Przejdź do zawartości

Strona:Gabriela Zapolska - Krzyż Pański.djvu/96

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kiedy przyszedłem do przytomności, ona już była daleko.
Odjechała, nie bacząc, iż rwało się za nią młode życie miłosnego żebraka, który bez wahania, zamiast płaszcza, duszę swoją rzuciłby pod jej stopy! Tłum patrzył na mnie, jak na warjata, zrzucającego ze siebie ciepłą odzież w tę noc mroźną, styczniową, gdy oddechy marzły na ustach, a słowa w lód się ścinały. Inna kobieta pojawiła się we drzwiach, inne futro i koronki zajęły uwagę ludzi... Kareta zaturkotała, zaczęto mnie popychać, ktoś roześmiał się głośno, drugi schwycił moje futro i odrzucił daleko na kupę śniegu, ja stałem jeszcze chwilę i czułem, że krople potu na moich skroniach zamieniały się w lód, jak łzy skamieniałe. Po krzyżu przebiegały mnie dreszcze i nagle zabrakło mi odechu...
Instynkt zwierzęcy wziął górę nad rozpaloną wyobraźnią — mimowoli zacisnąłem frak koło piersi zacząłem szukać futra. Trwało to długą chwilę, bo tłum się tłoczył, ciekawy, chciwy i bezmyślny... Wreszcie znalazłem mój płaszcz, cały mokry od śniegu i zimny jak całun grobowy. Zarzuciłem go na ramiona i doznałem dziwnego wrażenia Zdawało mi się, że wpadłem w toń lodową i kostnieję cały, zamierając powoli.