczy. Chwilkę spojrzenia nasze się zmięszały: moje gorące, rozpaczliwe, namiętne, — jej zalotne, smutne i jak otchłań bezdenne. Nagle usta jej rozchyliły się i purpurowy kwiat uśmiechu zakwitł, zakwitł dla mnie jedynie!... Fala krwi uderzyła mi do głowy; to, czego wśród nocy bezsennych pożądałem tak gorąco, posiadłem wreszcie, posiadłem wyłącznie. I trwał ten uśmiech chwilę jedną, mgnienie błyskawicy... ale na sercu mojem wyrył się, jakby na marmurowej płycie, kryjącej grobowce.
Jej uśmiech! Boże! Jej uśmiech!

∗                    ∗

Kiedy przyszedłem do przytomności, ona już była daleko.
Odjechała, nie bacząc, iż rwało się za nią młode życie miłosnego żebraka, który bez wahania, zamiast płaszcza, duszę swoją rzuciłby pod jej stopy! Tłum patrzył na mnie, jak na warjata, zrzucającego ze siebie ciepłą odzież w tę noc mroźną, styczniową, gdy oddechy marzły na ustach, a słowa w lód się ścinały. Inna kobieta pojawiła się we drzwiach, inne futro i koronki zajęły uwagę ludzi... Kareta zaturkotała, zaczęto mnie popychać, ktoś roześmiał się głośno, drugi schwycił moje futro i odrzucił daleko na kupę śniegu, ja stałem jeszcze chwilę i czułem, że krople potu na moich skroniach zamieniały się w lód, jak łzy skamieniałe. Po krzyżu przebiegały mnie dreszcze i nagle zabrakło mi oddechu...
Instynkt zwierzęcy wziął górę nad rozpaloną wyobraźnią — mimowoli zacisnąłem frak koło piersi zacząłem szukać futra. Trwało to długą chwilę, bo tłum się tłoczył, ciekawy, chciwy i bezmyślny... Wreszcie znalazłem mój płaszcz, cały mokry od śniegu i zimny jak całun grobowy. Zarzuciłem go na ramiona i doznałem dziwnego wrażenia. Zdawało mi się, że wpadłem w toń lodową i kostnieję cały, zamierając powoli.
Lecz pomimo to cisnąłem całą siłą zmoczone futro do piersi. Wszakże to jej stopy, obute w białą irchę, deptały po czarnym, lśniącym włosie i tonęły w nim, jak w puszystej kąpieli! Zdawało mi się, iż odnajduję ślady jej drobnych, dziecięcych nóżek i tulę je do piersi w namiętnej pieszczocie. Dzieckiem jeszcze będąc, tuliłem tak samo drobną swą główkę do ciepłego ojcowskiego płaszcza, w którego fałdach niknąłem, jak drobna gwiazdeczka wśród ciemnej nocy, — teraz całowałem to same futro, nie szukając wszakże wspomnień zmarłego... Lekkie stopy kobiece przesunęły się po niem... czarowny jej uśmiech stanął przed memi oczami.
I błąkałem się po ulicach, złączony w szalonym uścisku z tym grobowym całunem, który mroził mi krew w żyłach i oddechu pozbawiał!

∗                    ∗

I oto od pięciu tygodni nie wstaję więcej z łóżka.
Od tej pamiętnej dla mnie nocy zamarzł oddech w moich piersiach, a krwi ściętej nic rozegrzać nie może. Zimno mi, choć ogień blisko mnie płonie; zimno mi, choć w usta wlewają ożywcze płyny; zimno mi nawet, gdy o niej wspomnę... Mróz, mróz dookoła mnie! Mróz spłynął ku mnie z jej warg wpółotwartych, z jej ramion alabastrowych, z jej oczu we mnie wpatrzonych... Sztywnieję, ziębnę, drżę cały — zda mi się, że mieszkam w lodowym pałacu i śnieg mam na posłanie.
I ona zjawia się chłodna, blada, — a gazę, okrywającą jej ciało, szron posypuje. Kwiaty konwalji, bielejącej w jej włosach, iskrzą się jak śniegowe brylanty. Bryła lodu służy jej za podnóżek, a puchy śniegowe otaczają ją dookoła! I stoi tak przede mną w zimowem świetle szarego poranka i uśmiecha się ciągle, patrząc na mnie... pół trupa, drżącego pod wpływem tego uśmiechu.
O matko! Ty jedyna odegnać możesz tę lodową marę, twój gorący oddech zdoła rozgrzać me czoło!... O matko,... przybywaj!

∗                    ∗

Napróżno wołam...
Pustka i cisza dookoła... Widmo lodowe nie znika... Studencka miłostka wkrótce się skończy...
Śmieszna to była farsa... jedno młode serce pękło... jedno życie zastygło!...
Dnieje — szara smuga staje się coraz bielszą... a mnie coraz zimniej... Oczy mi się kleją... chcę spać... zasnąć na wieki!... A przedemną ciągle ta biała kobieta... jak anioł śmierci niewzruszona... i z ust jej spływa ku mnie... grobowym chłodem... uśmiech!
O Boże!... Jej uśmiech!...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.