Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/XXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXI.

Vaubaron ukrywszy starannie pod bluzą narzędzia, które chciał sprzedać, aby zaspokoić przynajmniej na dni kilka głód Blanki, usiadł na niskim stołeczku, w najciemniejszym kącie magazynu i zapadł w ciężką zadumę, nie troszcząc się o to, co się w koło niego działo.
— Jakże moja śliczna paniusiu? — tandeciarz przemówił słodziutko do kokietki trochę podstarzałej — czy się pani decydujesz na ten kołnierz i mankiety z point d’Alecon?... Cudności!... coś pięknego!... a dla paniusi drogiej jak ulał!... Najjaśniejsza królowa Francyi nie nosi z pewnością nic wspanialszego!
— Ileż pan to cenisz?
— Bagatelkę! jak Boga kocham! tyle właśnie co nic... nędznych 80 franków...
— Naprzykład!... i pan taką sumę niczem nazywasz?!...
— Modniarki z ulicy Vivienne żądały by za to od pani ze sto talarków, jak mego Pana Boga kocham!... Ja bo daję za darmo!... Ot! chcę paniusi prezencik ofiarować...
— Dziękuję za taki prezent!... za drogi dla mnie...
— Nic nie może być za drogie dla pięknej kobietki, a paniusię, mogłabyś na śmiało stanąć w szranki z boginią Venus, we własnej osobie!... Pasterz Paris nie wahał by się ani chwili, gdyby miał był panią do wyboru: oddał by ci natychmiast berło piękności.
Urszula Renaud zaczęła stroić minki niewiniątka:
— Ależ to z ciebie szarmant i pochlebca panie Laridon!
— Nie pochlebiam, chroń Boże! tylko mówię szczerą prawdę... czy mam zawinąć koroneczki?...
— Byłoby szaleństwem z mojej strony, dawać za nie tak wielką cenę!...
— Wolne żarty... wolne żarty!...
— Ty bo mnie uważasz za milionerkę, panie Laridon!...
— Jeżeli pani nią jeszcze nie jesteś, będziesz niebawem... Czerpiesz w worku, któregoby nie były w stanie wypróżnić koronki z całej Belgii i Anglii razem wzięte.
— Któż to śmie utrzymywać?
— Cały świat...
— No! to cały świat grubo się myli!... Baron de Viriville, co prawda, jest na mnie bardzo łaskaw... nie mogę się skarżyć na niego... ale ja nawzajem pielęgnuję go szczerze, niemiesząjąc się wcale do jego interesów majątkowych... To, o co mię błaga usilnie, żebym przyjęła w zamian za moją troskliwość o niego i procenta od mojego skromnego kapitaliku, wystarczają na moje małe potrzeby...
— Wiem o tem! wiem doskonałe!... Wszyscy uwielbiają poświęcenie paniusi!... Ale przecież baron z sobą do grobu majątku nie zabiorze... Komuż go da, jak nie swojej drogiej pani Urszulce?... Tak przynajmniej wieść ogólna niesie...
— Proszęż pana... jakże by to się stać mogło?...
— Mój Boże! najprościej w świecie... Gdzieś tam istnieje, przysiągł bym!... testamencik zapisujący wszystko ślicznej paniusi!...
Urszula stanęła cała w ponsach z dumy i najwyższego zadowolenia!
— Być by to mogło — bąknęła wymijająco — baron nie ma żadnych spadkobierców, a do mnie jest niesłychanie przywiązany... nie wiem jednak, czy w ogóle pomyślał o jakim testamencie... Jestem tak czułą z natury... tak bezinteresowną...
— Oh! z paniusi anioł, czysty anioł!... To głos powszechny na całem naszem przedmieściu!... Jeden przez drugiego śpiewa pani pochwały!... Czy mam zawinąć te koroneczki?
— Ha, cóż z panem począć!... wezmę je zresztą...
— Może pani jeszcze co rozkaże?
— Na dziś i tak dość się zrujnowałam... Kiedyś... wkrótce... znowu do pana zaglądnę... Oto cztery luidory panie Laridon!...
— Dzięki stokrotne!...
— Ale, ale!... — Urszula głos zniżyła, spoglądając z pod oka na Jana, któremu się ani śniło podsłuchiwać. — Mam pana prosić o małą przysługę...
— Pani wiesz, żem ci oddany z duszą i z ciałem!...
— Widziałeś może wczoraj pana Rodilla?...
— Wczoraj go nie widziałem...
— To może dziś?...
— Dziś prawdopodobnie... a nawet zobaczę go na pewno!...
— W takim razie, kochany panie Laridon, jeżeli przyjdzie tu dzisiaj, oddaj mu to do własnych rąk... czy zgoda?
Wyjęła z zanadrza, liścik starannie zapieczętowany i woniejący, wręczając go tandeciarzowi.
— Jakby go już miał, uśmiechnął się Laridon obleśnie, wsuwając list do szufladki. — Ah! szczęśliwy hultaj z tego Rodill’a.
Niczego więcej nie miała tu do załatwienia rządczyni barona Viriville; wyszła zatem z magazynu, odprowadzona ceremonialnie i z nader niskiemi ukłonami przez Laridona aż na ulice.
— Tak, tak! szeptał sam do siebie, wracając — baba będzie kiedyś dyabelnie bogata... milionerka... fiu, fiu!... do niej by można zastosować piosneczkę:

„Człowiek choć pracuje zawsze w błocie,
„Baba bez mozoły, tonie w złocie!“...

— Hej, hej! to by był interes nie lada, babie głowę zawrócić, i ożenić się nie tyle z nią... ile z jej szkatułą... Ba, jam do tego nie dorósł, anim dość młody, ani dość pokaźny żeby babę skusić... a to koneserka! ho, ho!... zresztą miejsce już zajęte przez Rodille’a. Ten baby na pewniaka z rąk nie wypuści.
Vaubaron wstał, widząc samego tandeciarza i wysunął się z kąta.
— Ah, przepraszam! zapomniałem o kochanym sąsiedzie na śmierć, czem mogę służyć? przemówił kupiec.
Mechanik rozwinął zwolna pakiecik, i z rumieńcem wstydu na czole rozłożył na kantorze swoje narzędzia.
— Radbym się tego pozbyć — szepnął głucho, oczy spuszczając. — Może pan kupisz?
— I owszem!... Będzie to jednak od ceny zależało...
— Ileż pan dajesz?
— Niech wprzód usłyszę, ile pan żąda... Ale cóż to się znaczy sąsiedzie, że już narzędzia sprzedajecie? Musi być kręto koło was, co?
— Naturalnie, — Jan odpowiedział z taką szczerością rozpaczliwą, że aż Laridon uczuł się tem prawie wzruszony. — Idzie mi coraz gorzej... nie ma kęsa chleba w domu.
Wzruszenie tandeciarza było zjawiskiem niesłychanem, a takie zjawiska fenomentalne nie trwają długo. Po tem tedy wzruszeniu nieprawdopodobnem nastąpiło rozumowanie nader loiczne:
— Skoro nie ma chleba w domu, sprzeda mi te narzędzia za ćwierć ceny...
Lichwiarz bezecny był niejako uosobistnieniem tej myśli, prostej a jasnej.
— Żal mi pana serdecznie, kochany sąsiedzie — wtrącił słodziutko jak zawsze — i radbym mu szczerze dopomódz... No, ileż chcecie za to wszystko?
Jan zastanowł się przez chwilę:
— Sto pięćdziesiąt franków... — szepnął z pewnem wahaniem.
Tandeciarz aż podskoczył.
— Ejże, chyba żartujecie sąsiedzie kochany! — wykrzyknął — na pewnie!
— Kosztowały dwa razy tyle...
— Eh! wcale nie zaprzeczam!... ale kupić a sprzedać, to jak niebo do ziemi do siebie niepodobne!... Sąsiad kupowałeś nowe... ja albo zbędę przypadkiem... albo mi będą leżały wieczyście, jak tyle innych rupieci... To zmienia postać rzeczy...
— Narzędzia tak, jakby były nowe.
— Zapewne... zapewne, ale choćbyś ich pan nigdy nie używał, czyż tandeciarzowi kto kiedy zapłaci wartość realną? Skoro do mnie przychodzi, każdy chce kupić za pół darmo... Zresztą, wyciąłeś pan na rączce swój monogram, to piękne, ozdobne, ani słowa! ale przedmiot przez to traci na wartości...
— No, daj mi pan choć sto franków, — bąknął mechanik, nie mając ani chęci, ani odwagi targować się długo. — Sto franków, to dla pana drobnostka.
— Niepodobna! niepodobna!... interes interesem... czasy ciężkie... pieniądz staje się coraz rzadszym, coraz trudniej na czem zarobić.
— Koniec końców, ileż pan dajesz?
— Posłuchajcie, kochany sąsiedzie... Dla was... tylko dla was! powiem wielkie słowo, ale słowo ostatnie... jak mego Pana Boga kocham!... wolno wziąć, wolno zostawić...
Jan jeszcze niżej głowę na piersi opuścił, jak człowiek przygotowany dostać po niej maczugą.
Laridon kończył spiesznie:
— Innemu, któryby mi był obojętny, nie wzbudzał we mnie szczerej sympatyi, wahałbym się dać za to dwadzieścia pięć franków... panu wyłącznie ofiaruję pięćdziesiąt. Robię najgorszy w święcie interes. Ha! takie już mam miękkie serce. Na coś przecie człowiek ma sąsiadów. Chcę i muszę panu dopomódz w nieszczęściu!... A wiec, słowo się rzekło. Pięćdziesiąt franków!
Vaubaron jęknął.
— Przystajesz pan? — spytał kupiec.
— Może gdzie indziej — wybełkotał Jan nieszczęśliwy — znajdę lepszą cenę?
— Wolna wola! wolna wola, sąsiedzie. — odburknął sucho Laridon — tylko jak raz z tąd wyjdziecie, proszę się więcej do mnie nie trudzić... Zapowiadam, że wtedy i za darmo nie wezmę!...
— Mógłbym wreszcie zastawić?
— Ha! ha! ha! — tandeciarz parsknął śmiechem. Sąsiedzie! dam dwieście franków, jeżeli wam kto na ten kram pożyczy w banku zastawniczym bodaj sto groszy!... No! kończmy bo mam jeszcze rachunki do zrobienia i to natychmiast... Chcecie brać pięćdziesiąt franków, to bierzcie!...
— Przyjmuję... bo muszę! — Vaubaron szepnął głosem zaledwie dosłyszanym. — Nie mam co dać dziecku głodnemu!...
— Oto pieniądze... Do zobaczenia, kochany sąsiedzie... uszczęśliwionym, żem mógł wam w czemś dopomódz... zawsze gotów na wasze usługi, zawsze.
Jan słowa nie rzekł więcej, pieniądze zgarnął do chustki, włożył w zanadrze i poszedł na miasto kupić trochą wiktuałów.
Laridon, skoro drzwi się za nim zamknęły otworzył księgę handlową, w której policya wymaga, żeby wszelkie zakupna zrobione przez tandeciarzy, były zapisywane dzień po dniu, przyczem ma się wymienić nazwisko sprzedającego i jego adres najdokładniejszy. Czyż potrzebujemy dodawać, że ów spis, z pozoru przynajmniej był utrzymywany u Laridona ze ścisłością wzorową? Miał właśnie wymienić nowy nabytek i zapisać nazwisko mechanika Jana Vaubaron’a, gdy drzwi się na oścież roztwarły i nowa zupełnie osobistość pojawiła się na progu.
Wyobraźcie sobie państwo chłopca tęgiego, z miną czupurną i wesołą, z manierami pospolitemi i pełnemi efronteryi, tym słowem: najdoskonalszy i w całym komplecie komiwojażera, hałaśliwego, gadatliwości nieposkromionej, zresztą dobrego koleżkę, że choć go do rany przyłóż! jeden z tych typów, które dziś uważamy za zaginiony... Tylkoż nie żałujmy tego, na miły Bóg!
Spojrzawszy na tę twarz pełną i rumianą, na te oczy błyszczące dowcipem i wesołością, na te usta, wiecznie śmiejące się od ucha do ucha, na tę całość dyszącą życiem hulaszczem z dnia na dzień i najbiegleszy w swoim fachu sędzia śledczy, umiejący przenikać do głębi serc tajniki, nie mógł by się był domyśleć pod tą pokrywką najniewinniejszą łotra niebezpiecznego; nie był by go posądził o zbrodnie knute i wykonywane bezkarnie, o całą egzystencyę, pełną strasznych tajemnic.
Kostium wybrany przez Rodille’a licował najwyborniej z całą fizyonomią i układem, przez nas opisanym. Niczego tam nie brakowało: Kapelusz z długim włosem, nazywany bolivar, trochę na bok z fantazyą założony. Krawatka trójkolorowa, z daleka w oczy bijąca. Krótki surducik, jasno szafirowy z dużemi świecącemi guzami metalowemi, z kołnierzem wysoko podniesionym i z rękawami bufującemi. Kamizela pensowa wcięta w pasie i na biodra opadająca. Pantalony nankinowe à la hussarde wchodząca w buty rycerskie, wysokie ze sztylpami.
W prawej ręce Rodille wywijał młyńca ze zręcznością klowna w cyrku, prześliczną laską bambusową, ze srebrną gałką cyzelowaną. Laska była ozdobiona ponsowym jedwabnym sznurem z dwoma kutasikami.
Strój cały w najgorszym guście, kołysanie z nogi na nogę, kręcenie laską w powietrzu, wszystko zdradzało hulakę, jednego z filarów knajp i izb szynkownych, który pędził życie, kurząc fajeczkę na krótkim cybuszku, pijąc sznapsika i grając w bilard.
Rodille chciał się takim wydawać, dzięki zaś talentowi cudownemu przemieniania się i wcielania w każdą postać, dzięki zresztą studyowaniu typów różnorodnych, udawało mu się zwieść i omamić oczy najbystrzejsze, wzrok najbardziej badawczy i na, wskroś przenikający.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.