Intruz/XL

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XL.

Począwszy od dnia tego rozpoczyna się ostatni zawrotny okres szaleństwa przytomnego, które miało mnie zawieźć aż do zbrodni. Począwszy od dnia tego rozpoczyna się obmyślanie najłatwiejszego i najpewniejszego sposobu uśmiercenia niemowlęcia.
Było to obmyślanie chłodne, rozważne a bezprzestanne, pochłaniające wszystkie zdolności mego umysłu. Rodzaj idée fixe owładnął mną bezpodzielnie z siłą i upornością nie do wiary. Cała istota moja uległa jakiemuś najwyższemu przesileniu — i ta myśl wyłączna, uporna, jasna, nieubłagana, nieodstępna wiodła mnie ku celowi, jak gdybym osuwał się bezwłasnowolnie, siłą rozpędu po szynie ze stali.
Przenikliwość moja, zda się, wzrosła w trójnasób. Nie nie uchodziło mej uwagi, ani we mnie, ani dokoła mnie. Nie mówiłem, nie czyniłem nic, coby obudziło jakiekolwiek podejrzenie, wywołać zdziwienie. Udawałem i taiłem bezprzestannie i to nietylko wobec mojej matki, brata i wszystkich tych, co nic nie wiedzieli, ale i wobec Juliany nawet.
Przed Julianą udawałem pogodzonego z losem, zrezygnowanego, czasami nawet udawałem zapomnienie zupełne. Strzegłem się wszelkich najmniejszych choćby aluzyj do intruza. Starałem się wszelkiemi sposobami dodać jej odwagi, natchnąć ufnością, znaglić ją do przestrzegania przepisów, mogących jej powrócić zdrowie. Podwoiłem uprzedzającą względem niej grzeczność. Chciałem okazać jej tkliwość tak głęboką, tak zupełnie niepamiętną przeszłości, co pozwoliłaby jej jeszcze odnaleźć w życiu najczystsze i najżywsze rozkosze. I ponownie doznawałem takiego wrażenia, jakby istota moja przelewała się cała w ciało chorej, że jej udzielam coś z mojej siły, że umiałem pobudzić do szybszego ruchu jej serce wyczerpane. Zdawało mi się, że to ja z dnia na dzień znaglałem ją do życia i wie wałem w żyły jej sztuczne siły, w oczekiwaniu godziny tragicznej, godziny wyzwolenia. Powtarzałem sam sobie: „Jutro!“ I nadchodziło owo jutro, mijało, znikało, choć godzina oczekiwana nie wybijała. Ja powtarzałem sobie: „Jutro!“
Byłem przekonany, że od śmierci dziecka zależy zbawienie matki. Byłem przekonany, że po usunięciu intruza, ona wyzdrowieje. Myślałem: „Niepodobieństwem jest, aby nie miała wyzdrowieć. Zmartwychpowstanie ona zwolna, odrodzona, z krwią nową. Stanie się nową istotą, wyzwoloną z wszelkiej nieczystości. Poczujemy się oczyszczonymi oboje, godnymi siebie wzajem po tej pokucie tak długiej i tak bolesnej. Choroba, rekonwalescencya usuną smutne wspomnienie w dal nieokreśloną. I usiłowań wszelkich dołożę, by wymazać z jej duszy wszystko, aż do cienia wspomnień; będę starał się dać jej najzupełniejsze zapomnienie wszystkiego, co było — w wielkiej miłości. Wszelka miłość ludzka wyda się płochą w porównaniu z naszą po tej wielkiej próbie“. Wizya przyszłości paliła mnie niecierpliwością; niepewność stawała się nie do zniesienia już niemal; zbrodnia wydawała mi się wolną od wszelkiej okropności. Wyrzucałem sobie gorzko moje wahanie i opóźnienie, na które wpływał zbytek ostrożności; ale, jak dotąd, jeszcze żaden błysk stanowczy nie rozświecił mi mózgu; nie udało mi się znaleźć sposobu pewnego.
Trzeba tu było, aby śmierć Rajmunda wydawała się naturalną zupełnie. Trzeba, aby sam lekarz nawet nie powziął choćby iskry podejrzenia. Z pośród różnych sposobów, jakie badałem, żaden nie wydał mi się zadawalającym, wykonalnym. A przecież wśród tego oczekiwania na błysk objawienia, nagłego odkrycia sposobu przeprowadzenia zbrodni, czułem się pociąganym do ofiary dziwnym jakimś czarem.
Często wchodziłem niespodziewanie do pokoju mamki z tak mocnem biciem serca, że lękałem się, by nie posłyszała głośnych jego uderzeń. Na imię jej było Anna; a była to wieśniaczka z Montegorgo Pausula, pochodząca z rasy rosłych i krzepkich górali. Czasami sprawiała ona wrażenie Cybeli ze spiżu, której zdjęto tylko wież koronę. Ubierała się w strój tradycyjny swych okolic: czerwoną spódniczkę, ułożoną w tysiące fałd prostych i symetrycznych, gorsecik czarny haftowany złotem, od którego spadały dwa długie rękawy. Głowa jej po nad lśniącej białość koszulą wznosiła się wyprostowana ciemno-brunatna; ale białość oczu i białość zębów przenosiła jeszcze śnieżystość płótna. Oczy o połyskującym odblasku emalii pozostawały prawie zawsze nieruchome, bez spojrzenia, rzekłbyś, bez zadamy, bez myśli. Usta były szerokie, wpółotwarte, milczące, rozświecone poręczą zębów równych i dobrze osadzonych. Włosy tak czarne, że miejscami miały fioletowe odblaski, rozdzielone ponad niskiem czołem, splecione były w dwa warkocze, zwinięte po za uszami, jak rogi barana. Nieustannie prawie siedziała z dzieckiem na kolanach, ssącem u piersi, w pozie istnej posągu, ani smutna, ani wesoła.
Wchodziłem. Zazwyczaj pokój pogrążony był w cieniu. Spostrzegałem plamę białą, którą tworzyły pieluszki Rajmunda na rękach tej kobiety z bronzu, potężnej, która poglądała na mnie oczyma martwemi bożyszcza, bez słowa, bez uśmiechu.
Czasem siedziałem przypatrując się ssącemu dziecku, zawieszonemu u krągłej piersi, dziwnie jasnego kolorytu w porównaniu do twarzy, pokreślonej w błękitnawe żyły. Ssał to powolnie, to znów silnie, czasem bez apetytu a czasem znów z nagłą chciwością. Mięki policzek szedł za ruchem warg, gardziołko drgało za każdem odetchnieniem, nos niknął niemal pod naciskiem piersi nabranej. Wyobrażałem sobie, jaka błogość rozlewa się po tem delikatnem ciele wraz z tym strumieniem mleka świeżego, zdrowego i pożywnego. Wyobrażałem sobie, że każdy łyk świeżo przełknięty dodaje siły żywotnej intruzowi, czyni go odporniejszym, niebezpieczniejszym coraz bardziej. Doświadczałem głuchego bólu na myśl, że on wzrasta rozkwita, że w nim niema najmniejszej oznaki jakiejś dolegliwości lub kalectwa, prócz chyba białawych skorupek na ciemieniu, lekkich i zupełnie nieszkodliwych. Myślałem w dusz?: „Wszystkie więc wzruszenia, wszystkie męczarnie i cierpienia matki, kiedy go jeszcze nosiła w swem łonie, nie zaszkodziły mu nic zgoła. A może też jednak ma on jakąś wadę organiczną utajoną, która dotąd nie objawiła się jeszcze, ale która z czasem może się rozwinąć i przyczynić do jego śmierci?“
Pewnego dnia, kiedy zastałem go rozpowitego z powijaków w kołysce, przemogłem obrzydzenie, dotykałem go, macałem, badałem od stóp do głowy, przykładałem ucho do piersi, chcąc się prze konać, czy funkcye serca są u niego prawidłowe. Podnosił w górę nóżki, potem wyciągał je i prostował silnie; poruszał rączkami, na których pełno było dołeczków i fałdów; kładł w usta palce zakończone drobniutkiemi paznokciami, których końce tworzyły półkrąg biały. Poduszeczki ciała zaokrąglały się mięko dokoła piąstek, u kostek, po za kolanami, na udach, u pachwin, w dolnej części brzucha.
Kilkakrotnie także przypatrywałem mu się, kiedy był uśpiony, przypatrywałem długo, w myśli wciąż zastanawiając się nad sposobem; w rozmyślaniach tych przeszkadzała mi wizya małego trupa w powijakach, wyciągniętego w trumience, pośród wieńców z chryzantemów białych, między czterema jarzącemi świecami. Spał on spokojnie, leżał na wznak, ściskając wielki palec w zaciśniętej piąstce. Chwilami wargi jego wilgotne poruszały się, jakby w ssaniu. Jeżeli niewinny ten sen przejmował mnie do głębi serca, jeśli ten ruch usteczek drobnych budził we mnie litość, wówczas powtarzałem sobie w duszy, jakby chcąc umocnić się w powziętem postanowieniu: „On powinien umrzeć“. I przywodziłem sobie na pamięć wszystkie cierpienia poniesione już z jego powodu, cierpienia obecne, te, co się sposobiły dla nas w przyszłości i całą tę sumę przywiązania, której on nadużywał bezprawnie, z ujmą moich własnych dzieci i powolne konanie Juliany i wszystkie groźby, co zawisły nad naszemi głowami tajemną burzą. W ten sposób wzmagałem w sobie postanowienie mordercze, utwierdzałem wyrok potępienia na śpiące dziecko. W kącie pokoju, w cienia siedziała czuwająca nad nim kobieta, góralka z Montegorgo, milcząca, nieporuszona, podobna do pogańskiego jakiegoś bożyszcza; a białość jej oczu, białość zębów współzawodniczyły blaskiem z wielkiemi kolami złotemi, zdobiącemi jej uszy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.