Strona:PL Montepin - Jasnowidząca. T. 3.pdf/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Mimowolnie słuchając usiadła Blanka i szepnęła tylko:
— A więc po to tu przyszłam.
Po kilkunastu sekundach była pogrążona w śnie magnetycznym.
— Co pani widzisz?
— To, co przed kilku dniami.
— Co jest pod nami?
— Podziemne sklepienie.
— A w niem?
— Skarb niezmiernej wartości.
— Zaprowadź nas pani do ukrytego wejścia.
Blanka podniosła się, a było to po raz pierwszy, że ona w śnie magnetycznym się poruszała, na co obaj mężczyźni patrzyli z ciekawością i zajęciem. Blanka szła powoli, lecz więcej jak automat, który nie chcąc idzie za wewnętrznem urządzeniem kółek. Zamknięte oczy nie mogły ją prowadzić, a przecież obchodziła ostrożnie każdą przeszkodę, nie dotykając się jej, idąc pewną nogą przez kamienie i pnie drzew, a pewniej nawet jak Rodille i Horner na jawie i z otwartemi oczami. Tak przyszła do wschodów czworograniastej wieży, która miała tylko połowę dawnej wysokości, jej wchód zasłaniały cierniste gałęzie, wyższe i gęściejsze tutaj jak na każdem innem miejscu; tu wydawały się one nie do przebycia. Nie czując zupełnie ostrych cierni, jak się zdawało, zginała jasnowidząca gałęzie i szła dalej przez nie, podczas gdy one za nią znów się zawierały, a obaj mężczyźni mogli wtedy dopiero iść dalej, gdy sobie twarz i ręce podarli cierniami.