Grobowiec królewski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Grobowiec królewski |
Pochodzenie | Szkice i opowiadania historyczno-literackie |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1900 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Bo Paryż często mody odmianą się chlubi,
A co Francuz wymyśli, to Polak polubi.
W słowach tych, wypowiedzianych przez Podkomorzego przy wieczerzy w Soplicowie, jest więcej prawdy, niżby się tego ich żartobliwy ton domyślać pozwalał: kto wie nawet, czy nie są one — w swej drugiej części — jedną z najgłębszych prawd naszej historyozofii.
Młodsi pod względem cywilizacyjnego rozwoju, o której to młodszości tak wymownie i przekonywająco uczy nas Szujski w jednym ze swych najgenialniejszych szkiców, zawsze, a przynajmniej od czasów Jana Kazimierza i jego żony, czuliśmy jakiś nieprzezwyciężony pociąg do Francyi, a głównie do Paryża, skąd czerpiąc światło naszej zachodnio-łacińskiej kultury, nierzadko przy świetle tem, jak ćmy, opalaliśmy sobie skrzydła... Tytuł »Francuzów Północy« schlebiał naszej narodowej próżności, a jak zawsze byliśmy skłonni do zachwytów nad wszystkiem, co obce, tak w szczególności imponowało nam wszystko, co posiadało stempel francuski, począwszy od Henryka Walezego, a skończywszy na perfumach i rękawiczkach. Wystarczało, by coś pochodziło z Francyi, ażeby miało widoki przyjęcia się u nas, czy to było francusko-wersalskie zepsucie, czy wolteryanizm, czy rewolucya lipcowa. Z krzywdą dla innych narodów, jak np. dla Anglików, we Francyi zawsze widzieliśmy więcej, niż było, często nie widząc belek w jej oczach, choć dostrzegaliśmy najdrobniejsze źdźbła w oczach Anglików lub Niemców; a co się tycze Paryża, który nas zawsze nęcił najbardziej ze wszystkich stolic europejskich, to aż po dziś dzień uważamy go za raj na ziemi, za jakieś siódme niebo, gdzie się najprzyjemniej wydaje przywiezione z kraju, a niejednokrotnie z wielkim trudem zarobione pieniądze. Skąpi w domu, u siebie, gdzie wielu rzeczy nie robimy przez »oszczędność«, stajemy się hojni i rozrzutni, z chwilą, gdy się znajdziemy na paryskim bruku, a oddychając powietrzem Wielkich Bulwarów, jeśli »dumamy« o czem, to z pewnością nie o tem, o czem tu przed 60-ciu laty »dumał« Mickiewicz, gdy wracał do domu »przynosząc z miasta uszy pełne stuku...«
Jakoż zaprzeczyć się nie da, iż prawie każdy Polak, kiedy przyjeżdża nad Sekwanę, przedewszystkiem myśli o zabawie, o tem, żeby »użyć Paryża«, żeby pohulać. Stare, polskie przysłowie Hulaj dusza miewa tu swoje najszersze zastosowanie, a że ta pohulanka musi się odbywać »bez kontusza«, to jest okoliczność, z którą niepodobna się liczyć... Skoro się przyjechało nad Sekwanę, to nie po to, by nad nią śpiewać psalm Super flumina Babylonis, jakkolwiek tyle razy już nadużyto porównania Paryża z Babilonem...
Pod tym względem niewątpliwie wszyscy jesteśmy trochę podobni do owego Imci Pana Mikołaja Doświadczyńskiego, którego »przypadki«, t. j. przygody, z takiem satyrycznem zacięciem opowiedział nam Krasicki. Skoro mowa o Paryżu i Francyi, warto sobie przypomnieć niektóre wyjątki z tej arcyzabawnej na pozór, a w gruncie rzeczy smutnej bardzo, powieści. Oto np. co pisze Doświadczyński, gdy stanął na ziemi francuskiej: »Szkoda, że zima, bo bym słyszał głos ptasząt, które zapewne we Francyi piękniej śpiewają, niż gdzieindziej; trawa musi być zieleńsza«. A kiedy stanął w Paryżu, gdzie go tyle razy oszukać i oskubać miano, pisał uszczęśliwiony, co następuje: »Myśl, że jestem w Paryżu, zaprzątnęła jedynie imaginacyę moją; czułem niewymowną pociechę i ledwo mogłem uwierzyć, że się znajduję na miejscu tak pożądanem. Gdym trochę odetchnął, pytałem się gospodarza, którego dnia można widzieć balet i komedye? Odpowiedział, iż w natłoku nieskończonych innych rozrywek codzień mogę wybierać między operą, komedyą, francuską i włoską. Gdzieindziej, przydał, myślą, żeby znaleść jaką zabawę: tu nad tem się tylko trzeba zastanawiać, jakową wybrać. Nie byłem panem pierwszego impetu radości...» Tak pisał biskup warmiński, kreśląc obraz swego społeczeństwa w XVIII wieku, kiedy to młodzież nasza jeździła do Paryża
Szukać prawodawstwa w drukarskich kramarniach
Lub wymowy uczyć się w paryskich kawiarniach,
a wracała gadająca przez nosy, a często bez nosów; i kiedy to
Nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie,
Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie.
Dziś, jeżeli nie zawsze wierzymy temu, co stoi napisane w francuskiej gazecie, to jednak ilekroć bawimy w Paryżu, najczęściej zachowujemy się tak, jak się tu przypuszczalnie zachowywał ów Pan Podczaszyc z Pana Tadeusza, co to »pierwszy w Litwie chodził po francusku...« Zwiedzając osobliwości i cuda paryskie, zapominamy stale, że Paryż posiada nietylko grób Napoleona, galerye Louvre’u, wieżę Eiffel, schody wielkiej opery, Moulin rouge i Casino de Paris, ale i mnóstwo rzeczy, które nas, jako Polaków, powinny interesować szczególniej, bardziej nawet, niż repertuar Veaudeville’u lub Bouffes Parisiens, a które miał na myśli Kalinka, gdy w roku 1858, w Wiadomościach polskich z d. 6 lutego, pisząc o przewodniku polskim po Paryżu, tak zaczął swój głęboko pomyślany artykuł: »Czytelnicy nasi, którzy goszczą w Paryżu, poznali już zapewne z dokładnością to, za czem to zwyczajnie ubiegają się cudzoziemcy: życie wesołe, wdzięczne i błyszczące, teatry, bale i koncerty, ogrody, galerye i muzea, sklepy bogate, hotele wspaniałe i kryształowe kawiarnie, wszystko, co świeci i ku wygodzie służy, co bawi i przyjemnie zadziwia, o czem marzyć, za czem tęsknić wyuczyli się jeszcze w kraju od naszych feljetonistów i korespondentów, wszystko to, spokojnie, z przyzwoitym rozmiarem czasu, możnaby powiedzieć, z religijną sumiennością zostało już bez wątpienia zwiedzone, zbadane; wszystko to wiernie odbiło się na dnie serca i umysłu, i dziennik wrażeń — zamknięty. Jednych może od wyjazdu wstrzymuje ostatek dni karnawałowych i nadzieja spotęgowanej zabawy; drudzy, jeszcze mniej z losami kraju związani, czekają stosownej pory, aby w pielgrzymce do wód i kąpieli znaleść odpoczynek i sił odnowienie...«[1]. Ale z pewnością — możnaby ciągnąć dalej — niema takich, którymby przyszło na myśl, że godzi się, korzystając z bytności nad Sekwaną, zwiedzić to, co Paryż posiada polskiego, obejrzeć grób Jana Kazimierza, zwiedzić podwoje Hotelu Lambert, odwiedzić Bibliotekę polską, zobaczyć grób Słowackiego, grób Chopina, grób Klementyny z Tańskich Hofmanowej, zrobić wycieczkę do Montmorency... Uderzmy się w piersi: Kto z nas, będąc w Paryżu, zwiedza te rzeczy? Co najgorsza, to, że ogromna większość nie wie nawet, że podobne pamiątki istnieją w stolicy Francyi.
A jednak taki np. grobowiec króla Jana Kazimierza, w bocznej nawie kościoła Saint Germain de Près, jest tak pięknym pomnikiem, że może się mierzyć z samymi grobami londyńskiego Westminsteru, choć są to niezawodnie, jako groby królewskie, najpiękniejsze na świecie. Grobowiec Jana Kazimierza, gdyby się znajdował w opactwie Westminster, nawet tam należałby do piękniejszych, bogatszych.
Za tło służy mu ujęta w półokrągłą arkadę nisza, przesłonięta kotarą, której źółtawo-bronzowy marmur wyobraża ciężką materyę. Kotara ta, pięknie udrapowana, podwiązana grubymi sznurami, robiącymi wrażenie jedwabnych, rozchyla się w taki sposób, że pozwala zajrzeć do niegłębokiego wnętrza mauzoleum, w którem stoi monument. Ten ostatni składa się z dwóch części: dolnej i górnej. Dolną stanowi podstawa z czarnego marmuru w formie sarkofagu, zdobna wspaniałą płaskorzeźbą w bronzie, wyobrażającą bitwę pod Beresteczkiem. Płaskorzeźba ta, na której artysta przedstawił Jana Kazimierza, gdy na czele swych hufców wpada na nieprzyjaciela, jest arcydziełem tego rodzaju kunsztu. Dokoła niej znajdują się napisy łacińskie, będące gloryfikacyą czynów królewskich. Część górna jest z białego marmuru, a wyobraża Jana Kazimierza w postawie klęczącej, w chwili właśnie, gdy składa koronę i berło. Przyodziany w ciężki płaszcz koronacyjny, klęczy na poduszce, dokoła której leżą insygnia królewskie i wojenne: tarcze i pancerze, miecze i hełmy, buławy i szable, kopie i sztandary, a wszystko to, kute w białym marmurze, nacechowane jest konwencyonalną manierą XVII wieku. Mimo to całość, jako dzieło sztuki, nie jest tuzinkową.
Rodzi się pytanie: z czyjej inicyatywy wzniesiono ten pomnik? a następnie: jak się nazywał rzeźbiarz, który go wykonał? Na pierwsze pytanie brzmi odpowiedź w formie przypuszczenia jedynie, choć zdaje się nie ulegać wątpliwości, że pomnik wzniesiono kosztem Anny Gonzagi i ks. d’Enghien. Natomiast wiemy z pewnością, że artystą-rzeźbiarzem, któremu poruczono wykonanie tego grobowca, był Kasper »Sieur de Marsi», płaskorzeźba zaś, wyobrażająca bitwę pod Beresteczkiem, jest dziełem Jana Thibaut, zakonnika Kongregacyi w St. Maut. Długi napis łaciński, umieszczony na sarkofagu, jest układu O. Franciszka Delfan, zakonnika opactwa Saint Germain des Près. Oto końcowy ustęp tego napisu: „...Tandem audita Kameneciae expugnatione, ne tantae cladi superesset, caritatae patriae vulneratus occubuit XVII. Kal. Jan 1672“.[2].
Nadmienić wypada, że pierwotnie, aż do końca XVIII wieku, przedstawiał się pomnik ten inaczej, aniżeli obecnie: mianowicie był wspanialszy znacznie. Po obu stronach pomnika, przy sarkofagu, stały marmurowe postacie półnagich jeńców »między rozrzuconym orężem w upokorzeniu osłaniających się rękoma«. To upokorzenie, którego wyrazem były ich obnażone postacie, nie mogło się podobać demokratom z czasów rewolucyi francuskiej, a że rewolucya ta, zdążając do cywilizacyjnych i humanitarnych celów, posługiwała się barbarzyńskimi środkami, więc zostawiła swe ślady i na tym pomniku, t. j. nie brakło wiele, a zrównanoby go z ziemią. Zrewolucyonizowana tłuszcza nie oszczędzała pamiątek przeszłości, cóż dopiero, jeśli to był grobowiec królewski! Stąd poszło, że »górnej kotary, podstawy, sarkofagu, w którym było złożone serce królewskie, już dzisiaj niema: ocalał tylko sam posąg Jana Kazimierza i tablica bronzowa z rzeźbami«. Kto chce wiedzieć, jak wyglądał pierwotny pomnik, niech zajrzy do dzieła Bouillard’a, opowiadającego historyę opactwa St. Germain des près, a gdzie na końcu, na tablicy 12, znajduje się rysunek pierwotnego grobowca[3].
Jak wiadomo, Jan Kazimierz, kiedy po abdykacyi osiadł w Paryżu, był honorowym przełożonym opactwa St. Germain des près. Tutaj się modlił, tutaj w kaplicy św. Placydy złożono serce królewskie, tutaj więc, gdy umarł, należał mu się pomnik.
Tutaj też, na intencyę króla, a kto wie, czy nie przez niego samego ufundowana, znajduje się po prawej stronie pomnika — kaplica św. Kazimierza. »W roku 1674, pisze p. Wiktor Czermak, pozostali domownicy królewscy złożyli się na fundacyę, w myśl której miano w kościele opactwa obchodzić uroczyście każdą rocznicę śmierci zmarłego, a prócz tego 16-go każdego miesiąca odprawiać mszę w kaplicy św. Kazimierza, ozdobionej ich kosztem. W kaplicy tej znajdował się obraz świętego Patrona, umieszczony w pośrodku ołtarza, dzieło gdańskiego malarza Szulca«[4]. Dziś zarówno z kaplicy tej, jak i z obrazu, nie pozostało ani śladu. Rewolucya przeszła po niej, jak koń tatarski. Kaplica, którą widzimy dziś, a która jest bardzo ładna, jest dziełem nowoczesnem, w stylu renesansowym. W miejsce obrazu św. Kazimierza znajduje się biała marmurowa figura św. Franciszka Ksawerego, kaplica zaś, pierwotnie św. Placydy, dziś przeszła pod szczególną opiekę św. Franciszka Ksawerego i św. Kazimierza, jak o tem wyraźnie głosi napis, umieszczony nad figurą:
et
S. Casimiro.
A serce królewskie? Choć Kurjerki nasze pisały niedawno, że znajduje się ono dotychczas na swem miejscu, to jednak Hamlet powiedziałby tu może: that is the question. Takie serce królewskie — a więc serce tyrana — było zbyt smakowitym kęskiem dla demokratycznych sankiulotów!
W pomnikowem dziele Bouillarda Histoire de l'abbay St. Germain de près, ogłoszonem w Paryżu, w r. 1724, znajduje się na tablicy 10-tej, w dziale rycin, pomieszczonym na końcu dzieła, »zachodni widok opactwa St. Germain des près takiego, jakiem było w roku 1640«. Wnosząc z tej ryciny, konstatuje się z przyjemnością, że w czasach, kiedy tu mieszkał Jan Kazimierz, było to miasteczko samo w sobie bardzo szacowne i starożytne, które otoczone murami, odgradzającymi je od reszty miasta, przedstawiało się nader wspaniale jako rezydencya królewska. Dokoła murów, stanowiących olbrzymi czworobok, a z po za których, oprócz romańskiej wieży kościoła, pamiętającej świtanie wieków średnich, wyglądały blaszane dachy zabudowań klasztornych, zjeżone wysokimi kominami, oraz wierzchołki odwiecznych drzew ogrodowych, biegły trzy ulice: św. Małgorzaty, św. Benedykta i ulica de Colombier; z czwartej strony ciągnęły się łąki, słynne Près aux Clercs. Stąd nazwa St. Germain des près.
Samo opactwo zostało założone w VI wieku. Kościół pamięta wiek XI. Główna nawa została wzniesiona między r. 1001 a 1011, jak tego dowodzą dokumenty, spożytkowane przez Bouillarda. W późniejszych czasach, t. j. przez ciąg wieków średnich, gmach uległ wielu zmianom: zaczęty w najpiękniejszym stylu romańskim, a zaczęty tak, że wytrzymywał porównanie z najwspanialszemi świątyniami Rawenny, kiedy się doczekał zupełnego wykończenia, uległ — w oknach zwłaszcza — dominującym wpływom gotycyzmu. »Opactwo miało swoją chlubną tradycyę: szczyciło się zaś najwięcej tem, że w liczbie dawniejszych posiadaczy mogło wymienić króla Hugona Kapeta, zmarłego w r. 996«[5].
Przetrwawszy burzę wielkiej rewolucyi francuskiej, dopiero za czasów drugiego Cesarstwa, kiedy baron Haussmann burzył stary Paryż, a wznosił nowy, poprzerzynany prostymi szerokimi bulwarami, opactwo znikło z powierzchni ziemi, jako odrębna dzielnica miasta; nawet niewielki cmentarzyk pod prawym murem kościelnym, w którym spoczywały kości dawnych zakonników, zniwelowano, a wykopane kości zakonników, powywlekane ze spróchniałych trumien, przewieziono do katakumb, gdzie, poukładane w rozety, do dziś dnia sterczą na ścianach tych śmiertelnych korytarzów, pomieszane z milionem kości innych Paryżan i Paryżanek. Okoliczne domy, które dawniej należały do opactwa, zwalono, bo podobało się panu baronowi Haussmannowi, ażeby tędy właśnie przechodził wspaniały bulwar St. Germain. Jakoż przechodzi...
Przy prawej ścianie kościoła, od strony bulwaru, jest niewielki ogródek, zacieniony pięknymi kasztanami, a ogrodzony wysokiemi sztachetami żelaznemi, za któremi wre gorączkowy ruch uliczny, ze stacyą omnibusów i dorożek, których długi rząd zawsze stoi wzdłuż trotuaru, z omnibusami i tramwajami, konnymi i parowymi, zajeżdżającymi jeden po drugim, z trąbkami woźniców, z dzwonkami konduktorów, znaczącymi ilość pasażerów, z tłumem ludzi, czekających — z biletami w ręku — na swój omnibus, z krzykiem uliczników, sprzedających dzienniki, z przytłumionym turkotem kół po drewnianym bruku.
Tymczasem w ogródku, za owemi żelaznemi sztachetami, w cieniu kasztanów, dokoła niewielkiego pomnika z bronzu, przypominającego zasługi wynalazcy i pierwszego wypalacza garnków kamiennych (szkoda, że tu nie stoi pomnik Jana Kazimierza!) bawią się dzieci, na ławkach odpoczywają zmęczeni przechodnie, siedzą niańki i guwernantki, jednem słowem, panuje atmosfera spokoju i jakiejś idyllicznej ciszy, a nawet mistyczna trochę, zważywszy, że z kościoła przez wspaniały renesansowy portal kamienny dolatują dźwięki organów. Tam, za sztachetami, za krzewami bzów okwitłych, skąpany w jarzących promieniach słońca, płynie wartki potok życia, panuje atmosfera gorączkowa, podniecona, nerwowa, wszystko tętni i drga, jak w młynie, wre wyczerpująca walka o byt, zaspakaja się głód i miłość; tu panuje spokój, w którym — na tle niebiańskiej muzyki organów — najgłośniej rozbrzmiewa śmiech bawiących się dzieci, pomięszany z świergotem ptactwa, ukrytego w liściastej gęstwie drzew. Poprzez zielone liście kasztanów, tworzących jakby ażurowe sklepienie nad głową, prześwieca ciepłe czerwcowe słońce, które, o ile dokucza na ulicy, o tyle tu, w tym przykościelnym ogródku, tworzy mnóstwo jasnych i ruchliwych plam świetlnych, migających na trawnikach, na ławkach, na piasku alei, na klombach kwiatów, na kartkach książki.
Jakim sposobem na kartkach książki? Bardzo prostym. Któregoś dnia, rano, wychodząc na miasto, z zamiarem, żeby całe przedpołudnie poświęcić grobowcowi w kościele St. Germain des près, zabrałem z sobą książkę p. Czermaka, z wyczerpującą monografią o O ostatnich latach Jana Kazimierza. Po obejrzeniu pomnika, po zrobieniu kilku notatek, rozejrzawszy się po całym kościele, którego romańskie wnętrze jest jednem z największych arcydzieł polychromii, i popatrzywszy na cudowną smugę promieni słonecznych, która padając skośnie, poprzez olbrzymie różnokolorowe okno prawej nawy — na przepyszną bizantyjską ornamentykę wielkiego ołtarza — czyniła wrażenie wyprostowanej tęczy, wyszedłem do ogródka, usiadłem na jednej z ławek, w cieniu rozłożystej akacyi, i mając przed sobą — kiedy podniosłem oczy — wspaniały renesansowy portal kościoła, nad którym niegdyś, na kamiennej tarczy widniały herby Polski, Litwy i Rusi (jeszcze dziś widać ich ślady), otworzyłem książkę (którą już zacząłem czytać na imperialu omnibusu, kiedym jechał w tę stronę), a czytając wyczerpujące opisanie Ostatnich lat Jana Kazimierza, doznałem złudzenia, że widzę króla, jak w czarnych szatach, z orderem złotego runa na piersiach, z wysoką laską w ręku, w szerokim kapeluszu na głowie, przechadza się po ogrodzie opactwa, jak rozmawia z zakonnikami, jak się modli w tym kościele, i wreszcie, jak romansuje z panią de l’Hôpital, która go pocieszała po nieuniknionem rozstaniu się z Denhofową.
Dziwny to był człowiek z tego króla! Kto wie zaś, czy tym historykiem, który go scharakteryzował najtrafniej, nie jest Juliusz Słowacki; wiadomo bowiem, że autor Balladyny aż dwa razy uczynił Jana Kazimierza bohaterem swych dramatów: raz w Mazepie, gdzie mu się każe zalecać do Wojewodziny, a raz w tragedyi, która podobno była jego arcydziełem, a która zatytułowana Jan Kazimierz, świadczyła, że w niej król uwikłany w romans z Radziejowską, miał być głównym bohaterem sztuki, osią całej akcyi. Niestety, dramat ten, znany tylko jednemu Reitzenheimowi, doszedł nas w takim stanie, jak arcydzieła rzeźby greckiej: w odłamach. Na szczęście pozostał Mazepa, a w nim cała druga połowa aktu pierwszego i początkowe sceny drugiego, są mistrzowskiem tłem dla niezrównanego portretu psychologicznego Jana Kazimierza. Takim był ten król, rozpustnik i bigot w jednej osobie: człowiek, który obok wszystkich ułomności Molierowskiego Tartuffe’a i Don Juana, miewał i takie chwile, gdzie, znużony panowaniem i... miłostkami, z najzupełniejszą szczerością i dobrą wiarą myślał o życiu zakonnem za kratą klasztorną... Dziwna postać: sympatyczna i niesympatyczna jednocześnie. Instynkt narodu, »który tak rzadko się myli«, uważa go za Hamleta polskiej historyi, a kiedy się patrzy na obrazy Matejki, na których jest wyobrażony Jan Kazimierz, rzeczywiście ma się wrażenie, że coś z Hamleta musiało być w tym ostatnim z Wazów. Jeżeli się nie wątpi, że Tartuffe musi być tchórzem, to Jan Kazimierz, tak bardzo pod wielu względami do niego podobny, był walecznym i odważnym. Hamlet daje dowody odwagi, kiedy walczy z Piratami, Jan Kazimierz miał swoją bitwę pod Beresteczkiem. Dlatego, mimo wszystko, ma się jakiś pociąg do tego króla: stąd popularność Szkiców Kubali, stąd niemała część uroku Ogniem i mieczem i Potopu Sienkiewicza; stąd pewien żal do p. Czermaka, który w swej książce o Janie Kazimierzu, przynoszącej tyle nowych i ważnych szczegółów, w tak przekonywający sposób rozwiewa tyle iluzyi. Czytając jego Ostatnie lata Jana Kazimierza, ma się wrażenie przykrego i bolesnego zawodu, albowiem na każdej kartce znajdują się tam niezbite dowody, że Jan Kazimierz historyczny, a więc prawdziwy, prawie nic nie ma wspólnego z tym, którego wymarzony obraz, podobny do Matejkowskiego, przedtem nosiliśmy w duszy. Np. abdykacya! Według legendy, była to najpoetyczniejsza chwila w życiu króla, chwila, w której się wzniósł aż do proroczej potęgi, w której przepowiedział wszystko, co nastąpiło później, a dla której wyobrażaliśmy go sobie, jakby otoczonego jakąś wieczną aureolą. Z aureoli tej, po przeczytaniu dokumentów, przytoczonych przez Czermaka, nie zostaje nic, prócz srogiego rozczarowania, bo jakże smutną jest historya tej abdykacyi!... Po abdykacyi zaś we Francyi! Tutaj, choć uchodził za opata, a więc był uważany za osobę duchowną, i choć dobiegał sześćdziesiątki, więcej nierównie, aniżeli o święceniach kapłańskich, których zdaje się nigdy nie przyjął, lub o kraju, do którego nie bardzo tęsknił, myślał o pani marszałkowej de l’Hôpital, niegdyś praczce z Grenoble[6], z którą podobno wszedł nawet w tajemne śluby, i o zaspokojeniu swoich niezliczonych wierzycieli, którzy mu nie dawali chwili spokoju. Mieszkał w opactwie, w otoczeniu zakonników, którym nie mógł się stawiać za przykład do naśladowania, po kościołach przesiadywał z upodobaniem, odwiedzał okoliczne klasztory, brał udział w procesyach, zaglądał do Karmelitów bosych, słuchał kazań, często się spowiadał i przystępował do komunii, a mimo to prowadził życie świeckie zupełnie, w którem rozpustne miłostki były najulubieńszą rozrywką, a kłopoty pieniężne i długi zatruwały to hulaszcze i wcale nie poważne życie exkróla, piastującego godność kardynalską.
Dom, w którym mieszkał, do dziś dnia istnieje przy ulicy Jacob Nr 9, a jest ciekawy przez to, że się zapomocą przejść podziemnych łączy z kościołem opactwa.
Byłem w tym domu, pytałem concierge’ki, czy nie wie nic o tem, że w tym domu mieszkał niegdyś le Roi de Pologne, ale już sam podziw starej francuski, w jaki ją wprawiło moje zapytanie, świadczy najwymowniej, że tradycya o koronowanym lokatorze tych murów, mieszkającym w nich od r. 1669 do 1672, już zaginęła dawno.
Że jednak nie zaginęła wśród naszej emigracyi, która po r. 1831, chroniąc się pod opiekuńcze skrzydła sędziwego jenerała Lafayetta, ściągnęła na bruk paryski, o tem między innemi świadczy następujący fakt, zapisany w książce Gadona Z życia Polaków we Francyi. »Zwyczajne tygodniowe sesye Towarzystwa literackiego gromadziły zwykle 15 do 25 obecnych. Zebrania tylko doroczne, 3 maja i 29 listopada, bywały znacznie liczniejsze i czasami ozdobione przytomnością dam (księżnej Anny Czartoryskiej, ks. Wirtemberskiej, Tytusowej Działyńskiej, Platerowej, Z Tańskich Hoffmanowej i innych); poprzedzało je nabożeństwo, odprawiane najczęściej w kościele Saint Germain de près, przy grobowcu Jana Kazimierza«. Nieopodal grobowca tego, w domu opactwa przy ulicy de l'Abbay, znajduje się — aż po dziś dzień — obszerna izba klasztorna, w której, jak wieść niosła, Jan Kazimierz bolał i dumał nad losem Ojczyzny. W izbie tej, »niegdyś będącej mieszkaniem królewskim«, odbył się w r. 1832 pamiętny — i skandaliczny — »obchód listopadowy«, na którym Słowacki wręczył Lafayettowi medal od Towarzystwa litewskiego, a który, zakończony ultra-demokratycznemi przemówieniami Semeneńki i Krępowieckiego, wywołał powszechne oburzenie wśród umiarkowańszych stronnictw wychodźctwa... »W przytomności Lafayette’a i innych (pisał w dzienniku swym Niemcewicz), Lelewel, Krępowiecki et consortes, zaburzyli rzecz całą szkalowaniami szlachty, wojska, panów, etc. tak, że Lafayette, zgorszony i zniechęcony, wyjść musiał. I takie głowy chcą reprezentować, chcą stanowić o losie narodu...«. Jeśli istotnie — jak powiada Feliks Wrotnowski w swem tacytowskiem Wspomnienia siedmiu lat pielgrzymstwa — »duch Jana Kazimierza zdawał się unosić nad tem zgromadzeniem«, to z pewnością, patrząc na smutny epilog tego obchodu, przypomniał sobie wieszcze słowa swego aktu abdykacyi z roku 1668, gdy, bolejąc nad niezgodą wewnętrzną, tak podkopującą byt Rzeczypospolitej, w takich proroczych słowach przepowiadał jej smutną przyszłość: »Obym był fałszywym prorokiem! ale to pewna, że (jeśli wszystko tak dalej pójdzie), Rzeczpospolita przyjdzie na rozszarpanie narodom obcym. I Moskwa i Ruś przy swego języka krajach opowiedzą się i Wielkie Księstwo Litewskie zagarną, Brandenburczykowi stać będzie otworem po granice Wielkopolska i o Prusy ze Szwedami się zgodzi albo się o nie orężem rozprawi. Dom rakuski... przy takiej szarpaninie od Krakowa sobie nie poskąpi zyskać. Bo każdy będzie wolał mieć część Polski dobytą orężem, niż całą dawnemi wolnościami przeciwko władcom zabezpieczoną«...
Oprócz kaplicy św. Kazimierza, przy której nieraz widziano rozpustnego wielbiciela wdzięków pani de l’Hôpital, zanoszącego modły do swego błogosławionego patrona, istnieje w Paryżu przy ulicy Chevaleret Nr 119, t. zw. Zakład świętego Kazimierza.
Zakład ten, założony w roku 1846, z inicyatywy księżnej Anny Adamowej Czartoryskiej i Teofili Mikułowskiej, jego pierwszej przełożonej, zwanej »świętą matką matek miłosierdzia«, jest domem przytułku dla starców-polaków, głównie weteranów, a zarazem ochronką i szkółką dla sierot i biednych dzieci polskich obojej płci.
Co się tyczy historyi tego »domu św. Kazimierza«, to da się ona streścić w kilku słowach. Początkowo znajdował się on przy ulicy d’Ivry, gdzie urządzony na szczupłe rozmiary, zaledwie pięciu sierotom dawał jaki taki przytułek. Wkrótce jednak, z inicyatywy i pod przewodnictwem hrabiny de la Redorte, zawiązał się komitet dam polskich i francuskich, który się tak energicznie zajął zbieraniem funduszów, że już w r. 1851 wynajęto obszerniejszy lokal przy ulicy Gentilly, a mieszkających w niem sierot było czterdzieści. W r. 1861, dzięki opiece ks. Witolda Czartoryskiego i hrabiny Grocholskiej, nabyto plac przy ul. Chevaleret Nr 119, gdzie następnie wzniesiono obecne gmachy. W r. 1866 zakład otrzymał piękną posesyę w Juvisy, składającą się z obszernego domu i pięknego ogrodu, a poprzednio będącej własnością hrabiny de Montessuy. W r. 1869 wreszcie, dekretem cesarza Napoleona III, datowanym d. 16 czerwca, zakład został uznany za instytucyę użyteczności publicznej, reconnue comme établissement d' utilite publique. W obecnej chwili — wcale nie pomyślnej pod względem funduszów — zakład daje pomieszczenie: 30 starcom, pomiędzy którymi jest jeszcze paru czwartaków; 3 staruszkom, 3 bardzo sędziwym siostrom miłosierdzia, w tej liczbie pierwszej przełożonej swojej, ur. w r. 1811; 48 dziewczętom, 18 chłopcom, przebywającym w Juvisy, 13 Siostrom Miłosierdzia św. Wincentego à Paulo, polkom, 2 kapelanom, polakom, 3 pomocnicom, 8 służącym. Głównymi opiekunami jest kilka rodzin arystokratycznych polskich i francuskich[7].
Kilka godzin, które jednego popołudnia spędziłem w obrębie murów domu świętego Kazimierza, należą bezwarunkowo do moich najprzyjemniejszych wspomnień paryskich.
Byłem, pamiętam, smutny tego dnia, a lubo słońce świeciło na niebie bez chmur, cały świat — choć to był Paryż — wydawał mi się takim, jakim jest tło Anhellego, zimnym, ciemnym, gdzie rosną ciernie zwątpienia, a powiędły kwiaty nadziei; gdzie pod świeżemi mogiłami zdają się pogrzebane marzenia, a ponuro i przeciągle świszcze lodowaty wicher rzeczywistości, strząsający ostatnie pożółkłe liście złudzeń.
W takiem usposobieniu, które bywa stokroć dokuczliwszem w Paryżu, bo się tu człowiek czuje bardziej, niż gdziekolwiekindziej osamotnionym i obcym, wsiadłem na statek parowy, który płynie aż do Charanton, i popłynąłem w stronę ulicy Chevaleret, znajdującej się w Paryżu jeszcze, ale tak daleko, że prawie za Paryżem. Po półgodzinnej żegludze, minąwszy szereg mostów, pod którymi statek przepływał, jak pociąg przez tunele, zatrzymałem się przed bramą zakładu św. Kazimierza, który z zewnątrz, od ulicy — zacisznej i bezludnej — robi jakieś klasztorne wrażenie: skromny dom dwupiętrowy, bez żadnych ozdób architektonicznych, z oszklonym obrazem św. Kazimierza, wmurowanym powyżej bramy. Brama zamknięta. Dzwonię. Otwiera mi Siostra Miłosierdzia, w białym płóciennym czepcu o szerokich skrzydłach, młoda, blada, o idealnym wyrazie twarzy, o dziwnie słodkich oczach, rzekłbyś pani Emilia z Sienkiewiczowskiej Rodziny Połanieckich, kiedy została Siostrą Miłosierdzia.
— Czego pan sobie życzy? — zapytała mię po francusku.
— Czy można zwiedzić zakład św. Kazimierza? — odrzekłem po polsku.
Po chwili znalazłem się w pokoju Matki przełożonej, Anieli Siwickiej, w niewielkim czyściutkim pokoiku o zakratowanych oknach, w którym z przyjemnością zobaczyłem na ścianach, obok kilku obrazów Świętych, Kazanie Skargi i Unię Matejki oraz Procesyę krakowską Lipińskiego. Obrazy te, oglądane w Paryżu, robią podwójne wrażenie: czuje się odrazu, że się oddycha innem powietrzem, że się jest na swoim gruncie... Po chwili weszła Matka Przełożona.... Najprzód, po pierwszych słowach powitania, wyraziła pewne zdziwienie z powodu mych odwiedzin, bo choć tylu Polaków przyjeżdża do Paryża, to jednak takich, którzyby się interesowali zakładem św. Kazimierza, bywa, niestety, bardzo nie wielu... »Czasami rok minie, a z przyjezdnych ziomków nie widzimy nikogo«. Z kolei wszczęła się dłuższa rozmowa o kraju, o Warszawie i Krakowie, poczem, oprowadzany przez Matkę Przełożoną, która była tyle łaskawa, że mi sama ofiarowała się służyć za cicerona, zwiedziłem wszystkie oddziały zakładu, począwszy od sal szkolnych i szwalni, a skończywszy na kuchni, ogrodzie i oficynie, którą zamieszkują staruszkowie. »Mieszkali tu do niedawna — mówiła Matka Przełożona — a wkońcu pomarli, ludzie bardzo znani i wybitni, bądź talentem, bądź rolą polityczną, jaką w swoim czasie odegrali na arenie wypadków krajowych. Do takich należał np. jenerał Wysocki i Jan Nepomucen Janowski, niegdyś profesor warszawskiego Uniwersytetu[8]. W tymże zakładzie, będącym przytułkiem tylu naszych rozbitków, spędził ostatnie lata swego żywota Tomasz Olizarowski, znany poeta. Tutaj również zakończyli dni swoje Cypryan Norwid i Leonard Retel. Pierwszy z nich był tak gorącym wielbicielem Ojca św. Piusa IX., że od skonu tegoż aż do śmierci nosił po nim żałobę«... Tak rozmawiając, wyszliśmy na dziedziniec. Tutaj, zarówno jak i w ogrodzie w głębi, korzystając z pięknej wrześniowej pogody, bawiły się dzieci (same dziewczynki od lat 3-ch do 14-tu) a wśród tej sierocej gromadki, która — jak mię poinformowano — mówi i myśli po francusku, ale czuje i modli się po polsku, przechadzały się Siostry Miłosierdzia, trzymające nadzór nad tą rozbawioną drużyną. Jednocześnie, w innej części ogrodu, w cieniu starych kasztanów, przechadzali się weterani-starcy, siwiuteńcy, pochyleni wiekiem, a każdy z nich, gdyby się rozgadał, z pewnością mógłby opowiedzieć mnóstwo »ciekawych historyi«. Tymczasem opowiadała mi o nich Matka Przełożona: o ich sympatycznych dziwactwach, o drobnych zatargach i plotkach, jakiemi sobie urozmaicają swe jednostajne życie, a które w nich odrazu dają poznać emigrantów, dawnych członków Towarzystwa demokratycznego i innych »klubów«. Każdy ma swego ćwieka: jeden jest polityk, libertyn i demokrata, namiętnie nienawidzący krakowskiego Czasu, choć go codzień czytuje od deski do deski; inny znów, hrabia L... jest heraldykiem, wiedzącym o wszystkich, kto ich rodzi, jakiego są herbu etc., przyczem arystokrata z krwi i kości, wierzy w nieomylność polityczną Czasu i Stańczyków, a ze swym najbliższym sąsiadem, owym demokratą właśnie, nie zna się, nie rozmawia, choć mieszkają obok siebie, przedzieleni tylko ścianą. Cóż kiedy ich dzieli przepaść przekonań... Niemniej ciekawym typem jest stary Kl..., matematyk, dawny Marymontczyk, ancien élève de l'Institut de l'Agriculture et des Foréts de Marymont. Staruszek to, któremu nie daje spać zagadka kwadratury koła! Swoją drogą jest przekonany, iż ją rozwiązał, a w jaki sposób, o tem naucza jego broszurka francuska, którą w roku zeszłym wydał własnym nakładem p. t.: Solution du problème de la quadrature du cercle. »Ten zaś, bez nogi, który tam utyka w bocznej alei, to stary żołnierz. Nogę stracił na
Węgrzech, pod Bemem. Ma order Virtuti militari, a żywi najwyższe lekceważenie dla tych ze swoich kolegów, którzy nigdy nie byli w ogniu... Na szczęście, prawie wszyscy, co z nim mieszkają w naszym zakładzie, próbowali wojaczki»... Z kolei, a wciąż oprowadzany przez Matkę Przełożoną, zwiedziłem kaplicę zakładu, bardzo ładną, zupełnie podobną do naszych kościółków wiejskich, z obrazem św. Anny w wielkim ołtarzu (na intencyę założycielki zakładu, księżnej Anny Czartoryskiej). Nie brak też i wielkiego obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Kiedyśmy wychodzili z kaplicy, usłyszalem donośny odgłos dzwonka. »Na co to dzwonią?« »To nasz dzwonek obiadowy. Już szósta«. Zanim się pożegnałem z Matką Przełożoną, przyjrzałem się jeszcze, jak cała drużyna dzieci, które aż do tej chwili bawiły się na dziedzińcu, posypała się w kierunku sali jadalnej, poczem wyszedłem na ulicę[9].
W godzinę potem byłem już na Wielkich Bulwarach, koło Opery, w samem sercu Paryża, wśród oszałamiającego turkotu i wrzawy ulicznej. Co za różnica pomiędzy tą atmosferą a tą, w której spędziłem część popołudnia! Ta, choć oszałamiająca, jak narkotyk, nie przyniosłaby tego okojenia, które mi dała tamta. Przed kilkoma godzinami, gdym jechał statkiem parowym, czułem jakąś zmorę moralną, która mi szarpała duszę, wszystko widziałem czarno, bom się na świat i siebie zapatrywał przez okopcony pryzmat chwilowego spleenu; a kiedym wracał, już byłem jakiś pokrzepiony na duchu, w tak pogodnym nastroju, że nie wiedziałem sam, co mi się stało..
- ↑ Roczniki polskie, t. II., str. 75.
- ↑ Ob. Bouillard. Hist. de l’abb., str. 266, cyt. u Czermaka, Z czasów Jana Kazimierza, str. 270.
- ↑ Zob. u Czermaka Op. cit. str. 271. Niedawno pisma warszawskie pomieściły w korespondencyach z Krakowa następującą wiadomość: »W Paryżu na żądanie p. Eliasza, przygotowującego dzieło o klejnotach polskich, robiono poszukiwania co do korony i berła Jana Kazimierza, darowanych przez niego skarbcowi opactwa St. Germain des Près, którego po abdykacyi był opatem i gdzie dotychczas spoczywa pod piękną płaskorzeźbioną płytą jego serce. Niestety, okazało się, że rzeczone insygnia królewskie zostały przetopione wraz ze wszystkimi klejnotami tego skarbca podczas rewolucyi francuskiej.
- ↑ Tamże, str. 270, na podstawie cyt. dzieła Bouillard’a. »Dnia 4 marca 1670 r. (Jan Kazimierz) obchodzi uroczyście swoje imieniny w opactwie, przyjmuje komunię św. i bierze udział w procesyi do obrazu św. Kazimierza, przywiezionego z Polski i umieszczonego w jednej z kaplic kościoła...« Czermak, l. cit., str. 230.
- ↑ Czermak, Op. cit., str. 224..
- ↑ O stosunku Jana Kazimierza z panią de l’Hôpital przytacza sporo interesujących szczegółów Dr. Wiktor Czermak w cyt. dziele. Była to dama trochę dwuznacznej sławy. Wyszła ze sfer najniższych (jak tyle kochanic Ludwików XIV i XV). Jako Marya Mignot, praczka z Grenoble, zawdzięczając swej niepospolitej piękności, tak się spodobała jakiemuś radcy parlamentu z Delfinatu, że się z nią ożenił. Ożenił się i umarł wkrótce, a powabna wdówka, uspokoiwszy się po stracie swego pierwszego małżonka, po którym z pewnością nie rozpaczała bardzo, w krótkim czasie została — marszałkową Francyi, bo i pan marszałek de l'Hôpital tak się zakochał w pięknej wdówce, że nie bacząc na jej niskie pochodzenie, ożenił się z nią. Ale i ten drugi mąż niedługo cieszył się swoim szczęściem, a raczej cieszył się niem tak bardzo, że z radości umarł w roku 1660, pani marszałkowa zaś, choć wdowa po dwóch mężach, była tak piękną jeszcze, że jako kobieta trzydziestokilkoletnia potrafiła w sobie rozkochać niemłodego już Jana Kazimierza, który ledwo przyjechał do Paryża, zaraz uległ czarowi pięknej marszałkowej, a uległ tak dalece, iż zdaje się nie ulegać wątpliwości, że się z nią ożenił.
Ale myliłby się, ktoby przypuszczał, że sędziwy król był wrażliwy tylko na wdzięki pani de l’Hôpital. »Panna de Vaudy należy także do jego przyjaciółek (pisała o nim pani de Sc... d. 14 września 1672 do hr. de Bussy). Jeżeli powiedział panu, że nie myśli o księżnej Palatynowej, nic to nie znaczy...« Z innego listu tejże pani de Sc... okazuje się nadto, że król »nie pogardzał towarzystwem dam, które mu podobno względów nie sczczędziły, zakochane w jego — kosztownościach«. »Król polski (pisze pani de Sc...) interesuje tu żywo nasze damy. Ma kosztowności, które dla nich wszystkich są ponętą, i chociaż nie młody, ani piękny, ani nawet bardzo dowcipny, jest przecie wielce poszukiwanym, bo od czasu pańskiego wyjazdu kobiety jeszcze mniej, niż dawniej, mają skrupułów, gdy chodzi o zrobienie pierwszych kroków ku koronom«. - ↑ Roczniki Tow. Hist. Lit. w Paryżu, t. I—VI. (Zakłady polskie na wychodźctwie. Dom św. Kazimierza). Polska w Paryżu, str. 37, 38. (Paryż, 1889). Zakład św. Kazimierza w Paryżu. Odezwa do Szanownych Rodaków z d. 15 czerwca 1896 r. Oeuvre de Saint Casimir. Statuts.
- ↑ Wykładał historyę powszechną. W roku 1830 wydał w Warszawie Wstęp do historyi powszechnej, wykazujący głęboką naukę i śmiałość poglądów młodego podówczas profesora. »W walce o zasady (pisze o nim Edward Siwiński), która tak roznamiętniała emigracyę w pierwszych kilkunastu latach jego pobytu we Francyi, żywy brał udział (jako skrajny radykał i demokrata) i piórem, pełnem ognia i siły, demokratycznego sztandaru do schyłku żywota wytrwale bronił. Garść wspomnień w Gazecie Warszawskiej z r. 1897.
- ↑ Dnia 8 maja 1896 r. obchodzono 50-tą rocznicę założenia zakładu św. Kazimierza. Na dzień ten napisała pani Seweryna Duchińska ładny wiersz okolicznościowy.