Przejdź do zawartości

Golem/Strach

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustav Meyrink
Tytuł Golem
Wydawca Księgarnia F. Hoesicka
Data wyd. 1919
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Lange
Tytuł orygin. Der Golem
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


STRACH.

Długo w noc niespokojnie krążyłem po pokoju i w mózgu trawiłem różne myśli, jak to ja mógłbym jej dopomóc.
Nieraz byłem już blizki postanowienia aby zejść nadół do Szemajaha Hillela, opowiedzieć mu co mi powierzono i prosić go o radę. Ale za każdym razem odrzuciłem precz tą decyzję.
Stał on w duchu przedemną tak wysoko, że mi świętokradztwem się zdawało zaprzątać go rzeczami, które dotyczą życia zewnętrznego; poczem znów przyszły chwile, gdy mnie opadły palące wątpliwości, czy ja rzeczywiście przeżyłem wszystko, co trwało jeno krótki czas a jednak zdało się przybladłem — w porównaniu z huraganowym potokiem przeżyć dnia ubiegłego.
Czym nie śnił? Czyż ja, człowiek, któremu się zdarzyła rzecz niesłychana, że zapomniał swej przeszłości — czyż ja na jedną chwilę mogłem uznać za pewność — to, ku czemu jako jedyny świadek wspomnienie moje wyciągało rękę? —
Oko moje padło na świecę Hillela; wciąż leżała na krześle. Dzięki Bogu przynajmiej jedna rzecz jest pewną: byłem z nim w osobistem zetknięciu.
Czyż nie powinienem bez namysłu lecieć do niego, za kolana go obłapić i jak człowiek człowiekowi żale mu swe wypowiedzieć, że jakiś niewymowny ból pożerał moje serce.
Już ręką trzymałem za klamkę, ale znów ją cofnąłem. Domyślam się, coby z tego wynikło. Hillel łagodnie przeciągnąłby spojrzeniem moje oczy i — — — Nie, nie! tylko tego nie chcę. Nie miałem prawa szukać ulgi. Ona zaufała mnie i mojej pomocy, a gdyby nawet niebezpieczeństwo, w jakiem się czuła, chwilami nawet zdawać się mogło drobne i nikłe — to jednak ona je odczuwała napewno jako olbrzymie.
Hillela prosić o radę — miałem czas jutro; zmuszałem się myśleć chłodno i trzeźwo.
Teraz — w połowie nocy go niepokoić — nie, to rzecz niewłaściwa. Tylko obłąkany tak by postąpił.
Chciałem zapalić lampę; ale dałem pokój.
Światło księżyca z zaśnieżonych dachów spływało do mej izby i dawało mi więcej jasności niż potrzebowałem. Lękałem się, że noc mogłaby mi się wydać dłuższą, gdybym zapalił lampę.
Tyle beznadziejności było w moich myślach, że nie palę rzekomo lampy dla tego tylko, aby doczekać się świtu! Ale lekka trwoga szeptała mi, że ranek tym sposobem cofa się w dal niepochwytną.
Zbliżyłem się do okna; jak widmowy, w powietrzu bujający cmentarz unosiły się bezładnie rozmieszczone szeregi szczytów kamienicznych tam w górze: niby głazy mogilne z zatartą cyfrą lat, zawisły te „siedziby“, w których gryzły się rojowiska piekieł i ścieżek pokolenia żywych.
Długo tak stałem i spoglądałem w górę, aż w końcu miękko, zupełnie miękko zacząłem się dziwić, dlaczego się nie przerażam, gdy odgłos powstrzymywanych kroków przenika do mego ucha wyraźnie poprzez ściany.
Nasłuchuję: niema wątpliwości, znów jakiś człowiek tam stąpa. Krótkie skrzypienie desek zdradza, gdzie jego trzewik, zwlekając, dotknie podłogi.
Odrazu wróciłem do przytomności. Poprostu znalazłem siebie, tak się wszystko zjednoczyło we mnie pod naciskiem woli nasłuchiwania. Każde wrażenie czasu zlewało się w teraźniejszość.
Jeszcze gwałtowne trzeszczenie, które się przeraziło samo siebie i gwałtownie się przerwało.
Nieruchomy stałem, przycisnąwszy ucho do ściany, z groźnem uczuciem w gardle, że wewnątrz tam ktoś stoi, właśnie tak jak ja i czyni to samo.
Nasłuchuję a nasłuchuję:
Nic!
Pracownia w sąsiedztwie wydawała się jak zamarła.
W najgłębszej ciszy — na palcach nóg zakradłem się na krzesło przy mojem łóżku, wziąłem świecę Hillela i zapaliłem.
Wtedy przekonałem się: żelazne drzwi spichrzowe na zewnątrz na ganku, prowadzące do pracowni Saviolego, można było otworzyć tylko z wewnątrz. — — —
Na chybi — trafi pochwyciłem kawał hakowatego drutu, który leżał śród moich narzędzi do rytowania. Takie zamki łatwo się otwierają.

I co by się potem stać mogło?
Mógł to być jak przypuszczam tylko Aron Wassertrum, który w pobliżu szpiegował, — zapewne szperał w szafkach, aby dostać w ręce nową broń i dowody.
Czy to mi na co się przyda, gdy tam wejdę?
Nie namyślałem się długo: trzeba działać a nie namyślać się. Aby się tylko skończyło to straszne oczekiwanie jutra!
I stałem już koło żelaznych drzwi na podłodze, nacisnąłem je, wyciągnąłem hak z zamku i nadsłuchiwałem. Rzeczywiście: wewnątrz w pracowni szmer, jak gdyby ktoś wysuwał szufladę.
W następnej chwili rygiel odskoczył.
Mogłem obejrzyć pokój, chociaż było prawie ciemno, i świeca tylko mnie oślepiała; ujrzałem jak ktoś w długiem czarnem palcie, nagle odskoczył przerażony, od biurka, — wahając się przez sekundę dokąd uciekać, — wykonał ruch, jakby chciał się na mnie rzucić, zerwał po chwili kapelusz z głowy i szczelnie zakrył nim twarz.
„Czego pan tutaj szuka?“ chciałem krzyczeć, lecz człowiek ten uprzedził mnie: „Pernat! to pan? Na Miłość Boską! Zgaś pan światło:“ Głos wydawał mi się znajomy, lecz w żadnym wypadku nie należał do kramarza Wassertruma.
Automatycznie zdmuchnąłem świecę. W pokoju był półmrok — słabo rozświetlony tylko błyszczącą parą, wciskającą się przez zagłębienia okienne, i musiałem oczy dobrze wytężyć, zanim udało mi się w wynędzniałej, przelęknionej twarzy, która wynurzyła się nagle ponad paltem, poznać rysy studenta Charouska.
„Mnich!“ ciśnęło mi się na usta i poznałem odrazu wizję, którą widziałem wczoraj w katedrze.
Charousek! To był człowiek, z którym miałem rozmawiać! Słyszałem znowu jego słowa, które wypowiadał wtedy podczas deszczu w bramie: „Aron Wassertrum przekonał się, że można kłuć po przez mury zatrutą niewidzialną igłą.
Właśnie w dniu, w którym chciał ująć za kark d-ra Saviolego.
Czyżbym miał w Charousku wspólnika? Czy on wiedział, co się teraz stało? Jego obecność tutaj o tak niezwykłej porze prawie stwierdzała to, lecz lękałem się wprost go o zapytać. Pośpieszył do okna i z za firanki śledził ulicę.
Zrozumiałem: obawiał się, czy Wassertrum nie spostrzegł światła mojej świecy. „Pan myśli zapewne, że jestem złodziejem, który nocą grabi po cudzych mieszkaniach, mistrzu Pernacie?“, zaczął po długiem milczeniu, niepewnym głosem, — „lecz przysięgam panu — —“.
Przerwałem mu natychmiast mowę i uspokoiłem go szczerze. I aby mu okazać, że o nim nic złego nie myślę, lecz uważam go raczej za wspólnika, opowiedziałem mu z małemi opuszczeniami to, co uważałem za konieczne, i co miało związek z pracownią. Dodałem nadto: „Obawiam się, że pewna blizka mi kobieta jest w niebezpieczeństwie, i w nieprzewidziany sposób może stać się ofiarą złych zamiarów tandeciarza“. Po uprzejmym sposobie, w jaki się przysłuchiwał, nie przerywając pytaniami, domyśliłem się, że jeżeli nie szczegóły, to przynajmniej ogólna treść sprawy jest mu znaną. „Zgoda“ powiedział, gdy skończyłem.
„Nie myliłem się jednakże! Łotr chce schwycić Saviolego za gardło, ale widocznie ma jeszcze przy sobie za mało materjału. Gdyby nie to, pocóż by on się tutaj kręcił!
„A mianowicie szedłem wczoraj — powiedzmy: przypadkowo, przez Koguci zaułek“ objaśnił spostrzegłszy moją pytającą minę, — „wtem wpadło mi w oczy, że Wassertrum z początku długo zapewne niezdecydowany — wałęsał się wciąż przed bramą, lecz potem, gdy się przekonał że nikt go nie śledzi, skręcił szybko do domu. Szedłem wciąż za nim, udawałem jak gdybym go chciał odwiedzić, to znaczy, zapukałem do niego i zaskoczyłem go właśnie, gdy wewnątrz majstrował kluczem przy żelaznych drzwiach w podłodze.
„Naturalnie zaniechał tego natychmiast, gdy tylko wszedłem, i także upozorował, że stuka do pana. Zdaje się, że właśnie pana w domu nie było, gdyż nikt nie otwierał.
„Skoro potem ostrożnie wypytywałem w żydowskiej dzielnicy, dowiedziałem się, że ktoś — podług opisu mógł to być tylko dr. Savioli — zajmuje tutaj potajemnie uboczne mieszkanie. Lecz ponieważ dr. Savioli leży często chory, reszty domyśliłem się sam. „Widzi Pan: wyłowiłem to z szuflad, aby uprzedzić Wassertruma w każdym wypadku“ — zakończył Chorousek i wskazał paczkę listów, leżącą na biurku — „to wszystkie papiery, jakie mogłem znaleźć. Przypuszczam, że nic więcej nie zostało. Tak dobrze mi to szło w ciemności, że wypróżniłem przynajmniej wszystkie skrzynie i szafy“.
W ciągu tego opowiadania przyglądałem się bacznie pokojowi i mimowoli wzrok mój zatrzymał się na skrytych drzwiach w podłodze. Zamyśliłem się przytem, gdyż Zwak mi kiedyś opowiadał, że do pracowni prowadzi z dołu jakieś skryte wyjście. Była to czworokątna płyta z kółkiem do podnoszenia. „Gdzie mamy schować te listy? — rozpoczął znowu Charousek. Pan, panie Pernat, i ja jesteśmy jedyni w całym Ghetto, którzy bez złej myśli uprzedzamy działanie Wassertruma, — dlaczego właśnie ja, to ma swoje specjalnie znaczenie“. (Widziałem, jak jego rysy wykrzywiły się w dzikiej nienawiści, gdy rozgryzał to ostatnie zdanie —) „A pana on uważa za —“ Charousek stłumił ostatnie słowo „warjata“ prędkim sztucznym kaszlem, lecz domyśliłem się, co chciał powiedzieć. Nie sprawiło mi to przykrości: Uczucie, że mogę „jej“ pomódz, wywołało we mnie taką radość, że wszystką wrażliwość moją zatarła. —
W końcu zrobiliśmy postanowienie, ukryć paczkę u mnie i poszliśmy do mego pokoju.

Charousek wyszedł już dawno, lecz ja wciąż nie mogłem się zdecydować iść do łóżka. Jakieś wewnętrzne niezadowolenie gryzło mnie i powstrzymywało od tego, czułem, że miałem jeszcze coś do wykonania; Ale co? co?
Nakreślić plan dla studenta, co czynić potem? Było to niepodobieństwem. Tak czy owak, Charousek nie schodzi z oczu tandeciarza, to nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Wzdrygnąłem się, pomyślawszy o nienawiści przezierającej ze słów Charouska. Cóż mu uczynić mógł Wassertrum?
Dziwny niepokój wewnętrzny wzrastał we mnie i doprowadzał mnie do rozpaczy. Było to coś niewidzialnego, coś grobowego, lecz nie rozumiałem co to jest. Czułem się jak szkapa, którą tresują, która czuje szarpniecie wędzidła, lecz nie wie, jaką sztukę ma wykonać, nierozumiejąc woli swego pana. Może zejść na dół do Szemajaha Hillela? Każda fibra mówiła mi: nie! Wizja mnicha w katedrze, z którego ramion wynurzała się wczoraj głowa Charouska, jako odpowiedź na niemą prośbę o radę, dała mi wskazówkę aby nie lekceważyć bezwzględnie przeczuć utajonych. Tajemnicze siły kiełkowały we mnie od dłuższego czasu, było to pewne: okazały się one zbyt potężne, jeżeli tylko sprobowałem się im oprzeć. Pojąłem, że wyczuwać można litery nie tylko oczyma, czytając je w książce; — wywołać w sobie samym tłomacza, który by objaśniał co bez słów szepczą instynkty: — że to jest właśnie klucz porozumienia ze swą duszą za pomocą przejrzystej mowy nadcielesnej. „Macie oczy, a nie widzicie; macie uszy, nie słyszycie“ — wpadł mi do głowy, niby wyjaśnienie, wyjątek z Pisma.
„Klucz, klucz, klucz,“ zauważyłem nagle, że wargi moje powtarzają to mechanicznie, podczas gdy duch igraszkę sobie robił we mnie z temi szczególnemi pojęciami. „Klucz, klucz — —?“
Wzrok mój padł na zgięty drut trzymany w ręce, który mi służył do otwierania drzwi od śpichrza i ogarnęła mnie niezwalczona ciekawość, dokąd mogły prowadzić czworokątne ukryte drzwi pracowni. — Nie namyślając się, wszedłem jeszcze raz do pracowni Saviolego i ciągnąłem kółko od drzwi tak długo, aż wkońcu udało mi się płytę podnieść.
Z początku nic, tylko ciemność. Zszedłem na dół. Chwilę dotykałem rękami wzdłuż ściany, lecz nie można było się domyśleć, kiedy to się skończy. Framugi wilgotne od pleśni i próchna, zakręty; rogi i kąty, — spadziste przejścia na lewo i na prawo, resztki starych drzwi drewnianych, rozgałęzienia dróg i potem znów stopnie, stopnie w górę i na dół. Wszędzie mdły, duszący zapach, pleśniowego grzyba i wilgotnej ziemi. I nigdzie ani promyka światła. — Gdybym choć zabrał ze sobą świecę Hillela! W końcu płaska równa droga. Ze skrzypienia pod nogami doszedłem do wniosku, że stąpam po suchym piasku. Mogło to być jedno z tych niezliczonych przejść, które bezcelowo pod Ghettem prowadziły do rzeki. Nie zdziwiłem się: pół miasta stoi od niepamiętnych czasów na takich podziemnych przejściach, a mieszkańcy Pragi mieli widać niejeden ważny powód, aby unikać światła dziennego. Brak jakiegokolwiek szmeru nad głową mówił mi, że znajduję się wciąż w okolicach dzielnicy żydowskiej, która w nocy jest jakby wymarłą — chociaż wędrowałem już tak zda się całą wieczność. Ożywione ulice i place zdradzały by się nademną odległym turkotem wozów. Przez sekundę ogarnęła mnie trwoga: co będzie, gdy zabłądzę?! Wpadnę w dół, poranię się, złamię nogę i nie będę mógł isć dalej? Co się wtedy stanie z jej listami w moim pokoju? Musiałyby niezawodnie wpaść w ręce Wassertruma. Myśl o Szemajahu Hillelu, z którym niejasno łączyłem pojęcie pomocnika i kierownika uspokoiła mnie mimowoli. Ostrożnie szedłem coraz wolniej, badawczym krokiem i trzymałem ręce w górę, aby nie uderzyć się niespodzianie w głowę, gdyż korytarz robił się coraz niższy. Od czasu do czasu coraz częściej uderzałem ręką w sufit, aż w końcu kamienie tak znacznie wystawały, że aby przejść, musiałem się pochylać! Nagle podniósłszy rękę natrafiłem na pustą przestrzeń. Stanąłem i zdrętwiałem. Zdawało mi się, że z sufitu pada słaby, zaledwie dostrzegalny promień światła. Czyżby dochodził dotąd szyb z jakiejś piwnicy?
Udałem się w tym kierunku, obmacywałem obojgiem rąk dokoła siebie: na wysokości głowy otwór był czworokątny i obmurowany. Powoli mogłem rozróżnić w nim, jako zamknięcie, ciemne zarysy poziomego krzyża, a w końcu udało mi się pochwycić za jego ramiona, podciągnąć się w górę i przecisnąć się przez jego szczyty. Stanąłem teraz na krzyżu i zaczęłem się orjentować. Widocznie kończyły się tu resztki żelaznych krętych „schodów, o ile mnie czucie moich palców nie myliło. Długo, bardzo długo musiałem szukać, zanim znalazłem drugi stopień, poczem wdrapywałem się dalej. Wszystkiego było ośm stopni. Każdy z nich prawie na wysokość człowieka nad poprzednim. Dziwne schody kończyły się pewnego rodzaju poziomą płaszczyzną, co migotała od regularnych, krzyżujących się linii świetlnych, które zauważyłem jeszcze na dole w korytarzu. Schyliłem się, jak tylko mogłem najbardziej, aby módz z trochę większej odległości lepiej odróżnić, jak idą te linje i spostrzegłem ku memu zdziwieniu, że tworzą one tutaj kształt prawidłowego sześciokąta, jak to ma miejsce na Synagogach.
Co by to mogło być? Nagle odgadłem. Były to drzwi spuszczane dające światłu przejście przez szpary! Drzwi spuszczane z drzewa w kształcie gwiazdy. Oparłem się plecami o płytę, nacisnąłem ją, a w chwili następnej stanąłem w pokoju, pełnym rażącego światła. Był on bardzo mały, zupełnie pusty z wyjątkiem kąta, gdzie leżały liczne gałgany; i miał tylko jedno jedyne silnie zakratowane okno. Drzwi, ani wejścia z wyjątkiem tego, z którego właśnie korzystałem, nie mogłem znaleść, pomimo, że obszukiwałem mury bardzo dokładnie. Kraty w oknie były za gęste, abym mógł między niemi przecisnąć głowę; tyle tylko zobaczyłem: pokój znajdował się mniej więcej na wysokości trzeciego piętra, gdyż domy naprzeciwko miały tylko dwa piętra i były znacznie niższe. Jeden brzeg ulicy na dole był mało widzialny, lecz wskutek oślepiających promieni księżyca, który świecił mi prosto w oczy, był pogrążony w głębokim cieniu, co mi ułatwiło rozróżnianieszczegółów. Ulica musiała napewno należeć do dzielnicy żydowskiej, gdyż wszystkie okna były zamurowane, a tylko w Ghetto zwracały się tak dziwnie ku sobie. Napróżno z trudem starałem się poznać, co to może być za dziwny budynek, w którym się znajdowałem. Może to jest opuszczona boczna wieżyczka greckiego kościoła? A może należy do starej synagogi? Otoczenie nie zgadzało się z temi domysłami. Znowu rozejrzałem się po pokoju: nic, coby mi mogło objaśnić. Ściany i sufit były gołe, wapno wzdłuż opadło, a dziury od gwoździ i same gwoździe zdradzały, że pokój był kiedyś zamieszkany.
Podłoga była pokryta kurzem na wysokość stopy, jak gdyby od dziesiątków lat żadna żywa istota nie stąpała po niej. Brzydziłem się przeszukiwać kąt ze śmieciami; były one w cieniu i nie mogłem rozróżnić, co by one zawierały. Zewnętrznie wyglądało to, jak zwinięty kłębek łachmanów albo była to może para starych ręcznych tobołków? Wcisnąłem tam nogę i udało mi się obcasem wyciągnąć jakiś kawałek na światło, które rozlewał po pokoju księżyc. Wyglądało to jak szeroka ciemna wolno rozwijająca się wstążka.
Punkt błyszczący, jak oko!
Może guzik metalowy?
Powoli zacząłem pojmować: stary rękaw dziwnego niemodnego kroju zwieszał się z tłomoka.
I mała biała szkatułka czy coś podobnego, co leżało pod tą płachtą, znalazło się koło mojej nogi i rozsypało się na mnóstwo drobnych ułamków.
Kopnąłem je lekko: jakiś karton błysnął w promieniach księżyca. Obraz? Nachyliłem się: Pagad?[1][2]
To co mi się wydawało białą szkatułką, było talją kart do taroka. Podniosłem ją. Czy mogło być coś śmieszniejszego talja: kart — tutaj — w tym tajemniczym miejscu?
Dziwne, że zmuszałem się do śmiechu. Lekkie uczucie zgrozy zakradło się we mnie.
Szukałem jakiegoś banalnego wyjaśnienia, w jaki sposób te karty mogły się tutaj dostać i zarazem mechanicznie liczyłem talję. Była pełna: 78 sztuk. Ale już w czasie liczenia zauważyłem coś szczególnego; karty były jak z lodu.
Wiało z nich zimno paraliżujące i gdy trzymałem zamkniętą paczkę w ręku, nie mogłem jej już wypuścić: tak zdrętwiały mi palce. Znów chwyciłem się za trzeźwe wyjaśnienie:
Oto przyczyny: moje lekkie ubranie, długą wędrówką bez płaszcza i kapelusza w podziemnych przejściach, groźna noc zimowa, kamienne ściany, straszny mróz, który wraz z księżycowem światłem przedostawał się przez okno: dosyć dziwne, że dopiero teraz zacząłem marznąć!
Podniecenie w jakim się znajdowałem cały czas, nie dawało mi tego odczuć! Dreszcze, jeden po drugim przechodziły mi po skórze. Stopniowo wciskały się głębiej w moje ciało, coraz głębiej. Czułem, że mój szkielet lodowacieje i każda pojedyncza kość wydawała się, jak sztaba żelazna, do której przymarzło mi ciało. Nie pomagało bieganie dokoła, stukanie nogami, ani uderzenie rękami. Ścisnąłem zęby, żeby nie słyszeć ich szczękania. To śmierć kładzie ci zimne swe dłonie na ramiona — powiedziałem sobie. Broniłem się, jak szalony od zmarznięcia przeciwko odurzającemu snowi, który skrycie się zbliżał, aby mnie okryć swym płaszczem.
Listy w moim pokoju, — jej listy! wołało coś we mnie; znajdą je, jeśli ja umrę tutaj. A ona liczy, na mnie!
Jej ratunek spoczywa w moich rękach —
Na pomoc, na pomoc, na pomoc! — I przez okienne kraty krzyknąłem w pustą ulicę, aż echo odpowiedziało: na pomoc, na pomoc, na pomoc!
Rzuciłem się na podłogę i znów skoczyłem na nogi. Ja nie mogę umrzeć, nie mogę! Dla niej, tylko dla niej! Nawet, gdybym musiał wykrzesać iskry z mych kości, aby się ogrzać. Nagle wzrok mój padł na łachmany w kącie rzuciłem się na nie i wciągnołem je trzęsącemi rękami na swoje ubranie. Była to odzież zniszczona z grubego ciemnego, sukna o staromodnym dziwnym kroju.
Wydzielał się z niej zapach pleśni. Potem przykucnąłem w przeciwległym kącie i czułem, że skóra moja powoli się rozgrzewa. Tylko uczucie osobliwego, lodowatego szkieletu we mnie, trwało dalej. Siedziałem nieruchomo, a oczy moje wędrowały dokoła: karta, którą najpierw zobaczyłem Pagad, — wciąż jeszcze leżała pośrodku pokoju, w promieniu światła. Musiałem nieruchomo wlepić w nią oczy. Wydawała się, o ile mogłem odróżnić z oddalenia, namalowaną wodnemi farbami, niezręczną dziecięcą ręką, i przedstawiała hebrajską literę Alef w postaci człowieka odzianego po staro-frankońsku, z krótko ostrzyżoną na szpic brodą, z lewą ręką podniesioną, gdy druga była w dół opuszczona.
Czy twarz tego człowieka nie ma dziwnego podobieństwa z moją? — zaświtało mi podejrzenie. Broda — wcale to nieodpowiednie dla Pagada, — — podpełzłem do karty i rzuciłem ją w kąt do reszty gratów, żeby oswobodzić znużony wzrok.
Teraz, tam leżała i błyszczała — biało-szara niejasna plama — z ciemności.
Siłą zmusiłem się do myślenia, co mam aby znów wrócić do swego mieszkania! Czekać rana! Zawołać z okna na przechodzących, żeby mi za pomocą drabiny dostarczyli świecy albo latarni. Miałem przygnębiającą pewność, że nigdy mi się nie uda znaleść bez światła nieskończonych, wciąż krzyżujących się labiryntów podziemnych. Okno leży za wysoko: to może ktoś by mi z dachu sznur — —?
Boże Wielki! jak błyskawica mi zajaśniało — teraz wiedziałem, gdzie jestem: to pokój bez wejścia, z jednem tylko zakratowanem oknem — starożytny dom na Staroszkolnej ulicy, od którego każdy stroni! już raz przed wielu laty spuścił się człowiek na sznurze z dachu, żeby spojrzeć w okno i sznur się zerwał — Tak byłem w domu, w którym za każdym razem znikał upiorny Golem.
Głęboka zgroza, przeciwko której daremnie się broniłem, której nie mogłem zmódz wpomnieniem o listach, paraliżowała każdą dalszą myśl, i serce zaczęło odczuwać kurcz. Spiesznie powiedziałem sobie zdrętwiałemi wargami, że to tylko wiatr, co zawiał z kąta tak lodowato — mówiłem to sobie wciąż prędzej, a prędzej przyczem oddech mój poprostu świszczał. Nie to nie pomogło: tam z tamtej strony biaława palma — karta napęczniała do rozmiarów wydętej bryły, sunęła brzegiem światła księżycowego i podpełzła napowrót w ciemność. Kapiące szmery nawpół urojone, nawpół rzeczywiste — w pokoju i wokoło mnie i jeszcze gdzieś — głęboko w mojem sercu, i znowuż w środku pokoju dźwiękły, jak kiedy padnie cyrkiel i ostrzem utkwi w drewnianej desce.
Wciąż: biaława plama, — — — biaława plama — —! To nędzna karta głupia niedorzeczna karta do gry, krzyczałem w myśli — — — daremnie — teraz jednak — bądź co bądź — przybrał postać — Pagad — teraz przykucnął w rogu i spogląda na mnie moją własną twarzą!

Godziny za godzinami siedziałem w kucki nieruchomo — tam w moim kącie, zamarznięty szkielet w cudzych spleśniałych sukniach! I on po tamtej stronie: ja sam! Niemy i nieruchomy.
Tak spoglądaliśmy sobie w oczy — jeden straszne zwierciadlane odbicie drugiego. — — — —
Czy on też widzi, jak promienie księżyca ślimaczo — leniwie czołgają się po podłodze, niby wskazówki niewidzialnego zegara w nieskończoności, wpełzają na ściany i stają się coraz płowsze — płowsze?
Zaczarowałem go mocno swoim wzrokiem i nic mu nie pomogło, że chciał się rozwiać w zorzy porannej, która mu przyszła z pomocą — przez okno.

Trzymałem go mocno. Krok za krokiem walczyłem z nim o swe życie — o życie które jest mojem, bo już nie należy do mnie. — — — — I gdy on coraz bardziej malał i przy szarym świcie ukrywał się i chował w swoją kartę: wstałem, poszedłem naprzeciw niemu i włożyłem go do kieszeni — tego Pagada!

Ulica była wciąż pusta i bezludna. Przeszukałem kąt pokoju, który teraz był oświetlany mdłem światłem poranka: tu skarupy, tam zardzewiała patelnia, spróchniałe strzępy, szyjka od butelki. Martwe przedmioty, a jednak tak dziwnie znane. I także mury, gdy się uwydatniły ich rysy i szczeliny — gdzie ja je widziałem? Wziąłem do ręki talię kart, przeszło mi przez myśl, czy nie ja sam je kiedyś malowałem? Będąc dzieckiem?
Przed dawnymi, dawnymi czasy?
Była to starodawna gra w taroka z hebrajskimi znakami — — Numer 12 musi być wisielec — przeszło mi przez myśl prawie, jak wspomnienie. —
Z głową pochyloną w bok? Ręce na plecach?
Przerzuciłem karty: tak to był on!
Potem znów jako pół sen, pół rzeczywistość, wynurzył się przedemną obraz: szczerniały dom szkolny pochylony, zapadający się, mroczna kuźnia czarownic, lewe skrzydło domu podniesione, prawe zrośnięte z przybudówką. —
— — — Nas jest dużo: wyrostki — chłopcy — gdzieś ci tu jest opuszczona piwnica — — — — —
Potem spojrzałem na swe ciało i znów zdało mi się, że wpadłem w bredzenie: staromodne ubranie było mi zupełnie obce. Chropowaty hałas taczki przestraszył mnie ale gdy spojrzałem na dół; nie było tam żadnej ludzkiej duszy, tylko pies od rzeźnika stał na kamieniu.
Nakoniec. Głosy! ludzkie głosy! Dwie stare kobiety szły powoli ulicą, przecisnąłem głowę do połowy przez kraty i zawołałem na nie. Otwarłszy usta, wytrzeszczyły w górę oczy i jęły się naradzać. Lecz gdy mnie zobaczyły, zaczęły strasznie krzyczeć i uciekły. Domyśliłem się, że wzięły mnie za Golema. Czekałem aż powstanie zbiegowisko ludzi, którym mógł bym się dać poznać, lecz minęła godzina i tylko od czasu do czasu spoglądała na mnie z dołu, ostrożnie jaka blada twarz, aby natychmiast w śmiertelnym strachu znów się ukryć. Czy miałem czekać, aż po kilku godzinach, albo może dopiero jutro przyjdą policjanci — miejskie lamury jak ich Zwak nazywał? Nie, wolę zbadać podziemne przejścia nieco dalej w odwrotnym kierunku do tego, w jakim się tu dostałem. Może w ciągu dnia wpadnie przez szpary w kamieniach jakikolwiek pobłysk światła?
Spuściłem się po drabinie, ruszyłem w tę samą drogę, którą wczoraj przeszedłem; przez całe stosy pokruszonych cegieł i przez zapadnięte piwnicę, wdrapałem się na rozwalone schody i nagle stanąłem w sieni czarnego budynku szkolnego, który już poprzednio widziałem jak we śnie. W tej chwili uderzyła mnie fala wspomnień: ławki opryskane od góry do dołu atramentem, kajety rachunkowe, chłopiec który wpuścił do klasy chrabąszcza, szkolne książki ze zgniecionemi bułkami, i zapach skórek pomarańczowych. Teraz wiedziałem napewno: kiedyś znajdowałem się tutaj, będąc jeszcze pacholęciem. — Lecz nie namyślałem się długo nad tem i pospieszyłem do domu.
Pierwszy człowiek, który mnie spotkał na ulicy Saletrzanej był to zarośnięty stary żyd z białemi pejsami. Zaledwie mnie spostrzagł, zakrył twarz rękoma i zawył głośno hebrajską modlitwę. Na krzyk ten musiało prawdopodobnie dużo ludzi wybiedz ze swoich kryjówek, gdyż pozamną powstał zgiełk nieopisany. Odwróciłem się i ujrzałem rojną armię śmiertelnie bladych przerażonych twarzy, która szła moim śladem.
Zdumiony spojrzałem na siebie i zrozumiałem: — nosiłem wciąż osobliwą szatę średniowieczną, którą osłoniłem swój kostjum, i ludzie sądzili, że widzą przed sobą Golema. Prędko pobiegłem za róg do bramy i zerwałem ze siebie spleśniały łachman. Równocześnie obok mnie przebiegł tłum, wymachując laskami i wrzeszcząc oślinionemi usty.





  1. Karta w grze zwanej tarok — prz. tłum.
  2. Przypis własny Wikiźródeł pagad — prawdopodobnie chodzi o kartę tarota „Głupiec/Wędrowiec“ należącą do Wielkich Arkanów, oznaczoną numerem 0, której przypisuję się literę alfabetu hebrajskiego — א (alef)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustav Meyer i tłumacza: Antoni Lange.