Intruz/XXXIX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriele D’Annunzio
Tytuł Intruz
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1899
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Aleksandra Callier
Tytuł orygin. Intrus
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXIX.

Następnego ranka odbyła się ceremonia chrztu bez wszelkich uroczystości i przepychu, ze względu na stan zdrowia Juliany. Dziecko zaniesiono do kaplicy przez kurytarz wewnętrzny. Matka moja, brat, Mania, Natalka, miss Edyta, akuszerka; mamka, doktór Jemma byli obecni przy obrzędzie. Ja pozostałem u łoża chorej.
Ciężka senność ją ogarniała. Oddech z trudem wydobywał się z ust nawpół otwartych, tak bladych, jak najbledsza z róż rozkwitłych w cieniu. Cień panował w alkowie! Myślałem patrząc na nią: „Więc ja jej nie ocalę? Oddaliłem od niej śmierć, a teraz śmierć znów powraca. Jeśli nie nastąpi szybka zmiana w obecnym jej stanie, ona umrze z pewnością. Dopóki zdołałem trzymać Rajmunda zdala od niej, dopóki udawało mi się za pomocą mego przywiązania dać jej nieco złudzenia i zapomnienia cokolwiek, zdawało się, że chce wyzdrowieć. Odkąd wszakże widuje swego syna, odkąd rozpoczęła się dla niej napowrót męczarnia, z dniem każdym stan jej się pogarsza, utraca więcej krwi, niżby jej zabierały bezustanne krwotoki. Patrzę teraz tylko na jej konanie. Nie słucha już tego, co jej mówię, nie jest mi posłuszną, jak dawniej. Kto będzie przyczyną jej śmierci? On. To on, on z pewnością ją zabije“. Fala nienawiści wypłynęła z najtajniejszych głębin mej duszy i czułem ją, jak napływa cała do rąk mych porywem morderczym. Widziałem drobną tę istotę złowrogą, jak tuczy się mlekiem, jak wzrasta w spokoju, zdala od wszelkiego niebezpieczeństwa, pośród starań nieskończonych. „Matka moja kocha go więcej, niż Julianę! Matka moja zajmuje się nim daleko więcej, niż tę biedną umierającą kobietą! Och! on zniknąć musi, za jakąbądź cenę. To konieczne!“ I wizya zbrodni już dokonanej mignęła mi przed oczyma, jak błyskawica; wizya małego trupa w powijakach, trupa niewinnego dziecka w trumnie. „Chrzest będzie dlań wiatykiem. Ręce Jana poniosą go“...
Ciekawość nagła mnie napadła. To widowisko bolesne pociągało mnie ku sobie. Juliana drzemała wciąż jeszcze. Wyszedłem z alkowy; wyszedłem z pokoju; przywołałem Krystynę i kazałem jej siedzieć przy pani; potem szybkim krokiem podążyłem na chór, dławiony niepokojem.
Drzwiczki były otwarte. Spostrzegłem mężczyznę klęczącego u kraty chóru; poznałem Piotra wiernego starego sługę, tego, co widział mnie rodzącego się i obecnym był na moich chrzcinach. Podniósł się nie bez trudu.
— Zostań, zostań. Piotrze — wymówiłem cichutko, kładąc rękę na jego ramieniu, aby go znaglić do uklęknięcia napowrót.
I przyklęknąłem obok niego, oparłem czoło o kratę, patrząc w głąb kaplicy. Doskonale widzieć mogłem wszystko, jak najwyraźniej; słyszałem każde słowo formuł obrzędowych.
Ceremonia chrztu już się rozpoczęła. Dowiedziałem się od Piotra, że dziecko otrzymało już sól. Sprawującym obrzęd był proboszcz z Tussi, don Gregorio Artese. Odmawiał w teś chwili „Wierzę w Boga“ wraz z ojcem chrzestnym, jeden głośno, drugi za nim ściszonym głosem. Jan podtrzymywał dziecko na prawej ręce, tej ręce, która wczoraj siała ziarno. Lewa ręka spoczywała na białości koronek i wstążek. I te dłonie kościste, wyschłe, poczerniałe, co zdawały się ulane z bronzu żywego, te dłonie stwardniałe od narzędzi rolnych, uświęcone dobrem, jakie rozsiewały przez cały ciąg życia, wielką sumą pracy której dostarczyły, zajęte obecnie podtrzymywaniem drobnego dziecięcia, były tak dziwnie pieszczotliwe jakoś, tak delikatne, miały w sobie taką nieśmiałość pełną wdzięku, że nie mogłem oderwać od nich oczu. Rajmund nie płakał; poruszał bezustannie ustami, pełnemi śliny, co mu spływała na haftowany śliniaczek.
Po wymówieniu słów egzorcyzmu, proboszcz poślinił palec i dotknął nim małych różowych uszu, wymawiając cudowne słowo:
Eph pheta.
Potem dotknął nozdrzy, mówiąc:
In odorem suavitatis.
Nakoniec umaczał wielki palec w oleju katechumenów i kiedy Jan trzymał dziecko na wznak leżące, namaścił piersi jego znakiem krzyża; skoro zaś Jan odwrócił je plecami do góry, ponowił to namaszczenie między łopatkami znakiem krzyża, mówiąc:
Ego te linio oleo salutis in Christo Jesu Domino nostro...
Potem kłębkiem waty otarł miejsca namaszczone i przywdział stułę białą na znak radości, aby oznajmić, że zmaza pierworodna miała zostać zniesioną. I nazwał Rajmunda jego imieniem, zwracając doń trzy pytania uroczyste. Ojciec chrzestny odpowiadał:
Credo, credo, credo.
Kaplica miała dziwny rezonans. Promień słońca, wśliznąwszy się przez wysoko umieszczone okno owalne, oświecił na posadzce jedną z tafli marmurowych, pokrywających groby w głębi podziemia, gdzie spoczywało w pokoju kilku moich przodków. Matka moja i brat stali po za Janem, tuż obok siebie. Mania i Natalka wspinały się na palce, aby dojrzeć dziecko, ciekawe, uśmiechające się od czasu do czasu, szeptały coś między sobą. Ten szept był przyczyną, że Jan odwrócił się cokolwiek, z gestem wyrozumienia, w którym malowała się cała tkliwość starca dla dzieci, ta tkliwość, jaką przepełnione było wielkie serce dziadka opuszczonego przez wnuków.
Raymunde, vis baptisari? — spytał ksiądz. — Volo — odpowiedział ojciec chrzestny, powtarzając słowo, które mu podszepnięto.
Asystujący podał srebrną miednicę, w której połyskiwała woda chrztu. Matka moja zdjęła czapeczek z głowy dziecka, kiedy tymczasem ojciec chrzestny podawał go do ablucji. Okrągła główka, na której ciemieniu mogłem rozróżnić dokładnie białawe plamy skorupy mlecznej, zawisła ponad miednicą. I proboszcz, zaczerpnąwszy wody w mały kubek, oblał nią po trzykroć tę głowę, za każdym razem kreśląc znak krzyża.
Ego te baptiso in nomine Patrie, et Filii, et Spiritus Sancti.
Rajmund począł kwilić z całej siły; mocniej jeszcze, kiedy mu wycierano głowę. A kiedy Jan go podniósł, widziałem twarz jego poczerwieniałą od napływu krwi i od wysiłku, pofałdowaną wykrzywieniem ust, pokrytą tu i owdzie białemi plamami aż po czoło. I jak zawsze, ten płacz sprawił mi toż samo wrażenie przykrości niezmiernej, toż samo rozjątrzenie gniewu. Nic w nim nie drażniło mnie tak, jak ten głos, jak to miauczenie uporczywe, które po raz pierwszy posłyszane zadało mi cios tak okrutny w ów ranek listopadowy. Było to dla moich nerwów wstrząśnieniem niepodobnem niemal do zniesienia.
Ksiądz umaczał następnie wielki palec w chryzmacie i namaścił czoło nowochrzcieńca, powtarzając formułę przepisaną, którą zagłuszył płacz dziecka. Nakoniec włożył nań białą suknię, godło niewinności.
Accipe vestem candidum...
Następnie podał ojcu chrzestnemu poświęcaną świecę.
Accipe tampadem ardenlem...
Niemowlę uspokoiło się. Oczy utkwiło w drobnym płomyczku, co drżał u wierzchołka długiej świecy malowanej. Jan de Scordio niósł nowego chrześcianina na prawem ręku, w lewej zaś trzymał godło boskiego ognia, poważnie i z godnością, wpatrując się w odmawiającego formułę kapłana. Przewyższał wszystkich obecnych o całą głowę. Dokoła nie było nic białości równie niepokalanej, jak białe jego włosy, nawet suknia niemowlęcia nie wyrównywała im czystością kolorytu.
Vade in pace, et Dominus sit team.
— Amen.
Matka moja wzięła niemowlę na ręce, przycisnęła je do serca, ucałowała. Brat ucałował je również. Wszyscy obecni, jedni po drugich, całowali je kolejno.
Tuż obok mnie Piotr klęczał dotąd jeszcze i płakał. Wzburzony, nieprzytomny, zerwałem się szybko z kolan, wyszedłem, minąłem śpiesznym krokiem korytarze i wszedłem niespodziewanie do pokoju Juliany.
Krystyna zapytała mnie z przestrachem, zniżając głos:
— Co się to stało, proszę pana?
— Nic, nic. Czy nie budziła się tu?
— Nie, panie. Zdaje mi się, że śpi ciągle.
Rozsunąłem firanki, wszedłem ostrożnie do alkowy. Zrazu nie spostrzegłem w cienia nic, prócz białości poduszek. Podszedłem i pochyliłem się nad łóżkiem. Juliana miała oczy otwarte i patrzała na mnie nieruchomie. Być może, że widok mojej twarzy pozwolił jej odgadnąć całe moje udręczenie; ale nie powiedziała ani słowa. Zamknęła napowrót oczy, jak gdyby nie chciała ich już odemknąć nigdy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gabriele D’Annunzio i tłumacza: Aleksandra Callier.