Przejdź do zawartości

Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXII.

Rodille i Horner nie mogli, jak się to łatwo domyślić można, obudzić podejrzenia mieszkańców wsi sąsiedniej i tak upłynęło cztery dni, nim się zabrali do dzieła, które ich do wnętrza Bretanii sprowadziło. Rodille sprowadził kilka toporów, motyk, rydli i haków, które mu się do przedsięwzięcia wystarczającymi wydały. Zupełnie spustoszały ogród około domu był powodem, że te przedmioty, wydawały się tu potrzebne. Doktor zaś z swojej strony oprowadzał Blankę codziennie przez dłuższy czas po nad brzegiem morza.
Młode dziewczę nie pojmowało wcale tego zajęcia, które się w najmniejszej części z jej zwykłem sposobem życia nie zgadzało i byłaby się czuła szczęśliwą, gdyby nie żywiła ciągłego niedowierzania i gdyby nie obawa, że Pawła nigdy więcej nie obaczy. Zresztą spoglądała na rozległe morze i skaliste wybrzeża Bretanii z natchnieniem, połykając silne powietrze morskie pełną piersią, co jej w przeciągu trzech dni zupełnie siły wróciło, chociaż wyglądała jeszcze zawsze jak biała róża.
Czwartego dnia w piękną prawdziwie noc, gdy już wszyscy mieszkańcy w otoczeniu w głębokim śnie byli pogrążeni, rzekł do Blanki Rodille, który jej w ostatnich czasach zawsze ojcowską troskliwość okazywał:
— Wspaniała pogoda zaprasza nas do przechadzki, lecz nie możemy zostawić Blankę samą; chcesz nam towarzyszyć?
— I owszem, a dokąd?
— Ach mój Boże, niedaleko; na szczyt tego wzgórka, gdyż przy świetle księżycowem, które się zaraz okaże, sprawiają takie ruiny cudowny widok. Weź pani szal na siebie i chodź.
Iskra poezyi, jaką Rodille okazał, zdziwiła nieco Blankę, lecz nie znajdywała w tem nic niepokojącego. Zresztą mówił on prawdę; ruiny oświetlone jasnem światłem księżycowem, które znów najczarniejsze rzucały cienie, sprawiały magiczny widok, przy którym Blanka zawołała:
— Ach, jak to piękne, wspaniałe i nieskończenie smutne! A, ptak nocny! To mię przeraża! — zawołało dziewczę nagle, gdy wzleciała sowa i wydała swój nieprzyjemny głos.
— A dlaczego? — zapytał Rodille śmiejąc się — nie przeczuwasz pani, że to duch tych ruin, który nas wita.
Gdy te słowa zamieniono, przyszli na otwarte miejsce, otoczone wprawdzie ruinami, lecz mniej pokryte gruzami. Prawdopodobnie był to dziedziniec zamkowy, na środku stał słup granitowy, podobny do ołtarzy, na jakich kapłani bożków pogańskich, w Bretanii swe straszne ofiary z ludzi przynosili.
— Siadaj pani — rzekł Horner do swej towarzyszki wskazując ten kamień — i śpij.
Mimowolnie słuchając usiadła Blanka i szepnęła tylko:
— A więc po to tu przyszłam.
Po kilkunastu sekundach była pogrążona w śnie magnetycznym.
— Co pani widzisz?
— To, co przed kilku dniami.
— Co jest pod nami?
— Podziemne sklepienie.
— A w niem?
— Skarb niezmiernej wartości.
— Zaprowadź nas pani do ukrytego wejścia.
Blanka podniosła się, a było to po raz pierwszy, że ona w śnie magnetycznym się poruszała, na co obaj mężczyźni patrzyli z ciekawością i zajęciem. Blanka szła powoli, lecz więcej jak automat, który nie chcąc idzie za wewnętrznem urządzeniem kółek. Zamknięte oczy nie mogły ją prowadzić, a przecież obchodziła ostrożnie każdą przeszkodę, nie dotykając się jej, idąc pewną nogą przez kamienie i pnie drzew, a pewniej nawet jak Rodille i Horner na jawie i z otwartemi oczami. Tak przyszła do wschodów czworograniastej wieży, która miała tylko połowę dawnej wysokości, jej wchód zasłaniały cierniste gałęzie, wyższe i gęściejsze tutaj jak na każdem innem miejscu; tu wydawały się one nie do przebycia. Nie czując zupełnie ostrych cierni, jak się zdawało, zginała jasnowidząca gałęzie i szła dalej przez nie, podczas gdy one za nią znów się zawierały, a obaj mężczyźni mogli wtedy dopiero iść dalej, gdy sobie twarz i ręce podarli cierniami. Znaleźli Blankę stojącą nad okrągłym, do studni podobnym otworem, jeden tylko krok naprzód a byłaby upadła w przepaść.
Rodille schylił się, podniósł kamień i rzucił go w dół, a po kilku sekundach słychać było, że padł w wodę, wydając głuche, słabe i zaledwie słyszalne echo. Mężczyźni popatrzyli na siebie niespokojnie a Rodille rzekł:
— Do czarta, zdaje mi się, że to znacznie głęboko.
— Dowód, że ta przepaść idzie przez całą skałę i że znajdujemy się wysoko nad powierzchnią morza.
— Blanka się pewnie myli; tu nie znajdziemy żadnego skarbu.
Horner zwrócił się do jasnowidzącej:
— Dla czego zaprowadziłaś nas pani nad tę przepaść?
— Ponieważ do skarbu żadna inna droga nie prowadzi.
— Dwadzieścia drabin nie wystarczy na tę głębią.
— To zbyteczne. Dla mnie nie ma żadnej ciemności; widzę szereg żelaznych obręczy, które są dość silne aby oprzeć ręce i nogi i zstąpić odważnie w przepaść.
Horner zapytał:
— Trzeba iść aż na dno?
— Nie; w głębokości dwudziestu stóp otwiera się szeroki chodnik, który prowadzi do podziemnego sklepienia.
— Jesteś pani w stanie prowadzić nas?
— Tak jest.
— A więc prowadź.
Zaledwie wymówił te słowa a Blanka uklękła, chwyciła ręką niewidoczny przedmiot i znikła w ciemnej głębi.
— No, musimy iść za nią — zauważył Rodille.
— Rozumie się — odpowiedział Horner — lecz ta ciemność uniemożliwia to, ślepi nie mogą wychodzić na odkrycia.
— Na to jestem przygotowany, oto światło.
Rodille zapalił dwie świece woskowe, podał jedną towarzyszowi. Po wspomnionych obręczach, które były tak blisko siebie jak szczeble u drabiny, zeszli szybko na dół i znaleźli Blankę w szerokim chodniku. Horner rzekł do niej:
— Prowadź nas pani dalej.
Powoli i jak maszyna szła jasnowidząca naprzód. Po chwili zatrzymała się, wskazała miejsce w murze po prawej stronie i rzekła:
— Tędy idzie droga.
— Trzeba mur przebić?
— Tak jest. A potem jeszcze pięć murów i jesteśmy przy skarbie.
— Dziś nie możemy nic przedsięwziąć bez narzędzi — zauważył Horner.
— Mamy je tu za pięć minut, bo przewidując te przeszkody ukryłem wszystko co potrzeba w ruinach. Za chwilę jestem tu napowrót.
Po kilku minutach przyniósł narzędzia. Mężczyźni wzięli się do ciężkiej roboty, bo te mury pochodziły jeszcze z rzymskich czasów. Pracowali do rana t. j. do piątej godziny a przebili przecież dopiero dwa mury. Pozostawała im więc na przyszłą noc jeszcze podwójna praca.
Wreszcie w trzecią noc, około trzeciej godziny z rana pękł ostatni mur, a Rodille skoczył z latarnią w ręku w sklepienie i zawołał, jak kilka dni przedtem do jasnowidzącej: złoto, złoto, mój Boże tyle złota!
Było tak, jak Blanka powiedziała; na ziemi leżało pełno złota, a widok tylu bogactw byłby najbezinteresowniejszego filozofa zachwiać zdołał. Horner nie chciał wierzyć własnym oczom; stał patrząc na bogactwa upojony szczęściem, że one mają być jego cząstką. Rodille był jak oszalały, rzucał się na złoto, tarzał się w niem, chciał je brać wszystkiemi zmysłami, pełnemi garściami napełniał czapkę na głowie, z której złoto jakby deszcz padało, a jego wzruszenie wzrastało od chwili do chwili.
— Wreszcie, wreszcie, jestem rzeczywiście bogaty! — krzyczał on, nie wiedząc co mówi. — Moje, moje! Wszystko moje! Te skarby, te miliony!
Fryderyk Horner jednak odwrócił żywo głowę i rzekł ostrym głosem:
— Sądzę, że pańskie słowa, źle pańską myśl wyrażają; chcesz pan prawdopodobnie powiedzieć, że to wszystko należy do nas dwóch, te skarby i te miliony.
Te kilka słów magnetyzera obudziły Rodilla.
— Zdaje mi się, kochany — rzekł on — że pan zanadto wiele mówi. Pańskie interesa są mi tak drogie jak moje, a jeżeli mówię mój skarb, moje miliony, to się samo przez się rozumie, że mówię o mej części!
— A, to co innego — odpowiedział Horner — bo widzisz mój najdroższy panie, że mimo mego łagodnego charakteru, byłbym rozbestwionym lwem, gdybyś mię miał pan wystrychnąć na dudka.
— Ależ o tem nawet myśleć nie można. Oddawna masz pan moje najżywsze współczucie, dziś dołącza się jeszcze do tego respekt, jaki się ma przed bogatymi ludźmi, a więc precz z kapeluszem przed milionami i milionerami.
— Jakżeż to wszystko stąd zabierzemy — zapytał Horner po długiej pauzie — to wymaga wiele czasu. Moje kieszenie nie wiele pomieszczą złota.
— Nie troszcz się pan o to; ja który o wszystkiem myślę, przyniosłem małe wory, które są każdorazowo trwalsze, niż ich poprzednicy. Nuże więc do roboty, a jeżeli będziemy pilnymi, to jeszcze tej nocy drugą podróż przedsięweźmiemy.
Obaj napełniali wór po worze a Rodille znalazł dyamenty i drogie kamienie w żelaznej skrzyneczce, podobne zupełnie do tych, które mu Laridon zrabował; Horner wskazał na nie i rzekł:
— To także na równe części jak i inne.
— Do czarta, kuzynku, jesteś dziwnym sknerą. Jeżeli pan niedowierzasz, to nieś także skrzyneczkę, ona jest ciężka i niewygodna do niesienia.
Magnetyzer nie odpowiedział mu nic, bo jego własny ciężar uciskał go dosyć. Obaj opuścili ruiny i ukryli swe skarby w najtajniejszym kącie domu. Gdy się to stało, zamknęli starannie drzwi prowadzące do mieszkania jasnowidzącej, poszli jeszcze raz do sklepienia, a gdy wrócili, zaczęło świtać na wschodzie. W następnych dwu nocach chodzili tam znowu, ubogi dom napełniał się skarbami i zawierał już miliony, a sklepienie starego Hugenoty zawierało w sobie jeszcze dwa razy tyle. Wtedy rzekł Rodille do magnetyzera:
— Kuzynku, ten dom nie jest dobrym schowkiem dla takich skarbów, wiesz to pan tak dobrze jak i ja, i pierwszy lepszy śmiałek może nas okraść. Przenieśmy najprzód tę część w pewne miejsce schronienia, a potem znów tu powrócimy. Nie odważamy się na nic, bo nikt nas nie zdoła pozbawić tajemnicy podziemnego sklepienia.
Gdy i doktor był tego samego zdania, udał się Rodille do Guimper, kupił wóz i konia, a zarazem dwa zupełne ubrania wieśniacze, w jedno ubrał się i do domu wieśniaczym wozem powrócił. Blanka miała spać na wozie, a obaj mężczyźni iść obok niego.
Zbliżył się wieczór wietrzny, pełny grzmotów i błyskawicy, burza wrzała na morzu a Rodille był niespokojnym i drażliwszym jak zwykle.
— Nim zaprzęgniemy, podzielmy się.
— Nic trudnego, każdy połowę i basta.
— Połowę? — wołał Rodille śmiejąc się złośliwie — tak pan myślisz? Lecz ja nie, ja żądam dwie trzecie.
— Jakiem prawem?
— Jedną trzecią, jako znalazca skarbu; bezemnie nie słyszałbyś pan nigdy o nim.
— A pan bez mojej jasnowidzącej, a więc także nie miałbyś bezemnie ani szeląga.
— A więc, nie sprzeczajmy się dłużej nad słusznością albo niesłusznością, ja chcę dwie trzecie, i do czarta dostanę je.
— Czemże mię pan zmusisz, jeżeli ja nie chcę?
— Zastrzelę pana jak psa.
W chwili, gdy to Rodille wypowiedział, wyciągnął dwa małe pistolety i wycelował do Hornera, lecz ten z równą szybkością wydobył swoje i podniósł ku przeciwnikowi. Ten zaczął się śmiać i rzekł:
— Byłoby szkodą, gdybyśmy się obaj zabili, uznaję pańskie przyczyny, dostaniesz pan połowę.
— Seryo?
— Nie wątp pan o tem. Tu składam moje pistolety, idź pan za moim przykładem i bądźmy nadal dobrymi przyjaciółmi.
Rodille zrobił, jak powiedział, Horner schował pistolety; lecz w tejże samej chwili spuścił kurek jednego i strzelił do Rodilla, który się do niego zbliżał, ten zachwiał się, ale nie upadł, bo kula zatrzymała się na silnym miedzianym bretańskim pasie.
— Dobrze trafione — rzekł on — teraz kolej na mnie — wydobył pistolet i strzelił do Hornera o cztery kroki, nim tenże miał czas wydobyć drugą broń: Horner upadł jak ścięty dąb nie wydawszy ze siebie głosu. Na strzał i upadnięcie odpowiedział głuchy krzyk z przyległego pokoju, a Rodille przypomniał sobie, że magnetyzer zamknął tam Blankę, która teraz słyszała a może nawet i widziała wszystko — ona wie za wiele — rzekł on zimno — ona musi umrzeć.
Szybko otworzył drzwi, lecz pokój znalazł próżny. Młode dziewczę wyskoczyło przez okno, które tylko trzy stopy po nad ziemię było osadzone i korzystając z ciemności uciekła. Rodille strzelił na wiatr za nią, a błysk strzału pokazał mu lekką postać uciekającej. Wystrzelił drugi raz z pistoletu Hornera i wyskoczył przez okno aby Blankę ścigać.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.