Jama/Tom II/XVII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Jama‎ | Tom II
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksandr Kuprin
Tytuł Jama
Wydawca Lwowski Instytut Wydawniczy
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia „Sztuka”
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Aleksander Powojczyk
Tytuł orygin. Яма
Źródło Skany na Commons
Inne Cały Tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVII.

Nazajutrz, w niedzielę, Tamara miała dużo kłopotu. Owładnęła nią mocna i stanowcza myśl pochowania nieboszczki przyjaciółki, wbrew wszelkim okolicznościom tak, jak grzebią najbliższych ludzi — po chrześcijańsku, z całą żałobną uroczystością rytuału pogrzebowego dla ludzi świeckich.
Należała ona do tych dziwacznych natur, które pod zewnętrznym, leniwym spokojem, obojętnem milczeniem i egoistycznem zamknięciem się w sobie, ukrywają wewnątrz niezwykłą energję, zawsze niby na wpół drzemiącą, starają się jak najmniej siebie zużywać, ale gotowe w każdej chwili do ożywienia się i parcia naprzód, nie licząc się z przeszkodami.
O godzinie dwunastej pojechała ona dorożką w dół do starego miasta, dojechała do wąskiej uliczki, wychodzącej na plac jarmarczny, i zatrzymała się przy dość brudnej herbaciarni, rozkazując dorożkarzowi zaczekać. W herbaciarni zapytała rudego, ostrzyżonego po chłopsku z natłuszczonym przedziałkiem na głowie chłopca, czy nie przychodził tu Sieńka-Foksal. Usłużny chłopak. który, wnioskując z jego wyszukanej, pełnej galanterji gotowości, oddawna znał Tamarę, odpowiedział, że „jeszcze nie“; on — Semen Ignatowicz — jeszcze tu nie był i prawdopodobnie nie prędko przyjdzie, ponieważ wczoraj w „Transwalu“ hulał, grał w bilard do szóstej rano, i że teraz według wszelkiego prawdopodobieństwa jest w domu, w numerach „Rozdroże“ i jeżeli panienka rozkaże, może do niego w tej chwili skoczyć.
Tamara zażądała papieru i ołówka i napisała na miejscu parę słów, poczem oddała chłopcu kartkę razem z półrublem na piwo i odjechała.
Następna wizyta była u artystki Rowińskiej, zamieszkałej, jak to było Tamarze wiadomem, w najarystokratyczniejszym hotelu tego miasta „Europie“, gdzie zajmowała kilka pokoi.
Zobaczyć się ze śpiewaczką nie było wcale rzeczą łatwą; na dole portjer powiedział, że pani Heleny, zdaje się, niema w domu, a pokojówka, która wyszła na pukanie Tamary, oświadczyła, że nikogo nie przyjmuje. Znowu musiała Tamara napisać na kawałku papieru: „Przychodzę do Pani w imieniu tej, która pewnego razu, w domu nie wymawianym głośno, płakała, klęcząc przed Panią na kolanach, po odśpiewaniu przez Panią romansu Dragomyżskiego. Wówczas tak cudownie Pani ją przytuliła. Pamięta Pani? Proszę się nie obawiać — nie potrzebuje ona obecnie niczyjej pomocy — wczoraj umarła. Ale może Pani zechce przez pamięć o niej załatwić pewną poważną sprawę, która Panią niemal wcale nie utrudzi. Ja zaś — jestem tą osobą, która pozwoliła sobie powiedzieć kilka gorzkich słów towarzyszącej wówczas Pani — baronowej T., czego dotąd żałuję i za co przepraszam“.
— Proszę doręczyć! — rozkazała pokojówce.
Ta wróciła po dwóch minutach.
— Pani prosi. Bardzo przeprasza, iż jest niedysponowana i że przyjmie panią nie w odpowiednim stroju.
Zaprowadziła Tamarę, odemknęła przed nią drzwi i następnie cicho je zamknęła.
Artystka leżała na ogromnej sofie, pokrytej prześlicznym tekińskim kobiercem i mnóstwem jedwabnych poduszek i miękkich wałków. Nogi miała owinięte srebrzystem delikatnem futrem. Palce rąk, jak zwykle, upiększone mnóstwem pierścionków z szmaragdami, przyciągającymi wzrok swą głęboką i delikatną zielenią.
Rowińska przeżywała dzisiaj jeden ze swych złych, czarnych dni. Wczoraj rano doszło do jakichś nieporozumień z dyrektorem, a wieczorem publiczność przyjęła ją nie z takim zachwytem, z jakim życzyła by sobie artystka, a może być, że jej poprostu tak się tylko wydawało. W dzisiejszej znowu gazecie jakiś głupiec — recenzent, znający się na sztuce, jak koza na pieprzu, wychwalał na całej szpalcie jej współzawodniczkę Fitanowową.
I oto pani Helena wmówiła w siebie, że cierpi na ból głowy, że czuje w skroniach nerwowe strzykanie, a serce od czasu do czasu niby całkiem zamiera...
— Jak się ma droga pani! — odezwała się nieco nosowym słabym bezbarwnym głosem, z przerwami po każdym słowie jak mówią na scenie bohaterki, umierające z miłości, lub na suchoty. — Proszę tu usiąść... Cieszę się, że panią widzę. Proszę nie gniewać się jednak — umieram prawie na migrenę i na moje nieszczęśliwe serce. Przepraszam, że mówię z trudnością. Zdaje się, że za dużo śpiewałam i nadwyrężyłam głos.
Rowińska, oczywiście, przypomniała sobie i warjacką eskapadę owego wieczoru i oryginalną, utrwalającą się w pamięci twarz Tamary, ale teraz, w złem usposobieniu, w nudnem prozaicznem świetle jesiennego dnia, przygoda ta wydała się jej niepotrzebnym wybrykiem, czemś sztucznem, wymyślonem i boleśnie-haniebnemu. Ale była ona tak samo szczerą zarówno owego dziwacznego, ciężkiego, jak zmora, wieczoru, gdy władzą talentu rzuciła do swych stóp dumną Gienię, jak obecnie, gdy przypomniała sobie o tem ze zmęczeniem, lenistwem i lekceważeniem artystycznem. Grała ona, jak zresztą prawie wszyscy dobrzy artyści, zawsze jakąś rolę, nigdy nie była sobą i zawsze patrzyła na siebie zdala, oczyma i uczuciem widzów.
Leniwie podniosła z poduszki swą wąską, szczupłą, śliczną rękę i przyłożyła ją do czoła, a tajemnicze głębokie szmaragdy poruszyły się, jak żywe i zajaśniały ciepłym, głębokim blaskiem.
— Przed chwilą przeczytałam w notatce pani, że ta biedaczka... przepraszam, imię jej wyszło mi z pamięci...
— Gienia.
— Tak, tak, dziękuję pani! Teraz przypomniałam sobie. Umarła? Na jaką chorobę?
— Powiesiła się... wczoraj rano, w czasie oględzin lekarskich.
Oczy artystki, tak dotąd spokojne i niby wypłowiałe, otworzyły się nagle, ożyły i stały się błyszczącemi i zielonemi, jak jej szmaragdy i odbiły się w nich zaciekawienie, lęk i wstręt.
— O mój Boże! — Taka miła, taka oryginalna, piękna, taka gorąca!... Ach, nieszczęśliwa, nieszczęśliwa! I powodem było?
— Pani wie... choroba. Ona pani to powiedziała.
— Tak, tak... Pamiętam... Ale powiesić się. Co za okropność!... A przecież radziłam jej, by się leczyła. Teraz medycyna dokonywa cudów. Znam sama kilku ludzi, którzy zupełnie... no, zupełnie się wyleczyli. O tem wiedzą w towarzystwie wszyscy i przyjmują ich. Ach, biedaczka, biedaczka!...
— Więc przyszłam do pani. Nie śmiałabym niepokoić panią, ale jestem jak w lesie i nie wiem, do kogo się zwrócić. Pani wówczas była tak dobra, tak tkliwie wyrozumiała, tak czuła w stosunku do nas... Potrzeba mi tylko rady pani, i być może, jej protekcji.
— Ach, bardzo proszę, moja droga! Co będę mogła, wszystko... Ach moja biedna głowa! A przytem, ta okropna wiadomość... Proszę mówić, czem mogę dopomóc pani.
— Przyznam się, że i sama jeszcze nie wiem, — odpowiedziała Tamara. — Widzi pani, odwieziono ją do prosektorjum... Ale zanim sporządzili protokół, zanim ją odwieźli, zdaje się że przeszedł czas urzędowania, — wogóle przypuszczam, że nie zdążono jeszcze dokonać sekcji zwłok... Chciałabym bardzo, jeżeli to tylko możliwe, by jej nie ruszano. Dziś niedziela, być może odłożą do jutra, a tymczasem można by coś dla niej zrobić.
— Nie potrafię pani powiedzieć, moja droga... Proszę zaczekać! Czy nie mam kogoś znajomego wśród profesorów, ze świata lekarskiego? Proszę poczekać — zajrzę do swych notesów... Może uda mi się zrobić cokolwiek.
— Pozatem, — kontynuowała Tamara, — chcę ją pochować... Własnym kosztem... Byłam za jej życia przywiązana do niej całem sercem.
— Z największą przyjemnością pomogę pani materjalnie...
— Nie, nie! stokrotne dzięki! Wszystko zrobię sama. Nie krępowałabym się odwołać się do dobrego serca pani, ale jest to — pani mię zrozumie... jest to coś w rodzaju ślubowania sobie i pamięci przyjaciółki. Największą trudność sprawi nam pochowanie jej po chrześcijańsku. Była, zdaje mi się, niewierzącą, czy też całkiem źle wierzyła. I ja również, chyba przypadkowo tylko przeżegnam czoło. Ale nie chcę, by ją grzebano jak psa, gdzieś za murami cmentarza, w milczeniu, bez słów, bez śpiewu... Nie wiem, czy pozwolą pochować jak należy — ze śpiewami i popami. A może pani skieruje mię gdziekolwiek?...
Teraz artystka stopniowo zainteresowała się sprawą i zaczęła zapominać o swem zmęczeniu, o migrenie, o suchotniczej bohaterce, umierającej w czwartym akcie. W jej wyobraźni zarysowała się już postać obronicielki, piękna postać geniusza, łaskawego dla upadłej kobiety. Będzie to oryginalne, niepospolite i jednocześnie tak teatralnie rozczulające! Rowińska, jak wielu zresztą ludzi nie opuszczała ani jednej godziny bez troski o to, by wysunąć się z tłumu i zmusić ludzi do mówienia o sobie: dziś uczestniczyła w pseudo-politycznej manifestacji, jutro na rzecz zesłańców-rewolucjonistów deklamowała z estrady wiersze pełne ognia i zemsty. Lubiła sprzedawać kwiaty na zabawach, na wyścigach i rozlewać szampana na wielkich balach. Zawczasu komponowała dowcipne aforyzmy, które nazajutrz powtarzało całe miasto. Pragnęła, aby zawsze i wszędzie tłum patrzył tylko na nią, powtarzał tylko jej nazwisko, kochał jej egipskie zielone oczy, drapieżne i zmysłowe usta. jej szmaragdy na szczupłych nerwowych palcach.
— Nie mogę teraz zorjentować się należycie — powiedziała po chwili milczenia. — Ale, gdy człowiek czegoś silnie pragnie — osiągnie, ja zaś pragnę całą duszą spełnić żądanie pani. Ale, ale!... Zdaje mi się, że przychodzi mi do głowy wspaniała myśl... Przecież wówczas, tego wieczoru, jeśli się nie mylę, byli z nami, prócz mnie i baronowej...
— Nie znam ich. Jeden z nich wyszedł z gabinetu najpóźniej. Pocałował on Gienię w rękę i powiedział, że jeśli kiedy będzie potrzebny, zawsze jest do jej usług i dał jej swój bilet wizytowy, ale prosił, by nie pokazywała tego biletu obcym. A potem wszystko to poszło jakoś w niepamięć. Nigdy, przyznam się, nie znalazłam sposobności zapytać Gienię kto był ten człowiek, a wczoraj szukałam biletu, ale nie odnalazłam.
— Ale, ale!... Przypominam sobie! — ożywiła się Rowińska. — Aha — zawołała, szybko powstając z sofy — to był Riazanow... Tak, tak, tak... Adwokat przysięgły Erast Riazanow. Zaraz załatwimy wszystko. Cudowna myśl!
Podeszła do maleńkiego stolika, na którym stał aparat telefoniczny i zadzwoniła.
— Panienko, proszę 13-85. Dziękuję. Halo.... Proszę poprosić do telefonu Erasta Andrzejewicza. Artystka Rowińska... Dziękuję... Halo!... Ach to pan Erascie Andrzejewiczu? Dobrze, dobrze, ale teraz nie o rączki chodzi. Czy ma pan czas? Ach, przestań pan! Sprawa poważna. Czy może pan przyjechać do mnie na kwadrans? Nie, nie... Tak... Tylko jak dobrego i rozumnego człowieka... Nie... nie... Pan siebie spotwarza... No, doskonale! Ale jestem nie zupełnie ubrana, ale mam usprawiedliwienie — straszliwy ból głowy... Nie, pani, dziewczyna... Sam pan zobaczy, proszę przyjechać co rychlej... Dziękuję! Do widzenia!...
— Zaraz przyjedzie, — powiedziała Rowińska, kładąc słuchawkę. To bardzo miły i rozumny człowiek. Dla niego możliwe jest wszystko, nawet rzecz niemożliwe... A tymczasem... przepraszam — jak się pani nazywa?
Tamara zmieszała się, ale potem uśmiechnęła się do siebie.
— Ale nie warto pani troszczyć się o to, pani Heleno. Mon nom de guerre — Tamara, a pospolite Anstazja Mikołajówna. Ale to obojętne, proszę mię nazywać Tamarą. Przyzwyczaiłam się do tego imienia.
— Tamara!... To tak ładnie brzmi. Więc m-lle Tamara, może zechce pani spożyć ze mną śniadanie? Być może i Riazanow z nami...
— Nie mam czasu...
— A szkoda! Liczę, że kiedykolwiek innym razem... A może pani pali? — i przysunęła do niej złotą papierośnicę, ozdobioną ogromną literą H., ułożoną z tych samych, uwielbianych przez nią szmaragdów.
Wkrótce nadjechał Riazanow.
Tamara, która nie przypatrzyła mu się należycie owego wieczoru, była uderzona jego powierzchownością. Słusznego wzrostu, niemal atletycznie zbudowany, z szerokim, jak u Beethovena czołem, osłoniętem niedbale — artystycznie czarnemi z siwizną włosami, z dużemi mięsistemi ustami, zapalonego mówcy, z jasnemi, wyrazistemu mądremi, ironicznemi oczami, miał taką powierzchowność, która wśród tysięcy bije w oczy — powierzchowność władcy dusz i zdobywcy serc, bardzo ambitnego, ale jeszcze nie przesyconego życiem, jeszcze płomiennego w miłości i nigdy nie cofającego się przed pięknem szaleństwem... „Gdyby ze mną los nie postąpił tak okrutnie, — pomyślała Tamara, z przyjemnością śledząc jego ruchy, — jest to człowiek, któremu rzuciłabym swe życie, bawiąc się, z rozkoszą, z uśmiechem, jak rzucają lubemu zerwaną różę“...
Riazanow pocałował Rowińską w rękę, potem z niewymuszoną prostotą przywitał się z Tamarą, mówiąc:
— Znamy się już od tego szalonego wieczoru, gdy pani zadziwiła nas wszystkich znajomością francuskiego języka i gdy pani mówiła. To, co pani mówiła — było, prawdę mówiąc, — paradoksem, ale jak to było powiedziane! Do tej chwili pamiętam ten głos pani taki gorący, pełen wyrazu... A więc, pani Heleno — zwrócił się znów do Rowińskiej, siadając na maleńkim niskim krzesełku — czem mogę służyć pani? Proszę mną dysponować.
Rowińska znowu z miną zmęczoną leniwie przyłożyła końce palców do skroni.
— Ach naprawdę, jestem tak zdenerwowana, mój drogi panie Riazanow — powiedziała gasząc rozmyślnie blask swych prześlicznych oczu, — a przytem moja nieszczęśliwa głowa... Proszę z łaski swojej podać mi z tego stolika piramidon... Nie mogę, nie potrafię... To tak okropne...
Tamara zwięźle i rzeczowo opowiedziała Riazanowowi całą smutną historję śmierci Gieni, wspomniała o bilecie wizytowym, pozostawionym Gieni i o tem jak nieboszczka z szacunkiem przechowywała ten bilecik, i — mimochodem wspomniała o obietnicy pomocy w razie potrzeby.
— Oczywiście, oczywiście! — zawołał Riazanow, gdy skończyła i natychmiast zaczął chodzić po pokoju wielkimi krokami, wichrząc z przyzwyczajenia i odrzucając w tył swe wspaniałe włosy. — Pani dokonywa wspaniałego, serdecznego, koleżeńskiego czynu. To bardzo dobrze!... Jestem pani... Pani powiada — pozwolenie na pogrzeb... Hm!... Niech przypomnę!...
Potarł ręką czoło.
— Hm... lim... Jeżeli się nie mylę, — Monekanon, przepis sto sześćdziesiąt... sto siedemdziesiąt... ósmy... Proszę, zdaje mi się, że go pamiętam: „Jeśli człowiek sam siebie zabije, nie śpiewają nad nim, ani wymieniają go w modłach, chyba, że był w obłędzie, czyli bez rozumu swego“. Hm... Vide Św. Tymoteusz Aleksandryjski. A więc droga panienko, przedewszystkiem... Pani mówi, że ze stryczka zdjął ją wasz doktór, t. j. lekarz miejski.... Nazwisko?
— Klimenko.
— Zdaje mi się, że gdzieś spotykałem się z nim... Dobrze! kto jest waszym rewirowym?
— Kierbesz.
— Aha znam. Taki mocny silny chłop z rudą brodą w kształcie wachlarza... Czy tak?
— Tak, to on.
— Doskonale znam! Oto komu od dawna należy się katorga!... Przynajmniej dziesięć razy dostawał mi się w ręce i zawsze łotr, jakoś się wykręcał. Śliski jak węgorz: Wypadnie dać mu kubana. No, a następnie prosektorjum. Kiedy chce ją pani pochować?
— Co prawda nie wiem... Chciałabym jaknajrychlej... Jeśli można — dziś.
— Hm... Dziś... Nie ręczę — wątpię czy zdążymy... No, ma tu pani mój notes. Chociażby na tej kartce, gdzie zanotowani są znajomi na literę T. — proszę napisać: Tamara i adres pani. Za jakieś dwie godziny dam odpowiedź. Czy to Panią zadowala? Ale powtarzam znowu, że prawdopodobnie trzeba będzie odłożyć pogrzeb do jutra... Następnie — wybaczy mi pani moją śmiałość, — może potrzebne są pieniądze?
— Nie, dziękuję panu — wymówiła się Tamara. Pieniądze są. Dziękuję za współczucie. Czas mi. Dziękuję pani serdecznie pani Heleno!
— A zatem proszę spodziewać się za dwie godziny, — powtórzył Riazanow, odprowadzając — do drzwi.
Tamara nie odrazu pojechała do domu. Po drodze wstąpiła do maleńkiej kawiarenki przy ulicy Katolickiej, gdzie oczekiwał na nią Sieńka-Foksal — wesoły chłopiec, podobny do ładnego cygana, już nie czarno, ale kruczo-włosy, czarnooki, z żółtemi białkami, stanowczy i śmiały w swej robocie, duma miejscowych złodziei, wielka sława w ich światku, pierwszy włamywacz i kasiarz.
Wyciągnął do niej rękę, nie podnosząc się z miejsca. Ale troskliwość, z jaką posadził ją obok siebie ujawniła szczerą dobroduszną czułość.
— Jak się masz, Tamarciu! Dawno cię nie widziałem — stęskniłem się... Chcesz kawy?
— Nie! Mam interes... Jutro pogrzeb Gieni... Powiesiła się...
— Tak, czytałem w gazecie, — niedbałe wycedził Sieńka. — Obojętnie!
— Daj mi natychmiast pięćdziesiąt rubli.
— Tamaro, — kochanie moje, — ani grosza!...
— Mówię ci, że potrzebuję, musisz się postarać — rozkazująco, ale bez gniewu powiedziała Tamara.
— Ach mój Boże!... Twoich nie ruszałem, jak ci przyrzekłem, ale przecież — niedziela... Kasy oszczędności są nieczynne...
— To cóż z tego! Zastaw książeczkę! Zresztą rób co chcesz!...
— Na co ci te pieniądze — duszko moja?
— Na pogrzeb.
— Ach! No dobrze! westchnął Sieńka. Naprawdę Tamarciu? Wiesz zbrzydło mi już życie bez ciebie! Ja bym cię moją lubą zacałował, oczy bym ci zmrużyć nie pozwolił! Czy przyjść
— Nie, nie!... Ty zrób Sieńka, jak cię proszę... Ustąp mi. Przychodzić teraz do mnie nie można — jestem gospodynią.
— Masz tobie!... przeciągnął zdumiony Sieńka i aż gwizdnął.
— Tak. A tymczasem nie przychodź do mnie. Potem, potem gołąbku, czego zapragniesz... Niedługo koniec wszystkiemu!
— Ach nie dręczyłabyś mię! Kończ rychlej!
— Skończę! Poczekaj jeszcze z tydzień, mój drogi! Proszki dostałeś?
— Proszki — głupstwo! — z niezadowoleniem odparł Sieńka. Nie proszki zresztą, lecz pigułki.
— A czy naprawdę zaraz się w winie rozpuszcza?
— Tak, sam próbowałem.
— Ale on nie umrze? Posłuchaj Sienią, nie umrze? Nieprawdaż?
— No, nic mu nie będzie... Prześpi się trochę... Ach Tamarciu! zawołał namiętnym szeptem i przeciągnął się tak mocno, że zatrzeszczały mu stawy, — kończ na miłość Boską prędzej!... Zrobimy interes — i marsz. Dokąd chcesz, gołąbku! Cały na twe usługi: chcesz — udamy się do Odesy, zechcesz — zagranicę; ale kończ prędzej.
— Skończę, skończę!
— Mrugnij tylko, a jestem gotów... z proszkami, narzędziami, z paszportami!... A tam uhu-u pojechała maszyna! Tamarciu! Aniele mój! Złota, brylantowa!
I on, tak zawsze powściągliwy, zapominając o tem, że na nich mogą patrzeć, chciał już objąć ją i przycisnąć do swej piersi.
— No, no! szybko, jak kotka skoczyła Tamara z krzesła. — Potem, później Sieńka, później kochanie! Cała będę twoja — nie zaznasz odmowy. Sama ci dokuczę... Żegnaj mój głuptasku!
I szybkim ruchem ręki wzburzywszy mu czuprynę, pośpiesznie wyszła z kawiarni.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksandr Kuprin i tłumacza: Ambroży Goldring.