Strona:Gustaw Meyrink - Golem.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łem prawa szukać ulgi. Ona zaufała mnie i mojej pomocy, a gdyby nawet niebezpieczeństwo, w jakiem się czuła, chwilami nawet zdawać się mogło drobne i nikłe — to jednak ona je odczuwała napewno jako olbrzymie.
Hillela prosić o radę — miałem czas jutro; zmuszałem się myśleć chłodno i trzeźwo.
Teraz — w połowie nocy go niepokoić — nie, to rzecz niewłaściwa. Tylko obłąkany tak by postąpił.
Chciałem zapalić lampę; ale dałem pokój.
Światło księżyca z zaśnieżonych dachów spływało do mej izby i dawało mi więcej jasności niż potrzebowałem. Lękałem się, że noc mogłaby mi się wydać dłuższą, gdybym zapalił lampę.
Tyle beznadziejności było w moich myślach, że nie palę rzekomo lampy dla tego tylko, aby doczekać się świtu! Ale lekka trwoga szeptała mi, że ranek tym sposobem cofa się w dal niepochwytną.
Zbliżyłem się do okna; jak widmowy, w powietrzu bujający cmentarz unosiły się bezładnie rozmieszczone szeregi szczytów kamienicznych tam w górze: niby głazy mogilne z zatartą cyfrą lat, zawisły te „siedziby“, w których gryzły się rojowiska piekieł i ścieżek pokolenia żywych.
Długo tak stałem i spoglądałem w górę, aż w końcu miękko, zupełnie miękko zacząłem się dziwić, dlaczego się nie przerażam, gdy odgłos powstrzymywanych kroków przenika do mego ucha wyraźnie poprzez ściany.
Nasłuchuję: niema wątpliwości, znów jakiś człowiek tam stąpa. Krótkie skrzypienie desek zdradza, gdzie jego trzewik, zwlekając, dotknie podłogi.
Odrazu wróciłem do przytomności. Poprostu znalazłem siebie, tak się wszystko zjednoczyło we